poniedziałek, 24 czerwca 2013

Sentymentalnie o książkach w szary, ponury dzień

Nad północną Kalifornią zawisły chmury. Od wczoraj jest szaro i ponuro, a dziś rano, odwożąc Emilkę do przedszkola, po raz pierwszy od dawna musiałam używać wycieraczek. Przez otwarte okna wpada delikatny zapach deszczu. 

Dawniej uwielbiałam taką pogodę. Lubiłam smętne dni listopada, kiedy mogłam siedzieć w domu, na uczelni czy w pracy, wyglądać przez okno na szarość otaczającego mnie świata i z uczuciem błogości popijać gorącą herbatę z malinowym syropem i cytryną. A potem, wieczorem, można było przejść zalanymi deszczem chodnikami, żeby w przytulnym wnętrzu pobliskiej kawiarni sączyć grzane piwo z sokiem. Wystarczyło kilka bardzo mroźnych zim, żebym stała się zdecydowaną zwolenniczką lata i wysokich temperatur. Ale szare, smętne dni zawsze wywołują u mnie jakiś dziwny rodzaj sentymentu, który na swój sposób lubię.  Łatwo popadam w najróżniejsze nastroje - od tych dobrych po kiepskie. Zawsze jednak dosć intensywne.

Wczoraj przez dłuższy czas wspominałam paskudne dwa tygodnie 2004 roku, które spędziłam w łóżku ze spuchniętą nogą. Wszystko przez to, że Dawid zaczął czytać "Dom dzienny, dom nocny" Tokarczuk - książkę, którą odkryłam właśnie podczas tych dwóch fatalnych tygodni. Doszłam znów do wniosku, że książki zawsze kojarzą mi się z sytuacją, w której je czytałam. Nie musi to koniecznie wpływać na to, jak odbieram ich treść. Ale potem, gdy wspominam daną lekturę przypomina mi się cała otoczka, jaka towarzyszyła czytaniu.

Czasami bywa zabawnie. Jedną z moich ulubionych książek jest Rozmowa w "Katedrze" Llosy. Chyba już nigdy nie uda mi się zapomnieć tego, że czytałam ją w szwajcarskim McDonaldzie, tuż po tym jak wyjechaliśmy do Zurychu. Mieszkaliśmy w tymczasowym mieszkaniu, w którym za nic w świecie nie chciałam siedzieć w ciągu dnia, w obawie przed tym, że ktoś do mnie przyjdzie lub zadzwoni używając dialektu, a ja nie będę potrafiła się dogadać. Łaziłam zatem po mieście i jadłam fast foody, chyba trochę dlatego, że na tle obcego i koszmarnie drogiego miasta McDonald's wydawał się dziwnie swojski i tani.

Sapkowski na zawsze będzie kojarzył mi się ze szkołą. Saga o Wiedźminie wciągnęła mnie do tego stopnia, że czytałam ją podczas lekcji. Choć kiedy zastanowię się nad tym głębiej, to wtedy siedziałam nad nią prawie non stop. 

Lśnienie Kinga kojarzy mi się przede wszystkim z Emilką. Czytałam to, gdy moja córka miała kilka miesięcy. Wrażenie, gdy trafiałam akurat jakiś straszniejszy kawałek i nagle w mieszkaniu rozlegał się wrzask obudzonego dziecka - niezapomniane. Z kolei będąc w ciąży przeczytałam pierwszy tom Millenium i skazałam się na kilka kazań ze strony znajomych osób na temat tego jak to sobie szkodzę czytając takie rzeczy w stanie błogosławionym.

Życie i los Grossmana przeczytałam leżąc plackiem na plaży. Coś mi zgrzytało pomiędzy scenerią w której się znajdowałam, a tą książkową, z obozami koncentracyjnymi i koszarami. A jednak wciągnęłam się niesamowicie, czego skutkiem było zbyt mocne przypieczenie się na słońcu.

Kiedyś miałam zasadę, w myśl której romanse starałam się czytać tylko w zimie. No wiecie - mróz, wiatr, a ja siedzę pod kołdrą i czytam słodkie historyjki z happy endem. Dlatego większość tego typu pozycji, które zdarzyło mi się przeczytać, kojarzy mi się z zimą. Natomiast "romans z wyższej półki", Duma i uprzedzenie przywodzi mi na myśl przede wszystkim komunikację miejską w Gdańsku. Akurat byłam tam na praktykach. Przez dzień czy dwa jeździłam po bibliotekach, podczytując po drodze książkę Jane Austen. 

