środa, 12 października 2016

O planowaniu randki. I o egzekucji

- Myślałam o tym, że skoro już wychodzimy w sobotę wieczorem, to moglibyśmy wybrać się do kina - wyznałam mężowi, spodziewając się reakcji co najmniej entuzjastycznej. Przynajmniej jeśli chodzi o pierwszą część tego, co zamierzałam powiedzieć. Tak się bowiem złożyło, że w wyniku rozważań doszłam do wniosku, że jednak na kino nie mam ochoty. No, ale kto wie? Pewnie dałabym się przekonać.
- O - odparł mąż, rozczarowując mnie swym brakiem entuzjazmu.
- W sumie z tego co aktualnie grają myślałam o Pani Peregrine albo o nowej Bridget - snułam.
- Hm, ty to zawsze musisz iść na coś, co chcesz obejrzeć - odrzekł małżonek, wprawiając mnie w osłupienie. No bo jak to? Przecież ludzie chodzą do kina na to, co chcą zobaczyć, no nie? 
- Dlaczego niby miałabym chodzić na filmy, których nie chcę oglądać? - zapytałam. 
- To nie o to chodzi - tłumaczył D. - Widzisz, są filmy, które zdecydowanie chce się zobaczyć. I są takie, których zdecydowanie nie chce się oglądać, no nie? Ale poza tym jest cała masa filmów, które są obojętne. I ty byś chyba nie chciała iść na takie do kina, no nie?
- No jasne, że nie - zgodziłam się. - Jeśli już mam iść do kina, to na coś, co chcę obejrzeć, no nie?
- No nie do końca - mąż był zdecydowany prowadzić tę absurdalną dyskusję. - Bo np. ktoś mógłby cię wziąć na taki film.
- Nie mówiąc mi na jaki?!
- Tak. 
- No, ale to jest spore ryzyko - sprzeciwiłam się. - W ten sposób można zostać zabranym na film, który się już widziało i który się nie spodobał. 
- Jest takie ryzyko - przyznał mąż. - Ale liczy się też to z kim się idzie, no nie?
- Jasne! - zgodziłam się natychmiast. - No i teraz wyobraź sobie, że ktoś, kto by mi się podobał, zabrałby mnie na film z Leonadro Di Caprio. Ja nie cierpię Leonardo Di Caprio! Jakoś nie sądzę, żebym się potem z kimś takim chciała jeszcze umawiać...
- No, ale potem byłoby już jasne, że nie lubisz Di Caprio.
- Lepiej byłoby zapytać mnie delikatnie zawczasu. I w ogóle co to za pomysł, w pójściu do kina chodzi o to, żeby obejrzeć coś konkretnego, a nie po prostu iść...
- No nie zawsze.
- Jak to nie? Wyobrażasz sobie pójść do kina nie widząc, co się będzie oglądać? - tu niejasno sobie przypomniałam, że niekiedy w książkach o amerykańskich nastolatkach ludzie robią właśnie takie rzeczy, ale ponieważ nigdy mnie to nie przekonywało, nie wspomniałam o tym głośno.
- Wyobrażam sobie, że niektórzy tak robią. Czasem chodzi o to, że ogląda się coś z kimś.
- To dlaczego nie chciałeś obejrzeć ze mną egzekucji Ceaușescu?! - wyrzuciłam z pretensją, przywołując żal z przeszłości.
- Bo nie chciałem, ja już to widziałem.
- Wszyscy to widzieli - odparłam. - Ale liczy się to z kim, a nie co... Zaraz, to znaczy że gdyby to było w kinie, to byś poszedł?
- No może mógłbym pójść - odparł mąż ostrożnie.

***
Chyba jednak pozostaniemy przy spacerze i kolacji. Raz, że nie słyszałam o tym, by obecnie w kinie pokazywało się egzekucje. Dwa, że nawet gdyby to robiono, to ja chyba nie mam ochoty. 

