piątek, 18 listopada 2016

Tabu makijażu, czyli rozważania u dentysty

W czwartek zrezygnowałam z makijażu.

Nie żebym na co dzień była do niego jakoś bardzo przywiązana. Lubię kosmetyki, samo malowanie się też lubię, ale apogeum makijażu przeżyłam w liceum i potem już mi się aż tak nie chciało. Niedawno kupiłam sobie puder - po raz pierwszy od 2006 roku. Użyłam go już dwa razy - raz z okazji wyjścia z mężem, drugi raz "bo tak". Wpadam niekiedy w fazy malowania paznokci. Tak naprawdę regularnie używam tylko tuszu do rzęs, czasami kredki. No, ale wczoraj zrezygnowałam nawet z tego.

Przyczyną była planowana na popołudnie wizyta u dentysty. I kiedy potem leżałam na fotelu i z rozdziawioną buzią oczekiwałam na koniec procedury zdejmowania kamienia nazębnego, zastanawiałam się, jak to wygląda w przypadku kobiet, które na co dzień noszą pełny makijaż. Ok, rezygnacja z malowania oczu w przypadku wizyty dentystycznej może nie jest aż taka konieczna - dorośli raczej nie płaczą podczas leczenia zębów. Ale już szminka albo puder wydają się tu złym pomysłem. Co do pierwszego - wiadomo, nie ma szans żeby podczas gmerania przez dentystę w uzębieniu szminka się nie rozmazała. Puder z kolei mógłby spłynąć wraz z kropelkami tego wszystkiego co w mniejszym bądź większym stopniu pryska wokół podczas borowania lub czyszczenia. 

Wynik tych fotelowych rozważań wydał mi się dość oczywisty, pomyślałam jednak, że nigdy nie słyszałam żadnych dywagacji na ten temat. A przecież na pewno w sytuacjach codziennych zdarzało mi się spotykać kobiety, które zamierzały danego dnia udać się do dentysty. Czy przed wizytą, jeszcze w pracy, dyskretnie zmywają makijaż w łazience? A może robią to już po dotarciu do gabinetu? Może też po prostu postanawiają nie komplikować sobie przesadnie życia i w ogóle rezygnują tego dnia z makijażu, tak samo jak ja? 

I czy jeżeli moja znajoma, o której wiem, że stosuje zaawansowany make up na co dzień, pojawia się nagle w pracy czy na spotkaniu bez grama makijażu, mam prawo przypuszczać, iż tego dnia czeka ją wizyta dentystyczna?

Wreszcie: czy podczas swoich rozważań dotknęłam jakiegoś tabu? Bo choć znam wiele kobiet i większość z nich nawet lubię, choć zdarzało mi się odbywać z nimi rozmowy na tematy kosmetyczne, nie kojarzę ani jednej sytuacji, w której byłaby mowa o tym, co zrobić z makijażem przed leczeniem zębów.

P.S. Fascynuje mnie też temat makijażu w kontekście jedzenia ostrych potraw, naprawdę ulewnego deszczu, oraz uprawiania biegów.

poniedziałek, 14 listopada 2016

A miało być zimno

Życie zaskoczyło mnie już niejednokrotnie. Na przykład wtedy, gdy dostałam stypendium naukowe (dość długo myślałam, że koleżanka przekazująca mi tę wieść robi sobie ze mnie jaja). Albo gdy okazało się, że będę mieć bliźniaki. Albo podczas wizyty w hali targowej w Połtawie (stare wagi, liczydła). Ale wszystko to pikuś przy świadomości, że w listopadzie roku 2016, jako mieszkanka Irlandii, stoję sobie na zewnątrz ubrana w jeansy i t-shirt z krótkim rękawem i nawet nie marznę.

No dobra - trochę naginam rzeczywistość. Epizod z krótkim rękawem trwał maksymalnie kwadrans i miał miejsce za domem, gdzie wieszałam pranie. Przy dłuższej wyprawie raczej włożyłabym na siebie jakąś kurtkę, bo jednak czternaście stopni to temperatura trochę daleka od letniej. Ale wierzcie mi - nie zmarzłam. A pogoda w Irlandii póki co okazuje się zupełnie nie tym, czego się po niej spodziewałam.

Spodziewałam się bowiem deszczu, występującego z dość dużą częstotliwością. Najprawdopodobniej codziennie. Miałam do tego trochę mieszany stosunek. Z jednej strony jako osoba z pudlem na głowie, obsesyjnie prostująca swoje długie włosy spodziewałam się, że będę musiała zmienić nastawienie do swojej fryzury. Z drugiej - no cóż, ja w zasadzie lubię deszcz i listopadowy nastrój. Szare niebo, lampa zapalona również w dzień i dźwięk kropel deszczu uderzających o parapet... Wiecie jak wtedy się rewelacyjnie czyta? Pisze? Myśli? Pracuje?

Tak więc przeprowadzając się z Kalifornii do Irlandii deszczu oczekiwałam i bałam się równocześnie.

