czwartek, 28 września 2017

Moja najbardziej przerażająca przygoda w Kalifornii

Wczoraj lało i wiało do tego stopnia, że poważniej niż zwykle zaczęłam rozważać kupno samochodu. Broń Boże nie chciałabym nim jeździć codziennie - mieszkam w miejscu zapewniającym mi rzetelną dawkę codziennego spaceru, z którego za nic nie chciałabym rezygnować. Ale jeśli mogłabym od czasu do czasu uniknąć przemoknięcia do suchej nitki, to może jednak...? Dziś jednak poranek przywitał mnie pięknym słońcem i wszelkie samochodowe idee uciekły z mojej głowy w siną dal.

Ale coś mi się przypomniało. Coś, o czym zaraz Wam opowiem. I może nawet niektórzy z Was uwierzą, że czasem lepiej nie mieć samochodu niż go mieć. Albo inaczej: czasem fakt posiadania samochodu może być przyczynkiem do powstania sytuacji co najmniej nieprzyjemnych.

To była końcówka listopada w 2014 roku. Kalifornia tonęła w oparach słonecznych promieni, a ja od dwóch tygodni po raz pierwszy w życiu mieszkałam w domu. W domu, nie w mieszkaniu. Właśnie dlatego tak dobrze pamiętam, kiedy to się wydarzyło: przeprowadziliśmy się z San Jose do Mountain View, z którego było dość daleko do dotychczasowego przedszkola E. Postanowiliśmy zatem ją wypisać i poszukać innej, bliższej placówki. Dzień, o którym mówię, był jej ostatnim w starym przedszkolu. Gdyby coś takiego wydarzyło się wcześniej, ten ostatni dzień nastąpiłby zapewne o wiele dawniej.

Ale po kolei.

Późnym popołudniem jak zwykle podjechałam pod budynek przedszkola. Parking był tam dość mizerny - mieścił może 10 aut, więc o ile nie przyjechało się odpowiednio wcześnie, pozostawało parkowanie przy ulicy. Nawet mi to pasowało - było to jak najbardziej legalne i prostsze niż celowanie w konkretne wąskie miejsce, z którego potem trzeba było jakoś wyjechać. Biorąc pod uwagę fakt, że podobnie jak większość odbierających dzieci matek byłam posiadaczką minivana, jakieś tam znaczenie to miało.

Zaparkowawszy samochód zwróciłam uwagę na pojazd stojący przede mną. Natychmiast go rozpoznałam - niewątpliwie należał do faceta mieszkającego naprzeciwko przedszkola. Gość był dość malowniczym typem - wyglądał jak podstarzały hippis, z długą białą brodą, niedbałym strojem i nieprzytomnym wzrokiem. Pod jego domem zawsze stało kilka zdezelowanych aut. Teraz jedno z nich stało tuż przede mną, a jego właściciel zajęty był wyciąganiem z jego wnętrza kolejnych toreb z zakupami i przenoszeniem ich na drugą stronę jezdni. Nie zastanawiając się nad tym wszystkim za bardzo, wyjęłam ze swojego bagażnika wózek, do którego zapakowałam swoje kilkumiesięczne bliźniaki i poszłam odebrać ich starszą siostrę.

Kiedy wróciłam do samochodu, zapakowałam wózek i trójkę dzieci do środka, zajęłam miejsce kierowcy i zamarłam. Przed sobą nadal miałam zaparkowane auto dziwnego faceta. Za sobą zaś - kolejny z jego zdezelowanych samochodów. Facet zwyczajnie mnie zastawił. W tej chwili stał naprzeciwko, przed swoim domem i kiwając się w przód i w tył wpatrywał się we mnie uważnie. Zauważyłam, że przed jego domem znajduje się przedziwna dekoracja - co najmniej kilkanaście drewnianych krzyży wbitych w ziemię. Pojęcia nie mam o co w tym chodziło (prawdopodobnie po prostu o to, że facet był dziwny), wiem natomiast, że budziło dość przerażające wrażenie. Uwierzcie - ten człowiek nie wyglądał jak ktoś, do kogo powinnam podejść i poprosić o przestawienie samochodu.

Nie wiedziałam co robić, zaczęłam więc od napadu paniki. Potem, zdaje się, wysłałam Dawidowi wiadomość odnośnie sytuacji. Być może powinnam zadzwonić po jakąś policję czy inną pomoc drogową, ale byłam zbyt przerażona żeby racjonalnie myśleć. Myślałam o tym, że facet pewnie celowo zastawił moją Hondę, żebym pieprznęła w jego auto i spowodowała szkodę, za którą musiałabym zapłacić.

To było najdłuższe wycofywanie w moim życiu, polegające na wielokrotnym podjeżdżaniu i cofaniu
- a przynajmniej tak odebrała to moja psychika. Byłam przerażona, dzieci na tylnym siedzeniu również. Ostatecznie wyjechałam szczęśliwie, w czym niewątpliwie pomogła mi kamerka. Jechałam do domu z bijącym sercem i niesamowitym poczuciem ulgi. Do tej pory zdarza mi się opowiadać o tamtym zdarzeniu. Po 3 latach nadal nie wiem dokładnie o co w nim chodziło. Wiem natomiast, że była to jedna z dwóch najbardziej przerażających rzeczy, które spotkały mnie w Stanach*.