P.S. Ja naprawdę nie przepadam za chodzeniem do kina :)

niedziela, 9 października 2016

Tajemnica dzieciństwa z melodyjką w tle

W moim życiu były obecne już w czasach wczesnego dzieciństwa, choć długo pozostawały bytami dość abstrakcyjnymi. Słyszałam, je, ale nie widziałam. Charakterystyczny dźwięk, niosący się przez osiedlowe alejki, najczęściej pojawiał się latem, podczas upalnych, niedzielnych popołudni, kiedy wszyscy korzystaliśmy z tych ostatnich, rodzinnych godzin wolności: w moim przypadku wolności od szkoły, w przypadku rodziców - od pracy. Czasem też słyszałam go siedząc na balkonie: we wspomnieniach mam kartki trzymanej w dłoni książki i majaczące na granicy pola widzenia kwiaty, które mama hodowała na balkonie. I właśnie wtedy, w ten mój nieco samotny, za to przepełniony dobrymi książkami świat wdzierał się ten tajemniczy dźwięk, melodia, której pochodzenia długo nie znałam.
- Tato, co to gra? - zapytałam pewnego dnia, godząc się z tym, że już za chwilę tajemnica przestanie nią być.
I tata odpowiedział.

Potem był Kraków. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze czteropiętrowego bloku. Latem w mieszkaniu panował nieznośny upał, zimą zresztą też, przez stare kaloryfery, które nie chciały dać się zakręcić. Ale i tak lubiłam to mieszkanie. Otwierałam szeroko balkon, w nadziei, że do środka nie wejdą mi gołębie. Raz czy dwa razy się to zdarzyło. I właśnie tam, na czwartym piętrze nowohuckiego świadectwa socrealizmu, znów usłyszałam ten dźwięk. Nic nie widziałam, ale słyszałam. 

Kilka lat później, już jako matka, siedziałam w przytulnym szwajcarskim mieszkaniu, beztrosko przeznaczając cenne, wykradzione godziny na rozrywkę przy komputerze. Grałam - o zgrozo - w Simsy. I bardzo mnie bawiło, że oto tu, przeszło tysiąc kilometrów od miejsca, w którym się urodziłam, w dodatku za pośrednictwem wirtualnej rzeczywistości, znów stykam się z tym bytem egzystującym w moim świecie jeszcze od czasów dzieciństwa.

Były też w Stanach, w których wylądowałam niespodziewanie w roku 2012 na cztery fascynujące lata. Mnie były obojętne, ale niektórzy się ich obawiali. Na lokalnym forum sąsiedzkim pojawiły się kiedyś wątpliwości, czy aby na pewno są tym, na co wyglądają. Być może obserwują okolicę, argumentowała pewna mieszkanka Mountain View. Oglądają domy, przyglądają się wejściom. Probują zdecydować, gdzie najlepiej i najłatwiej się włamać. Co do mnie, nie pozwalałam sobie na takie myślenie. Jestem paranoiczką, ale to wydawało mi się już przesadą.

Od kilku miesięcy mieszkam w Irlandii. Tu też są, słyszę je, a nawet widuję, na uliczkach małego Dún Laoghaire. Podejrzeń o to, że są tylko przykrywką dla wywiadu ewentualnych włamywaczy, jeszcze nie słyszałam.

Ale i tak nie wiem o co w tym chodzi. Nigdy nie widziałam, by ktoś z nich korzystał. Nigdy nie słyszałam opowieści o żadnej zawartej przy nich transakcji.

***

O co, do cholery jasnej, chodzi z tymi grającymi ciężarówkami z lodami?!


wtorek, 4 października 2016

Detektor alkoholu

No dobra, do czegoś się Wam przyznam.

Otóż boję się gazu.

Zaczęło się to na początku szkoły podstawowej, kiedy w sąsiednim bloku nastąpił wybuch. Do tej pory pamiętam krzyki wołających o pomoc i sylwetki ludzi wyciągających ręce przez okno. W moim mieście korzystało się najczęściej z butli gazowych, podpiętych w kuchennej szafce. Używało się ich tylko do gotowania - ogrzewanie było centralne, a wodę w łazience podgrzewał elektryczny bojler.