Moje całe dzieciństwo kojarzy mi się z książkami Lucy Maud Montgomery. Spędziłam wiele lat wracając do losów jej bohaterek. I wciąż noszę się z zamiarem przeczytania tego wszystkiego po raz kolejny.

Ja tu wspominam, kiedy co czytałam, a tymczasem za oknem nadal szaro. Kalifornia w czerwcu.

piątek, 21 czerwca 2013

Piątkowa notka o drewnianych kurach

W audiobooku, którego ostatnio słucham podczas wykonywania czynności uznawanych przeze mnie za marnowanie czasu (jak składanie ubrań, wrzucanie ciuchów do pralki i zmywanie) główna bohaterka dostaje na Facebooku zaproszenie od swojego byłego narzeczonego. Idąc za radą nieco plotkarsko nastawionej do rzeczywistości przyjaciółki przeprowadza małe śledztwo - sprawdza, jak wygląda żona byłego, dowiaduje się, że nie mają dzieci itd. Scena banalna jak tylko się da, przerabiana przeze mnie w realnym życiu przynajmniej raz na kilka tygodni.

Nie to żebym miała aż tylu byłych narzeczonych. Właściwie mam tylko jednego, obecnie jest on moim mężem. Ale raz na jakiś czas trafiam na Facebooku na kogoś, o czyim istnieniu zdążyłam już prawie zapomnieć. A ponieważ pamięć mam dość dobrą, to gdy już sobie o kimś przypomnę, zalewa mnie cała masa wspomnień. Nie tylko miłych. 

Do tych niemiłych należy np. wspomnienie koleżanki, która w przedszkolu zamknęła mnie w śmierdzącej ubikacji. Mam cichą nadzieję, że ona już tego nie pamięta, a jeśli pamięta, to nie znajdzie tej notki. Jeśli jednak pamięta i znajdzie, to chciałam ją w tym miejscu zapewnić, że ja już urazy nie chowam. I to wcale nie jest tak, że ta koleżanka kojarzy mi się tylko z tym jednym mało przyjemnym wspomnieniem.

Wczoraj jednak przypomniała mi się dużo bardziej niemiła sytuacja. Otóż w czasach zerówki zostałam okradziona z kilku drewnianych kur. Proszę się nie śmiać. Nie tylko straciłam kury, ale stałam się ofiarą niesprawiedliwego traktowania ze strony ciała pedagogicznego. A ponieważ byłam wtedy jeszcze młoda i naiwnie wierzyłam, że "pani ma zawsze rację", zostałam przy okazji odarta z ideałów.

A było to tak: w domu miałam kolekcję drewnianego drobiu. Były to małe, dość odbiegające kształtem od ich żywych wzorów kury, które znajdowały się wśród moich zabawek od wczesnego dzieciństwa. Pewnego razu wzięłam je za sobą do przedszkola. Jedna z koleżanek chciała je pożyczyć, na co się zgodziłam. No a kiedy wracając do domu poprosiłam o zwrot mojej własności, dowiedziałam się, że "kto daje, a potem zabiera, ten się w piekle poniewiera". 

Niestety, sama nie znałam takich sprytnych wierszyków, ale wiedziona nadzieją na panującą na świecie sprawiedliwość, poskarżyłam się pani, tłumacząc, że kury zostały pożyczone, a nie oddane. Byłam pewna swego: przecież mówiłam prawdę. Niestety, wychowawczyni stanęła po stronie mojej koleżanki,  informując mnie, że skoro już te kury dałam, to nie należą dłużej do mnie.

Przez te kury miałam przez długi czas doła. Po pierwsze, czułam się potraktowana niesprawiedliwie zarówno przez panią, jak i przez koleżankę. Po drugie, w jakiś skomplikowany sposób było mi szkoda rodziców, ktorzy kiedyś, w jakiejś zamierzchłej przeszłości mi te kury podarowali, a ja je w tak głupi sposób straciłam. No a potem miałam już w życiu większe problemy (np. to jak sprawić by w ciągu jednych wakacji przestawić się z pisania lewą ręką na pisanie prawą ręką) i o kurzej aferze całkiem zapomniałam.