Teraz moje dzieci pokonują drogę do przedszkola i szkoły pieszo. Dzięki temu żaden podejrzany koleś z krzyżami pod chałupą nie może mnie zastawić.

P.S. Nie, to nie sen.


*Chcecie usłyszeć o tej drugiej?:)

środa, 20 września 2017

W szafie mojej mamy

Ostatnie miesiące mojego życia, wypełnione przede wszystkim błogim spokojem i beztroską radością okazały się być ciszą przed burzą. Bezmiar możliwości, który zdawał się roztaczać przede mną jeszcze kilka dni temu został nagle zwężony do rozmiarów mentalnego kartonu. Nagle zawaliło się wszystko.
Mój umysł wahał się pomiędzy paniką z serii "z tej sytuacji nie ma wyjścia" a rozpaczliwym przeszukiwaniem świadomości w nadziei odnalezienia czegoś, co jednak mogłoby się owym wyjściem stać. Gorączkowo przeczesywałam też w pamięci listę bliższych i dalszych znajomych, z których rady bądź pomocy mogłabym skorzystać. Tu jednak pojawiał się rozsądek, który podpowiadał, że jedyna osoba na którą mam prawo teraz liczyć, jestem ja sama.

Rozsądek mówił też o tym, że tego upragnionego wyjścia z obecnej sytuacji jednak nie ma. Czekało mnie życie w odosobnieniu, bez kontaktu z dziećmi, które ponownie będą mnie mogły zobaczyć jako zgrzybiałą staruszkę, same zaś będą musiały iść przez życie z piętnem posiadania matki gnijącej w kryminale. 

Zabiłam. Co prawda była to obrona własna, ale zważywszy na okoliczności trudno byłoby mi to udowodnić - a nawet jeśli zdołałabym sprawić, by ta wersja wydarzeń przeszła, pozostawała kwestia bezczeszczenia zwłok. Mojego niedoszłego oprawcę postanowiłam bowiem unicestwić w sensie fizycznym. Początkowo myślałam o czymś prozaicznym, jak zakopanie zwłok, przyszło mi jednak do głowy, że takie zakopane przez laika zwłoki zapewne szybko zostałyby wygrzebane przez okoliczne psy. Wpadłam zatem na inny pomysł, jak początkowo myślałam - lepszy.

- Słyszałaś, że Robert zaginął? - zagadnęła mnie mama, a ja usilnie starałam się, żeby przez moją twarz nie przebiegł ślad żadnych emocji. Nie było to proste, zważywszy, iż Robert w formie małych kawałków mięsa spoczywał w misce ukrytej w szafie. W szafie wyprodukowanej przez firmę Black Red White, która stała w tej chwili zaledwie kilka metrów ode mnie, w mieszkaniu mamy.

Przez chwilę miałam ochotę odpowiedzieć: "Tak, mamo wiem! A poza tym słuchaj, co za straszna historia: jego ktoś zabił, pociął na kawałki i schował do twojej szafy!". Coś mi jednak mówiło, że takim tekstem zwróciłabym na siebie niepotrzebną uwagę i podejrzliwość. Mama wprawdzie zawsze mnie kochała i może nawet zgodziłaby się mnie kryć, niewątpliwie jednak cała sytuacja byłaby dla niej kłopotliwa. 

Zrozumiałam, że ukrycie kawałków Roberta w szafie było błędem. Trzeba będzie się ich szybko pozbyć, postanowiłam. Wrzucenie ich w nocy do rzeki powinno rozwiązać sprawę. Tam nie zostaną zbyt szybko odkryte, a kiedy to nastąpi bedą się już znajdować w stanie uniemożliwiającym identyfikację.

Tego wieczoru poszłam spać z poczuciem, że koniec tematu jest jednak bliski. Wprawdzie do końca życia będzie mi towarzyszyć niepokój związany z tym, że ktoś kiedyś mógłby odkryć mój związek ze sprawą zaginięcia Roberta, ale przynajmniej pozbędę się dowodów. Coś jednak nie dawało mi spokoju.
W nocy ze snu obudziło mnie lekkie pukanie w szybę, którego dźwięk jakoś zdołał się przebić przez hałas kropli uderzających o parapet. Wstałam i otworzyłam okno, za którym stał, zmoczony deszczem, mój dawny szkolny kolega. Rozpoznałam jego twarz, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć imienia. Wiedziałam tylko, a właściwie czułam, że jego osoba i fakt pojawienia się tutaj powinny mnie niepokoić.

- Wiem co zrobiłaś z Robertem - powiedział bez wstępów, wykrzywiając twarz w złośliwym uśmiechu - I wiesz, na czym polega twój największy problem? To nie jest twoje pierwsze zabójstwo.