A potem zamieszkałam w Krakowie. W mieszkaniu, które wynajmowałyśmy razem z M., był piecyk gazowy, który podgrzewał wodę. Dziś, po ponad 15 latach stwierdzam, że to był największy mankament tamtego mieszkania. Nie przyzwyczajone do takich urządzeń chyba obie się trochę tego piecyka obawiałyśmy. Widok niebieskich płomieni wesoło mrugających nad wanną raczej nie sprzyjał uzyskiwaniu przyjemności z gorącej kąpieli. Pewnego razu piecyk nam zgasł. Ze zgrozą patrzyłam na przyjaciółkę, która wychowawszy się w jednym z sąsiednich bloków błyskawicznie poradziła sobie z usterką.

Kiedy mieszkałam w Kalifornii, idea korzystania z gazu w domu zbudowanych z czegoś w rodzaju drewnianej sklejki, o których wiadomo było, że w starciu z pożarem szanse mają niewielkie, dosłownie mnie przerażała. Pal licho gotowanie - do kuchenek byłam w miarę przyzwyczajona. Ale ogrzewanie wody? Domu? Na początku każdego sezonu zimowego łapałam lekką schizę. Uczciwie mówię: dobrze że mam dzieci, bo kto wie czy nie upierałabym się przy rezygnacji z ogrzewania. Miewałam już przecież głupsze pomysły.

Tak czy siak ostatnio postanowiłam sobie poradzić z moją schizą w sposób praktyczny. Zakupiliśmy czujnik gazu, który miał być strażnikiem mojego spokoju. No bo jeśli coś by się ulatniało, to czujnik się włączy, a my będziemy mieć czas na ucieczkę z domu, prawda? Urządzenie zostało włączone i prawie zapomniane.

Do czasu. Nadeszły moje urodziny. Mąż zrobił mi nie lada niespodziankę. Od niedawna mieszkaliśmy w Irlandii i nie do końca jeszcze byliśmy oblatani w temacie co-gdzie-się-kupuje (właściwie to wciąż nie jesteśmy). Tymczasem małżonek zdobył wszystkie składniki potrzebne do przygotowania mojego ulubionego drinka. Przez chwilę szalał w kuchni z shakerem, a potem usiedliśmy razem przy stole, naprzeciwko dwóch idealnie przyrządzonych koktajli. 

I wtedy włączył się alarm. Kątem oka zobaczyłam kota zeskakującego z blatu, na którym był czujnik i pędem uciekającego na górę. No tak - sierściuch ocierał się o ciepłe urządzenie i niechcący wcisnął przycisk "test me". Bywa.

Podobna sytuacja miała miejsce jakieś dwa tygodnie później. Znów: zero gotowania, spokojny wieczór, dzieci w łóżkach, a ciszę idealnego wieczoru rozdarł dźwięk alarmu. Spłoszony kot uciekł po schodach do sypialni.

Za trzecim razem, czyli w ostatni weekend, zaczęliśmy dopasowywać do siebie fakty. Alarm włączał się zawsze wieczorem. I zawsze wtedy, gdy siedzieliśmy na dole. Nie czuliśmy gazu, a ja mam naprawdę dobry węch. W końcu wpadłam na pomysł: to musiało mieć coś wspólnego z alkoholem. Nasz detektor zdawał się wyczuwać gaz tylko wtedy, gdy piliśmy coś procentowego.

Błyskawicznie przystąpiliśmy do eksperymentu. Dawid przygotował w shakerze mai tai, a ja przystawiłam czujnik do otwartego urządzenia. Od razu rozległo się wycie, a my wiedzieliśmy już, że nasz czujnik gazu ma funkcję alkomatu.

Resztę wieczoru spędziłam, czytając w Internecie podobne historie. Była kobieta, która mając w kuchni czujnik gazu miała problem z użyciem w łazience sprayu do włosów. Była para, która z jakiejś okazji wyszorowała na błysk całą kuchnię, używając przy okazji sporej ilości środków czyszczących. Był gość, który otworzył okna i po chwili wyłączał wyjący alarm, bo... jego sąsiedzi właśnie czyścili dywan. Swoją drogą, ktoś powinien pomyśleć o wydaniu książki zbierającej część najlepszych recenzji produktów na Amazonie.

Oczywiście to wszystko zrobiło się zabawne po dokładnej kontroli ze strony pogotowia gazowego. 

Wygląda na to, że jesteśmy bezpieczni. I to na wielu frontach. Nasz detektor gazu wykrywa alkohol.


P.S. Nie. To nie jest opis snu.