Aż do wczoraj. Oglądając nowe zdjęcie profilowe koleżanki, nagle zobaczyłam wśród jej facebookowych przyjaciół znajomo brzmiące nazwisko. Jednoznacznie wskazywało ono na znajomą od kur. Od razu weszłam na profil dziewczyny, z którą nie miałam żadnego kontaktu od dwudziestu paru lat. Mieszka za granicą, ma dwójkę dzieci i jest bardzo ładna. I choć cała ta sprawa z kurami wydaje mi się dziś głupia i kompletnie nieważna, to rozbawiła mnie sytuacja, w której trafiam na zdjęcia  koleżanki z wczesnego dzieciństwa i moim pierwszym skojarzeniem jest to, że ukradła mi kiedyś jakąś zabawkę.

Ja tu się nabijam, a pewnie sama w czasach przed i szkolnych podpadłam z czymś niejednej osobie. Jedną taką sytuację nawet pamiętam - pewnemu koledze zniszczyłam komplet zeszytów i ćwiczeń. Chorowałam, on pożyczył mi materiały z lekcji, które opuściłam, a ja nie zauważyłam, że odnoszę mu je w dziurawej od dołu reklamówce, która szurała po zabłoconym chodniku. Najgorsze w tej sprawie było to, że potem bałam się już od niego brać lekcje - a był bardzo ładny. 

czwartek, 20 czerwca 2013

O wyśnionych genialnych pomysłach. I tych, które mi bezczelnie skradziono

Należę do ludzi o dość wrażliwych snach. 

Objawia się to tym, że moje sny są często dosyć wyraziste i skomplikowane. Wiele z nich przy próbie opowiedzenia staje się historyjkami bez sensu, zrozumiałymi tylko dla mnie. Bywają jednak i takie zawierające przekaz jak najbardziej uniwersalny - jak np. mój powtarzający się koszmar o tym, że moja matura okazuje się nieważna, bo w liceum, do którego uczęszczałam, nagle odkrywają, że nie dostarczyłam jakichś obrazków potrzebnych do zaliczenia plastyki. 

Nieco wyższy poziom abstrakcji prezentował mój sen o Gwiezdnych Wojnach, który nawiedził mnie w czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Otóż w owym śnie prezydent naszego kraju był wielkim fanem filmu George'a Lucasa. Do tego stopnia, że stworzoną przez niego historię uznał za alegorię losów Polski. Nie pytajcie mnie o szczegóły. W tym śnie miało to duży sens. W każdym razie efektem tej sytuacji były coroczne obchody specjalnego święta państwowego, podczas których wszyscy obywatele mieli się przebierać za postaći z Gwiezdnych Wojen i odgrywać scenki z udziałem ich bohaterów. Najlepsze było to, że całość była finansowana z budżetu państwa. Fajna sprawa, mówię Wam.

Oczywiście tematyka moich snów ma często związek z tym, co aktualnie dzieje się w moim życiu. Byłam kiedyś zakochana w chłopaku, który uwielbiał chodzić po górach. Efektem były powtarzające się sny, w których siedzieliśmy z tym miłym memu sercu panem w jakiejś romantycznej scenerii, po czym on nagle wstawał, brał plecak i oświadczał, że musi iść w góry. A ja zostawałam sama i smutna. Na szczęście w życiu realnym nigdy nie byliśmy tak do końca parą, bo takiego zachowania na żywo bym nie zniosła.

Często też śnią mi się książki. Czasem jest to rozbudowana fabuła jakiejś czytanej kiedyś przeze mnie pozycji. Schody zaczynają się wtedy, gdy jestem aktualnie wciągnięta w jakąś powieść i w nocy śni mi się jej ciąg dalszy. Bywało już, że po przebudzeniu musiałam sprawdzać na ostatnio czytanej stronie, czy dana sytuacja została naprawdę opisana, czy tylko mi się śniła. Najbardziej wkurzające było to podczas nauki do sesji egzaminacyjnej - bo podręczniki też mi się śniły. Co ciekawe, te mocno sugestywne sny o aktualnie czytanych książkach zachowują wersję językową. Czyli jeśli czytam po polsku, to i te dodatkowe, wyśnione fragmenty są po polsku. Jeśli po angielsku lub niemiecku - to i we śnie czytam w tych językach. Do tego stopnia, że pojawiają się tam wyrazy, których nie znam. 

Piszę o tym wszystkim dlatego, że ostatnio śniło mi się, iż pisałam książkę. Jakimś cudem pisałam powieść po angielsku i szło mi zaskakująco dobrze. Moją pierwszą myślą po przebudzeniu było to, że absolutnie muszę szybko zanotować jak najwięcej szczegółów z tego, co pisałam - bo potem wszystko zapomnę i pomysł przepadnie. Niestety, jak już przyszło co do czego, okazało się, że pamiętam tylko ogólną myśl przyświecającą mojej genialnej powieści ze snu. Chodziło w niej mniej więcej o to, że dobrych ludzi na świecie jest bardzo mało, w dodatku część z nich zawsze śpi, więc ci którzy nie śpią powinni spełniać dobre uczynki żeby jakoś wyrównać ten niedobór dobra powstały przez tych śpiących. Wiem, to brzmi głupio, ale we śnie było genialne.