Mój umysł bronił się przed tym, ale wiedziałam, że on ma rację. Przed oczami zaczęły mi stawać fragmenty jakichś wspomnień - trawnik w parku, leżący nieruchomo człowiek, dół, który kopałam wspólnie z moim nocnym gościem...

- Jeśli się nie dogadamy - kontynuował znajomy - policja dowie się o wszystkim. A aby uprawdopodobnić moją wersję wydarzeń wskażę im miejsce ukrycia tych pierwszych zwłok.

Krople deszczu nadal uderzały miaro w parapet. Wył też silny wiatr. Leżałam spocona i przerażona w łóżku. Po nocnym gościu nie było śladu, a ja po raz enty w życiu czułam ulgę, że to co właśnie się stało było tylko snem.


piątek, 1 września 2017

Myśli o poczcie. I o klockach

Pięć lat temu siedziałam na walizkach. W mieszkaniu, które wynajmowaliśmy, zostało już niewiele sprzętów, a my powoli zaczynaliśmy żyć wyobrażeniami naszych pierwszych dni za oceanem. I właśnie wtedy Szwajcaria postanowiła uderzyć w nas z całą mocą, za pomocą korespondencji, którą tego dnia znaleźliśmy w naszej skrzynce pocztowej. Koperta, której zawartości już nie pamiętam, zaadresowana została w Chinach i wśród namiarów na nadawcę widniały na niej zaledwie dwa elementy: imię i nazwisko mojego męża oraz kraj: Szwajcaria. Zero informacji o ulicy, o mieście już nie wspominając. Cóż - widać dla doskonale zorganizowanej szwajcarskiej poczty ustalenie miejsca pobytu odbiorcy wyłącznie po nazwisku to nie problem.

Poczta od zawsze zajmowała dość ważne miejsce w moim życiu. Mając jakieś jedenaście lat odkryłam ideę zamawiania książek drogą pocztową bezpośrednio od wydawnictw. Do dziś pamiętam wakacje, które niemal spędziłam zbiegając co moment do skrzynki na listy, pełna nadziei, że książki już doszły, tylko leniwy listonosz zamiast wchodzić na pierwsze piętro wolał zostawić awizo. Potem zamawiałam płyty, ubrania, a w okresie mieszkania w Stanach nawet szampon do włosów (mój ulubiony często był w promocji na Amazonie, a że przesyłki były za darmo...). Aktualnie większość odbieranych przeze mnie przesyłek zawiera włóczkę. Tak czy siak mogę zaryzykować stwierdzenie, że od lat niemal wciąż czekam na jakąś paczkę.

Dziś po wejściu do domu podniosłam z podłogi awizo, które zostało wrzucone podczas mojej nieobecności przez wrzutkę w drzwiach, zapowiedziałam więc od razu potomstwu, że nieco później czeka nas wyprawa na pocztę. To co powiedziałam nie spotkało się z przesadną aprobatą ze strony dzieci - no bo co to za frajda, wyprawa na pocztę? A ponieważ córki me są już w wieku, w którym próbuje się podejmować dyskusję, wywiązała się nam całkiem interesująca rozmowa.

- Wolałabym, żeby tu było jak w Kalifornii - oświadczyła sześcioletnia E.
- To znaczy? - mruknęłam, zamykając drzwi. E. opuściła Kalifornię na zawsze kilka dni po swoich piątych urodzinach i nie miałam pewności na ile wyraźne są jej amerykańskie wspomnienia.
- No, bo tam jak przychodziła poczta i ciebie nie było w domu, to listonosz zostawiał ją przed drzwiami.

Tak było. Jeśli coś mieściło się w niewielkiej skrzynce na listy, to lądowało właśnie tam (skrzynka nie była w żaden sposób zamykana), a większe przesyłki zostawiane były pod drzwiami wejściowymi, dostępne dla wszystkich przechodniów. Nie, nigdy żadnej przesyłki przez to nie straciłam.

- No, ale nie wszystko tak było zostawiane - zaczęłam tłumaczyć. - Ważne rzeczy listonosz mógł zostawić tylko wtedy, kiedy podpisałam, że je odebrałam.
- Jakie?
- No, na przykład wasze paszporty, albo inne ważne rzeczy...
- Nieprawda - oświadczyło dziecko. - Jak przyszły moje klocki z magnesami, a to była BARDZO WAŻNA PACZKA (uwierzcie, wręcz słyszałam tego capslocka), to niczego nie musiałaś podpisywać, tylko znaleźliśmy je pod drzwiami jak wróciliśmy do domu...
 - Dziecko drogie - powiedziałam, pomijając kwestię istotności dziecięcych zabawek - to było półtora roku temu, a ty to ciągle pamiętasz?!
- Mamo - westchnęła teatralnie E. - pewnych rzeczy po prostu nie da się zapomnieć.

No tak, wiadomo - klocki ważna rzecz.