poniedziałek, 31 grudnia 2012

Tak na koniec roku

Podobno dziś kończy się 2012 rok.

Podobno, bo mimo daty wyświetlającej się wyraźnie na ekranie mojego komputera zupełnie tego nie czuję. Tak naprawdę wydaje mi się, że ten kończący się rok dopiero co się zaczął.  Właśnie sprawdzałam swoje tegoroczne postępy czytelnicze na Goodreads i na wieść o tym, że pierwszą przeczytaną przeze mnie w styczniu książką był "Drwal" Witkowskiego mocno się zdziwiłam - wydawało mi się, że skończyłam to czytać naprawdę bardzo niedawno. To wszystko jest  podobno oznaką starzenia się: czas leci tak szybko, że aż trudno się połapać.

Tak czy siak, kronikarski obowiązek zobowiązuje mnie to stworzenia krótkiego podsumowania. Zwłaszcza, że rok 2012 okazał się być zupełnie inny niż wydawało się to w styczniu.

A więc:
- po kilkuletnim romansie z okularami wróciłam - przynajmniej w dużym stopniu - do soczewek;
- przefarbowałam włosy;
- po długim trwaniu w szponach nałogu rzuciłam picie coli (no, nie tak całkiem - ale co innego wypić małą szklankę coli raz na jakiś czas, a co innego wlewać to w siebie codziennie);
- w czerwcu do Zurychu przyleciała Pola i było jak za starych, dobrych czasów (no, prawie ;-)
- jakiś czas wcześniej obchodziłyśmy z Polą dziesięciolecie naszej znajomości. Niestety, obchodziłyśmy je nieświadomie, bo w ogóle się nie połapałyśmy, że jest jakaś rocznica. Na pewno trzeba to będzie nadrobić;
- spotkałyśmy się kilka razy z Moniką. Odbyłyśmy też całą masę rozmów online;
- pewnego dnia opuściliśmy z Dawidem opanowaną kryzysem gospodarczym Europę i przeprowadziliśmy się do opanowanych kryzysem gospodaczym Stanów Zjednoczonych;
- konsekwencje powyższego okazały się bardzo poważne: nie dość, że zaczęłam o wiele mniej chodzić, to jeszcze zaczęłam jeździć samochodem, czego zdecydowanie nie lubię, zwłaszcza w godzinach wieczornych i nocnych;
- zaczęłam chodzić na basen;
- wpadłam w nałóg dodawania do tego co widzę na zegarku dziewięciu godzin, tak żeby wiedzieć jaki czas jest aktualnie w normalnych częściach świata :)
- zobaczyłam Hollywood i stwierdziłam, że nie chcę tam mieszkać. Być może zmieniłabym zdanie, gdyby wypatrzył mnie tam jakiś fajny producent, ale nic takiego nie nastąpiło; 
- zaczęłam korzystać z biblioteki (to jest temat na osobną notkę);
- odważyłam się wysłać dziecko do czegoś w rodzaju przedszkola (póki co jeszcze nie na stałe, ale wszystko zmierza w tym kierunku);
- przeczytałam siedemdziesiąt książek (właśnie kończę siedemdziesiątą pierwszą);
- wymyśliłam i zaczęłam pisać swoją własną. Tak dla odmiany.

Poza tym doszłam ostatnio do wniosku, że ten 2012 rok nie był taki zły. Na pewno kończy się całkiem dobrze. I tego będę się trzymać. ;)


No to Szczęśliwego Nowego Roku!

P.S. Tak w ogóle to piszę tę notkę z Polski, w której jestem - niestety tymczasowo - od ponad dwóch tygodni.
P.S. Tak, wiem, nic nie napisałam o postanowieniach noworocznych. Jeszcze muszę je wymyślić.

sobota, 8 grudnia 2012

Sentymentalnie, zza kartonów


Emilka spędziła piątek w przedszkolu, a ja - w kartonach.

Wiem, nudzę o tych kartonach od kilku miesięcy. A to je pakuję, a to rozpakowuję, a powinnam po prostu zacisnąć zęby i pozbyć się ich wszystkich w któryś z luźniejszych weekendów.

Rzecz w tym, że ja nienawidzę się rozpakowywać. Nie chodzi tylko o to, że mi się nie chce, albo że wolę w tym czasie robić inne rzeczy. Przeglądanie przedmiotów, ubrań, których jakiś czas się nie widziało, a wcześniej przez pewien czas nie dostrzegało, wywołuje u mnie niepożądaną reakcję sentymentalną. Siedzę potem z kubkiem herbaty i gapię się na te namacalne elementy mojego życia.

Oczywiście, że jest ich za dużo. Wielu z nich mogłabym się pozbyć. Zresztą przedmiotów, które wylądowały w sierpniu w białych workach z logo miasta Zurych też było niemało. Od lat walczę ze swoim zbieractwem i wydaje mi się, że jest coraz lepiej. Szkoda mi jednak rzeczy, do których chcę jeszcze wrócić. Pozbycie się ich byłoby czymś w rodzaju przyznania się do porażki.