A tak w ogóle to nauczylam się, że odkładanie realizacji dobrych pomysłów jest bardzo złym nawykiem. Ostatni raz przekonałam się o tym kilka tygodni temu w kinie, gdy poszliśmy z Dawidem i Emilką na film o małych ludzikach żyjących w lesie. Film bardzo mi się podobał, tylko że ja przygody małych ludzików żyjących w lesie wymyślałam już w pierwszej klasie podstawówki. I nawet niektóre z nich spisałam, ozdabiając ręcznie wyprodukowany tekst wykonywanymi kredkami ilustracjami. Zapisałam w ten sposób dwa czy trzy zeszyty szesnastokartkowe. Potem zapomniałam o tym na wiele lat. Tymczasem ktoś wpadł na podobny pomysł, zrealizował go i jeszcze zarobił. 

Cóż, życie.

Ale na wszelki wypadek wszystkich piszących proszę o uszanowanie praw autorskich odnośnie motywu ludzi, którzy śpią i w związku z tym chwilowo nie mogą spełniać dobrych uczynków. To mój pomysł!

P.S. Jakby ktoś chciał poczytać o innych moich snach, to jeden opisałam tutaj.

wtorek, 18 czerwca 2013

Ogrodowa niechęć

W moim domu rodzinnym zawsze było mnóstwo zieleni. Mama uwielbia hodować kwiaty i jest temu hobby wierna odkąd pamiętam. Do tego stopnia, że od kilku lat mieszka w domu z ogródkiem, w którym - sądząc z jej relacji - spędza mnóstwo czasu, nie tylko delektując się przyrodą, ale i wykonując całe mnóstwo prac ogrodowych.

Ja też próbowałam mieć kwiaty. Przez kilka miesięcy nawet nieźle mi to wychodziło. Byłam posiadaczką czterech czy pięciu roślin doniczkowych, które upiększały mój pogrążony w stanie permanentnego bałaganu pokój w studenckim mieszkaniu. Niestety, w pewnej chwili zaczęłam o nich zapominać. Nie tak całkiem - kwiaty jakoś przetrwały kilka lat i przeprowadzkę do dwóch kolejnych mieszkań. 

Pewną komplikację w moich relacjach z roślinami wprowadziły koty, które, jak się okazało, uwielbiały skubać liście i nijak nie mogłam ich tego oduczyć. Jedną z roślin, będącą dla nich ponoć trucizną, wyniosłam na korytarz, gdzie panie sąsiadki hodowały różne zieloności. Niestety, chyba za dobrze im to wychodziło, bo pewnego dnia wszystkie doniczki, w tym ta zawierająca moją dracenę, zniknęły.

Ostateczne rozstanie z hodowaniem roślin nastąpiło w 2008 roku, gdy przeprowadziliśmy się do Szwajcarii. Nawet mieliśmy tam jednego kwiatka, który był dodatkiem do odkupionych od kogoś stołu i krzeseł. Niestety, nie byliśmy zbyt dobrzy w pamiętaniu o nim.

To nie jest tak, że nie lubię kwiatów. Bardzo lubię. Po prostu w swoim roztrzepaniu okazuję się nie być najlepszą osobą do ich hodowli, w związku z czym wolę ich nie posiadać. Bardzo jednak cenię sobie to, że mieszkam w miejscu, w którym aż roi się od pięknych klombów. No i niezmiernie cieszy mnie fakt, że dogląda ich ktoś inny niż ja.

Kilka dni temu podczas wieczornej rozmowy z Dawidem stwierdziłam, że kompletnie nie nadaję się do uprawiania ogrodu. Mieć mogę, ale zajmowanie się nim kompletnie mnie nie kręci - przynajmniej teoretycznie. No bo wiecie - to trzeba nosić, schylać się, często w upale i w ogóle. Jeśli już mam się zmęczyć, wolę to zrobić przy pomocy spaceru. Podczas kursu językowego, na który chodziłam w Szwajcarii, często słuchałam o tym, jak współkursantki pracowały w weekend w ogrodzie dla czystej rozrywki. Na swój sposób to podziwiałam, ale i nie rozumiałam. 