Nie powiem - trochę tu pada. Na pewno dużo więcej niż we wspomnianej Kalifornii. Szara pogoda przywitała mnie tu w sierpniu i przez pierwsze dni zdawała się dominować. Po kilku spędzonych tu miesiącach mam jednak wrażenie, że póki co więcej deszczu miałam podczas ostatniego lata spędzonego w Polsce. Na pewno więcej razy porządnie zmokłam. Słonecznych dni jest mnóstwo. Temperatury oczywiście przesadnie nie rozpieszczają (dzisiejsze 14 stopni to trochę wyjątek, ostatnio w ciągu dnia jest bliżej 10, choć bywa i zimniej) i często naprawdę bardzo mocno wieje. Ale samego słońca jest zaskakująco dużo. Wybrzeże w Dun Laoghaire skąpane w jasnych promieniach wygląda pięknie niezależnie od wiatru. A moje okulary przeciwsłoneczne są używane dość często, bo popołudniowe słońce potrafi porządnie dać po oczach.

Pławię się zatem w tej ładnej pogodzie, podświadomie wciąż czekając na jakieś załamanie, ulewy trwające przez tydzień i brak widoku słońca aż do wiosny. Pewnie prędzej czy później to nastąpi. Póki co Irlandia bardzo stara się mi udowodnić że to, co mówią o jej warunkach pogodowych, to czyste kłamstwo. No, chyba że ja mam bardzo wysoką tolerancją na deszcz i czegoś tu nie dostrzegam.
No, ale z dwojga złego chyba lepiej w tę stronę.


poniedziałek, 7 listopada 2016

Podróż sentymentalna, czyli powrót do Zurychu

Zurych ma w sobie pewną cechę, dość przyjazną dla tych, którzy kiedyś w nim mieszkali: nie ulega poważnym zmianom. Można do niego wracać po latach i wciąż czuć się swojsko wśród zapełniającego ulice tłumu. Tu i ówdzie dane sklepy zostają zastąpione innymi, ale te sytuacje należą raczej do wyjątków - podczas spaceru Bahnhofstrasse w przeważającej większości będą nas witać te same witryny, które widywaliśmy tu dawniej.

To taki paradoks: mieszkałam w Zurychu przez cztery lata i choć uważam, że to wspaniałe miasto, nigdy tak naprawdę nie czułam się w nim do końca u siebie. Jednocześnie powroty do niego są sentymentalne i proste - nawet po dłuższej przerwie bez większych trudności poruszam się po lotnisku i po ulicach, swobodnie zmieniam autobusy i tramwaje, wiem gdzie wyskoczyć na dobre śniadanie czy obiad. Styl ludzi mijanych na ulicach nie zmienił się jakoś drastycznie. Zatrzymujące się przy przejściach dla pieszych samochody to już nowsze o kilka lat modele - ale z tymi sprzed kilku lat łączy je to, że są nowoczesne i drogie.

Przyleciałam do Szwajcarii tylko na dwa dni. To była wyprawa, którą już od dawna obiecywałam urodzonej tam córce. To niesamowite, jak ważne dla pięcioletniej dziewczynki może być odwiedzenie miejsca, w którym rozpoczęło się jej życie. Wczasy to na pewno nie były - przez większą część naszego pobytu było szaro, a z nieba spływały strugi deszczu. Ale na swój sposób taka pogoda pasowała do tego krótkiego powrotu - deszcz był nieodłącznym elementem Zurychu, który zapamiętałam. I tak samo jak wtedy nie miałam parasolki.

Niezmienność Zurychu zdaje się być zjawiskiem całościowym - ludzie, z którymi się tu kiedyś rozstałam również nie ulegli szczególnym transformacjom. Niektórzy mają więcej dzieci albo zmienili kolor włosów. I na tym zmiany się kończą. Wciąż czuję, że mam tu do kogo przyjeżdżać.

Kolacja w VaPiano smakowała i wyglądała dokładnie tak jak przed laty - makaron i krewetki otoczone zielonkawym, bazyliowym sosem ze szpinakiem i posypane delikatną warstwą parmezanu ("Przychodziłaś tu z mamą, kiedy byłaś malutka, mama jadła właśnie taki makaron, a Ty pogryzałaś chleb"). Może przychodzi tam nieco więcej osób, niż dawniej - musiałyśmy odstać swoje w kolejce. Ale są rzeczy, na które warto poczekać. Zwłaszcza, gdy całość okraszona jest radosnym entuzjazmem pięciolatki.

Najbardziej zmienił się mój dawny dom. Biały blok z niebieskimi balkonami, w którym przez cztery lata gromadziłam doświadczenie życiowe i książki, został przemalowany na nijaki, piaskowy kolor. Trochę szkoda, choć zdaję sobie sprawę, że ukłucie rozczarowania z tak błahego powodu jest lekko kretyńskie.

Za to w dziale spożywczym Globusa wciąż czekał na mnie wymyślny makaron w różowe paski o kształcie małych kapeluszy. Nadal przesadny w swej formie i cenie. Ale i tak go kupiłam. Kolejny kretynizm - planować od lat zakup paczki makaronu, którego jedyną wyróżniającą cechą jest wariacki wygląd. Raz w życiu można, prawda?

Bez żadnej przesady mogę stwierdzić, że ostatni weekend był powrotem do tego samego miasta, które opuściłam kilka lat temu.