Jest taka błękitna spódnica, w której zakochałam się gdzieś na początku liceum. Długa, z cienkiego materiału. Kiedy ją kupowałam, byłam młodą i naiwną dziewczyną (a jeszcze głupiej i naiwniej to brzmi), która planowała całe swoje życie spędzić w swoim rodzinnym Małym Mieście, zarabiać pieniądze, wydawać je na książki i - w przypadku pojawienia się odpowiedniego rycerza - rodzić mu dzieci. Małe Miasto opuściłam wraz ze spódnicą trzy lata później. Ona sama teraz w szafie w północnym San Jose, starsza o kilkanaście lat i nieco już zniszczona.

Biała letnia bluzka, którą miałam na sobie w dniu, w którym postanowiłam zamieszkać w Krakowie. Trzymam ją wciąż w szafie, tak jakbym obawiała się, że bez jej obecności wspomnienia, które tak naprawdę są już od wielu lat nieważne, znikną na zawsze.

Są materiały do nauki niderlandzkiego, które pomagały mi przetrwać pierwsze tygodnie w Zurychu, kiedy tak bardzo starałam się polubić to miasto. Było tym gorzej, że przez blisko miesiąc nie miałam dostępu do Internetu. Starałam się jakoś to sobie wynagrodzić: siadałam przy biurku (tym samym, przy którym jestem teraz - kolejny przedmiot, który jest ze mną od kilku lat), i powtarzałam paskudnie brzmiące czasowniki. Nie mam pojęcia, dlaczego chciałam się uczyć tego właśnie języka. Na francuski, który podobał mi się od dzieciństwa, zapisałam się dopiero będąc w ciąży. 

Dzbanek, który kupiłam kiedyś z zamiarem kupowania sobie na biurko kwiatów. Kilka razy mi się udało. Potem zrozumiałam, że cięte kwiaty w połączeniu z kotami to marny pomysł. Wciąż szkoda mi go oddać czy wyrzucić. 

Puzzle, które kupiliśmy z Dawidem z okazji moich dwudziestych siódmych urodzin. Od dwóch lat leżą i czekają na to, aż znów będę chciała je dokończyć i powiesić na ścianie.

Pamiętniki pisane latami, ostatnio nieco zakurzone. Powoli zaczynam dojrzewać do myśli, żeby coś z nimi zrobić. Prędzej czy później moje dziecko nauczy się czytać i jakoś nie jestem pewna, czy zapisane moim charakterem pisma bruliony jej nie zachęcą do lektury. A przecież chciałabym, żeby moja córka była normalniejsza niż ja. Przynajmniej pod niektórymi względami. Zeskanować? Przepisać na komputerze, a wersji papierowych się pozbyć? 

Bilety, zarówno lotnicze jak i PKP, poupychane w książkach i zeszytach, przypominające ważne daty i mające wtedy miejsce sytuacje. Pewnie co najmniej połowa z nich była niepotrzebna.

Gdybym zebrała to wszystko (oczywiście mogłabym te rzeczy wymieniać dalej), dałoby się zapewne w tempie ekspresowym pozbyć zawartości mniej więcej dwóch kartonów. Trzymać? A może wyłączyć sentymenty i oddać/sprzedać/wrzucić do zsypu?:)

czwartek, 6 grudnia 2012

Miłosne rozczarowanie z lat dziewięćdziesiątych

Kilka dni temu, przy okazji wspominania mojej internetowej przeszłości, przypomniała mi się pewna mrożąca krew w żyłach historia, która znaczna część rozegrała się pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Internecie. W ramach dbania o aktualizowanie bloga postanowiłam ją tu przedstawić.

Dawno, dawno temu, gdy na świecie nie było jeszcze Facebooka, a coś takiego jak "stałe łącze" było nieosiągalnym szczytem marzeń większości użytkowników Internetu, przeciętny dzień Agaty polegał na czekaniu na godzinę 22, kiedy połączenie z siecią było tańsze. Późnym wieczorem Agata zwykła siadać przed komputerem brata i wsiąkać w świat Diablo. 

Tak naprawdę chodziło nie tylko o grę. Diablo oznaczało możliwość poznawania innych użytkowników Internetu. Głównie płci męskiej. W tym czasie chodziłam do liceum i w mojej klasie były same baby. Diablo oznaczało okno na inny świat. Proszę się nie śmiać - dzięki takiej metodzie poznawania kolegów mogłam od razu odrzucać tych, którzy robili błędy ortograficzne. W realu to już nie jest takie proste - trzeba robić dyktando.

Jednym z chłopaków, których poznałam grając, był osobnik o nicku na literę M. W moim życiu gościł bardzo krótko, za to nasza znajomość miała niezwykle bolesne konwekwencje. Dosłownie i w przenośni.

M. pojawił się na kanale pewnego sierpniowego wieczoru. Nasza rozmowa była fascynująca. Dowiedziałam się, że mój nowy znajomy słucha Nirvany, jest ode mnie o kilka lat starszy i ma długie włosy. Wyrażał gotowość odwiedzenia mnie, jeśli tylko pozwolą mu na to rodzice. To ostatnie trochę mnie dziwiło - nie rozumiałam, dlaczego chłopak w tym wieku miałby problem z przekonaniem rodziców, by puścili go na małą wycieczkę. Ponieważ jednak bardzo pięknie opowiadał o Kurcie Cobainie, a ja byłam na etapie buntu wobec świata i słuchałam czasami Nirvany, postanowiłam nie wnikać w jego relacje z rodzicami. 