Zupełnie inne zdanie miał na ten temat Dawid, próbując mnie przekonać, że hodowanie roślin może być fajne.
- No pomyśl - mówił - sadzisz, podlewasz, opiekujesz się i widzisz jak to stopniowo wyrasta z ziemi...
- To znaczy takie Farmville? - bardziej stwierdzilam niż zapytałam.
- No, tak. Ale bez konieczności posiadania sąsiadów i questów typu "nasikaj na grządki pięciu innych osób".

Nadal nie czuję się przekonana.
Ale lubię, gdy wokół mnie jest zielono.

wtorek, 4 czerwca 2013

Zabawa w dom i Czerwony Kapturek

Ta notka będzie trochę o dziecku. Ale spokojnie, tylko trochę. Żadnych nocników czy przewijania. W gruncie rzeczy jak zwykle będzie głównie o mnie. Możecie spokojnie czytać dalej.

Z okazji dnia dziecka moja córka dostała domek dla lalek.

W zasadzie to całkiem zwyczajna sprawa: dziewczynkom pewnie prędzej czy później daje się takie rzeczy, a w naszym przypadku motywacją był fakt, że Emilka uwielbia przy pomocy zabawek odgrywać różne scenki. Domek nie jest jako przesadnie zaawansowany pod względem architektonicznym i wyposażeniowym, ma natomiast trójkę mieszkańców: pana, panią i dziecko. Wszystko to oznacza, że chcąc nie chcąc skazałam się na zabawę w dom.

A ja mam traumę przed zabawą w dom od czasów dzieciństwa. Z nieznanych mi przyczyn była to ulubiona zabawa małych dziewczynek na moim osiedlu. Polegała na odgrywaniu scenek z życia rodziny, zarówno przy pomocy lalek, jak i wcielania się dzieci w konkretne postaci. Z tego co pamiętam, większość dziewczynek chciała odgrywać rolę córki lub mamy. 

Od czasu do czasu próbowano mnie (sama również próbowałam) zaangażować mnie w taką zabawę w dom. Niestety, była to sytuacja, w której wyraźnie ujawniał się brak mojego przystosowania do życia w społeczeństwie. Otóż niemal nieodłącznym elementem zabawy w dom była scenka, w ktorej do mieszkania przychodzi podpity tata. A jeśli nawet nie podpity, to wzbudzający podejrzenia co do wcześniejszego spożycia alkoholu. Dla mnie było to coś całkowicie obcego (mój tata nie tykał alkoholu) i lekko przerażającego (jako że w owych czasach moi rodzice byli praktycznie abstynentami, picie budziło we mnie lęk). Z jednej strony kompletnie nie potrafiłam odgrywać scenek z pijanym tatą, z drugiej zaś miałam wrażenie, że to całe picie to taki pretekst, żeby mama mogła na tatę nakrzyczeć. 

W rezultacie zawsze podczas takiej zabawy robiłam coś źle i zabawa często przeradzała się w połajankę ze strony rówieśnic. Moje pomysły na rozwiązanie sytuacji, jak np. wprowadzenie postaci taty - abstynenta, jakoś nie przechodziły. W dodatku przeważnie wychodziło tak, że to ja miałam odgrywać postać ojca. 

Mogłam grać w kapsle. Robić fikołki na trzepaku. Jeździć na rowerze. Ale zabawa w dom była (obok gry w "dwa ognie") najgorszą traumą mojego podwórkowego dzieciństwa. Zapewne wyolbrzymioną przez lata i ogólną skłonnością do popadania w obsesje.

Tymczasem dociera do mnie, że zupełnie niechcący sama się na nią skazałam. Co prawda nikt mi nie każe odgrywać roli pijanego taty (poza tym zmieniły się zarówno czasy jak i moje podejście), ale wspomnienia powróciły. Staram się nie dać i przy Emilce dzielnie odgrywam role małymi lalkami reprezentującymi różnych członków rodziny.

Jak sami widzicie, bycie matką jest trudne. Nie tylko przez zabawę w dom. Wczoraj nawaliłam na całej linii podczas opowiadania bajki o Czerwonym Kapturku. W trakcie opowieści uświadomiłam sobie, że kompletnie zapomniałam, jak to się stało, że wilk trafił do domku babci i ją pożarł. Wytłumaczyłam biednemu dziecku, że mama musi najpierw wygooglać fabułę, przerwałam bajkę i przeszłam do etapu śpiewania piosenek.