sobota, 13 marca 2010

Tam dom twój, gdzie książki twoje

Książki czytam nałogowo. Podobnie jest z ich kupowaniem. Wizyty w księgarni kończą się w moim przypadku ucieczką przed pokusą albo znacznie obciążonym plecakiem, za to lżejszym kontem. Wszystko to oczywiście przekłada się na zagospodarowywanie przestrzeni prywatnej: co prawda trudno mi do końca określić, gdzie mieszkam (najwięcej czasu spędzam w Warszawie, ale tu akurat nie jestem zameldowana), ale jeśli miałabym się kierować zasadą "tam dom Twój, gdzie książki Twoje", odpowiedź jest prosta. Mieszkam w czterech różnych miastach.

Kilkakrotnie łapałam się na tym, że książki kupuję w zbyt dużych ilościach. I pal licho kwestię finansową (choć np. w krakowskich czasach książki znajdowały się w grupie największych domowych wydatków). Chodziło przede wszystkim o to, że kupuję więcej, niż jestem w stanie przeczytać. Kiedy mieszkałam w Szwajcarii, starałam się trzymać zasady, zgodnie z którą szłam do księgarni po nową książkę dopiero wtedy, gdy kończyłam już aktualnie czytaną. Po przeniesieniu się do Warszawy zasadę diabli wzięli - kilka dni po przeprowadzce miałam urodziny i z tej okazji zrobiłam sobie książkowy prezent w postaci kilku nowości.

Ostatnio wpadłam na pomysł nowego systemu: wolno mi kupować trzy książki przy okazji jednej wizyty w księgarni, ale tylko pod warunkiem, że od czasu ostatnich zakupów przeczytałam pięć pozycji. Przezornie nie wchodzę też zbyt często do miejsc, w których moja silna wola mogłaby nie wytrzymać pokusy. 
Swoją drogą, zauważyłam, że w każdym mieście czytam inaczej. Kiedy mieszkałam z rodzicami, czytałam zazwyczaj w swoim pokoju, najchętniej leżąc na łóżku. W lecie wychodziłam na balkon. W Krakowie, w którym pomijając roczny etap mieszkania na Salwatorze, miałam zazwyczaj daleko do pracy czy na uczelnię, czytałam głównie w tramwajach i autobusach. Mój kilkuletni zwyczaj szlag trafił w Zurychu, w którym wszystko jest blisko i rzadko kiedy zdarza się spędzić w tramwaju np. 40 minut. W tamtym mieszkaniu mam za to rewelacyjną wannę, w której zaczęłam spędzać dużo czasu z książką w ręku. Ten zwyczaj musiałam porzucić w Warszawie, w stolicy używam bowiem prysznica. Co prawda pewien mój znajomy zapewniał, że odkrył sposób na czytanie pod prysznicem, ale wolę nie skazywać książek na takie eksperymenty.

Dlaczego mi się to przypomniało? Bo mam przed sobą rewelacyjny tydzień wychodzenia z pracy o godzinie piętnastej i prawie spełniam warunki umowy zakupowej, którą zawarłam z samą sobą. Nic, tylko się cieszyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz