piątek, 22 marca 2013

Historia pewnych wagarów

Podobno wczoraj obchodziliśmy Dzień Wagarowicza. Jako że temat od dawna mnie nie dotyczy, a zimowa aura za oknem raczej nie sprzyja wagarowym skojarzeniom, kompletnie ten fakt przeoczyłam. O temacie przypomniała mi dopiero moja mama, za co odwdzięczyłam się opowieścią o jednej z moich szkolnych ucieczek. Uznałam bowiem, że po tylu latach już mi żadna kara nie grozi.

W całej historii nie ma w zasadzie nic szczególnego: ot, wagary jakich wiele. Ale skoro opowiedziałam już rodzicom, to mogę opowiedzieć i Wam.

Pewnego wiosennego, chyba majowego dnia jakoś na początku tego tysiąclecia, zaspałam do szkoły. Nie było to niczym wyjątkowym: zawsze nienawidziłam rannego wstawania. W dodatku jak na złość kilka razy w tygodniu pierwszą lekcją był angielski. Nauczycielka prowadząca zajęcia z tego przedmiotu jakoś nie potrafiła się przyzwyczaić do moich spóźnień i wyraźnie jej one przeszkadzały. Bywało zatem, że w trosce o dobre samopoczucie ogółu, wiedząc, że spóźnienia nie uniknę, postanawiałam spędzić pierwszą godzinę lekcyjną w łazience.

Tu muszę złożyć stosowne wyjaśnienie. To wcale nie tak, że nie było tygodnia, w którym nie omijałabym angielskiego. Takie wypadki zdarzały się tylko czasem. Fakt, że na przeczekanie pierwszej lekcji wybierałam łazienkę wynikał zaś z tego, że nie chciałam być przyłapana przez jakąś kontrolującą korytarze panią woźną. A z łazienki może korzystać każdy, nawet w czasie lekcji, prawda? Poza tym to nie moja wina, że tak często mój szkolny dzień zaczynał się od angielskiego. 

Tego dnia spotkałam w łazience koleżankę z klasy. No i jakoś tak wyszło, że postanowiłyśmy nie iść również na kolejną lekcję, a potem w ogóle opuścić budynek liceum. Był w końcu piękny, wiosenny dzień - komu normalnemu chciałoby się go spędzać w szkolnej ławie czy też szkolnej łazience?

Poszłyśmy do parku. Na niebie świeciło słońce, wokół pełno było zieleni. Jakież było moje zdziwienie, gdy wśród przechadzających się po alejkach zaczęłam rozpoznawać kolejne znajome twarze. Wyglądało na to, że tego dnia w parku było mniej więcej 20 procent uczniów naszej szkoły. Nie czując się tam do końca pewnie, postanowiłyśmy udać się w dalszą drogę.

Koleżanka zaproponowała proste rozwiązanie:
- A nie możemy iść po prostu do ciebie?
- Nie! - tłumaczyłam - moi rodzice idą dziś do pracy na 11, wczoraj było zebranie... Nie da rady. Musimy poczekać.
- No to chodźmy pod zawodówkę - powiedziała koleżanka - posiedzimy, pogadamy, a jak twoi rodzice pójdą do pracy, idziemy do ciebie.

Tak zrobiłyśmy. Ponieważ jednak nie chciałyśmy się rzucać zanadto w oczy (przypomniało się nam nagle, że nasza wychowawczyni uczy również w szkole zawodowej), poszłyśmy na tyły budynku, gdzie w atmosferze chylących swe gałęzie ku ziemi drzew zamierzałyśmy przeczekać kolejną godzinę. Niestety, rzeczywistość nieco nas zawiodła - wśrod wspomnianych drzew roiło się od komarów, poza tym koleżanka miała na sobie bardzo jasne spodnie, co wykluczało wygodne siedzenie na ziemi czy murku. Paskudne owady próbowała przegonić dymem z papierosów, ale i tak było nam średnio wygodnie. Kiedy uznałam, że rodzice już prawie na pewno są w pracy, poszłyśmy do mnie do domu.

Siedziałyśmy tam przez kilka godzin, dzwoniąc do różnych znajomych i nieznajomych (zdaje się, że koleżanka właśnie tego dnia "wydzwoniła" sobie swojego przyszłego chłopaka - ale to temat na inną notkę, której zresztą nie napiszę), aż w końcu kumpela postanowiła iść do domu. Zadzwoniła mniej więcej pół godziny później, informując mnie, że pod moją klatką spotkała nauczycielki od fizyki i matematyki - przedmiotów, które miałyśmy dziś na czwartej i piątej lekcji. Co prawda była na tyle sprytna, że zmyśliła historię o tym, jak to była u lekarza i przyszła do Agaty po lekcje, nie mając pojęcia o tym, że Agaty też nie było w szkole, ale i tak wiedziałyśmy, że mamy kłopoty.

Miałyśmy. Ale życie i tak było piękne.

środa, 20 marca 2013

Mamy wiosnę

No więc od dziś mamy astronomiczną wiosnę.

Proszę się nie przerażać tym, że za oknem leżą zaspy śniegu, a prognozy pogody uparcie wskazują temperatury minusowe. Bynajmniej nie mamy do czynienia z jakimś odstępstwem od normy. Wręcz przeciwnie: wszystko jest tak, jak być powinno. Zgodnie z porządkiem tego świata. Jego naturą i zasadami.

Zasady są bowiem takie: jeśli Agata przyjeżdża, to wtedy jest zimno. To właśnie dlatego polska zima 2009/2010 była taka tragiczna: mieszkałam wtedy w Warszawie i swoje musiałam wycierpieć. Przez pewien czas chodziłam do pracy niosąc w plecaku, oprócz laptopa, dodatkową parę jeansów, bo te, w których wychodziłam, po dojściu na miejsce były mokre od dołu do połowy ud. Szybko też przestałam się cieszyć perspektywą ogrzania w odwiedzanej raz na dwa, trzy tygodnie Szwajcarii: choć wieść niosła, że jest tam znacznie cieplej niż w Polsce, jakimś cudem przy każdej mojej wizycie na Zurych spadał śnieg. Tendencja ta zresztą potwierdziła się w ostatni weekend, kiedy to śnieg spadł na Szwajcarię w noc po moim przylocie. Bosko.

Mając przed sobą perspektywę pobytu w Krakowie i - mam nadzieję - spotkań z dawno nie widzianymi znajomymi, zaczynam już powoli przygotowywać się na porządną dawkę zmarznięcia. 

Proszę się jednak nie martwić. Wprawdzie nie mogę nikomu obiecać, że zbliżające się święta będą zielone, ale wkrótce po nich w Polsce powinna zapanować wiosna. Najdalej w połowie kwietnia. Spakuję się wtedy i na trochę wyjadę w siną dal.

Wybuchy radości są jednak również niewskazne. Mimo wszystko mam nadzieję mieszkać jeszcze w Polsce. Tak na stałe. Wtedy to dopiero będzie zimno. 

piątek, 8 marca 2013

Biały koń, biały śnieg

Tak, wiem. Mało piszę. Już nawet dostaję upomnienia od czytelników i wypomina mi się że w miesiącu X napisałam ileś tam notek, a w miesiący Y mniej. Tylko co tu poradzić na to, że czas mija tak szybko? Dopiero co byłam na etapie postanowień noworocznych, a tu już marzec w pełni, za pół roku dorobię się trójki na początku liczby określającej wiek, moje tegoroczne statystyki na Goodreads przekroczą pięćdziesiątkę, a ja będę dalej siedzieć i narzekać, że wszystko mija tak szybko, że tylko patrzeć, jak będę stara i siwa (siwa to może już jestem, tylko dzięki technikom fryzjerskim nie mam o tym pojęcia).

Tymczasem, mimo szybkiego upływu czasu, dzieje się bardzo dużo. Chociażby dzisiaj w nocy. Moja podświadomość zafundowała mi prawdziwą kumulację dziwnych snów. Wśród tych wyróżniających się był jeden rozgrywający się na lubartowskim cmentarzu. Trochę nie wiem jak, po co i dlaczego, bo na tym cmentarzu nie byłam od lat, a już na pewno nie cierpię na związane z nim fobie.

We śnie cmentarz był miejscem, które absolutnie musiałam odwiedzić. Miało to jakiś związek z faktem, że od świtu do nocy siedziała tam moja babcia, porządkując grób dziadka. Jej wysiłki wydawały się co najmniej przesadzone: od rana czyściła płytę, zmieniała wodę kwiatom i zamiatała alejkę - tylko po to, by wszystkie te czynności powtarzać za chwilę od nowa. Być może chciałam po prostu dotrzymać jej towarzystwa? A może łudzilam się nadzieją, że rozsądną argumentacją przekonam ją o bezsensowności  takiego a nie innego spędzania czasu?

Podobnie jak na jawie, również we śnie doskonale znałam drogę do grobu dziadka. Trzeba było pójść głowną alejką i po dziesięciominutowym spacerze skręcało się w prawo. A jednak za każdym razem moja cmentarna wyprawa kończyła się już przy głównej bramie nekropolii. Już bowiem z tego miejsca, pomiędzy drzewami, mogłam wypatrzeć białego konia, którego babcia trzymała przy grobie dziadka. Zwierzę niewątpliwie było szalone: z daleka dało się dojrzeć, jak rzuca łbem, staje dęba. Wiatr niósł odgłosy przerażającego rżenia.

Wytrwale chodziłam jednak pod bramę cmentarną, w nadziei, że któregoś dnia okaże się, iż babcia pozbyła się białego konia. W świecie rzeczywistym najzwyczajniej boję się tych zwierząt. We śnie mój strach był tak olbrzymi, że nie pozwolił się zbliżyć nawet na odległość stu metrów.

Wizyty pod cmentarzem przerwało moje obudzenie się. Wyjrzałam za okno i z przerażeniem zobaczyłam, że podczas gdy ja śniłam o białych, szalonych koniach, na moje rodzinne miasto spadła tona śniegu. Ten koń, to pewnie był proroczy.