Oczyma wyobraźni widziałam, jak odwiedza mnie w moim rodzinnym mieście i idziemy na spacer, oboje z rozwianymi, długimi włosami. Gdy tylko zaproponował wymianę maili, natychmiast podniosłam się z krzesła. Jakimś cudem nie przyszło mi do głowy, żeby zapisać jego adres korzystając z komputera. Zamiast tego pobiegłam do pokoju po kartkę i coś do pisania.

Po chwili wyłam z bólu. Wstając z krzesła nie pomyślałam o tym, by rozruszać jakoś ścierpniętą stopę. Efektem było stanięcie na niej do góry nogami i dość mocne skręcenie. Cel jednak osiągnęłam - adres fana Nirvany został zapisany. Niestety, w międzyczasie gość zniknął z kanału.

M. nie pojawił się już na kanale. Stęskniona, napisałam maila, w którym opisałam swój wypadek. Mój nowy znajomy (i potencjalny narzeczony) odpisał, że nie daruje sobie, iż przez niego zrobiłam sobie krzywdę i zaproponował, że w zamian on popełni samobójstwo - na co oczywiście się nie zgodziłam.

Do odwiedzin nigdy nie doszło, a nasz kontakt wkrótce potem się urwał. Jakiś czas później, korzystając z ICQ (to był taki fajny komunikator, od którego wszystkie inne do tej pory są gorsze), przypomniałam sobie o tamtej krótkiej znajomości i postanowiłam sprawdzić, czy uda mi się znaleźć M. wśród jego użytkowników.

Tak, udało się. Wszystko się zgadzało: nick i adres mailowy. Nigdy jednak nie dodałam M. do kontaktów. Wiecie dlaczego? Bo z jego danych udostępnionych na ICQ wynikało, że ma trzynaście lat.

A noga bolała mnie przez kilka tygodni.

czwartek, 29 listopada 2012

Ciało z przystanku

Jak co roku w okresie przedświątecznym na podmiejskich cmentarzach unosiła się słodka woń pieczonych ciast. Tysiące kobiet w małych, rozstawionych wśród grobów kuchniach przygotowywało tradycyjne przysmaki. Poza niepisanym obowiązkiem wypieków, jaki nakładał na nie zwyczaj, kobiety mogły się przy okazji cieszyć własnym towarzystwem i okazją do plotek.

Pani Kowalska należała chyba do tych niezadowolonych z tego, że jest w tym a nie innym miejscu. Maleńka kuchnia, którą dzieliłyśmy, nie rozbrzmiewała bynajmniej gwarem przyjacielskiej rozmowy. Wszystko sprowadzało się do gderliwego "odsuń się" i "podaj cukier". Pani Kowalska należała do tych osób, które każdego dnia wytaczały wojnę młodemu pokoleniu: tak na wszelki wypadek, z góry zakładając, że młodzież jest zła. A do młodzieży zaliczała wszystkich wyraźnie młodszych niż ona sama. Nawet mnie, choć miałam na karku trzydzieści lat i nosiłam na palcu obrączkę.

Kiedy po kilku godzinach do kuchennej budki zajrzeli Dawid i Aneta, poczułam ulgę. Mogłam spokojnie uznać, że pieczenia na dziś już wystarczy. W planach mieliśmy spacer wzdłuż cmentarnych alejek - ot, nic takiego, okazja do przyjacielskiej pogaduchy i pooglądania przykrytych śniegiem grobów. Płyty, przykryte warstwą białego puchu podbarwionego kolorowym światłem ze zniczy wyglądały prześlicznie.

Zdawałoby się, że pani Kowalska poczuje ulgę na wieść, że oto zostaje pozbawione uciążliwego towarzystwa. A jednak na widok Anety zasępiła się wyraźnie i wpatrywała przez jakiś czas w dziewczynę, świdrując jej twarz swoimi małymi, stalowymi oczyma.
- To ta pannica, co mdleje - oświadczyła oskarżycielskim tonem. - Łazi tu z różnymi, pada na ziemię, potem ją pogotowie zabiera. Też sobie towarzystwo znajdujesz - zwrociła się do mnie z dezaprobatą.

Wzuszyłam ramionami. Anetę znałam słabo, o jej tendencji do omdleń nic nie wiedziałam, ale nawet uświadomiona w tej kwestii nie do końca rozumiałam, na czym tak naprawdę polega problem. To chyba nie jej wina, że mdleje?

Opuściliśmy panią Kowalską i ruszyliśmy na wyprawę wzdłuż grobów. Zaczął padać śnieg.

_____
Problem pojawił się na przystanku autobusowym. Było pusto, na transport czekała tylko nasza trójka. W pewnym momencie Aneta zaczęła się osuwać na ziemię. Wpadłam w panikę - nikt nigdy przy mnie nie zemdlał. Nie miałam pojęcia, co robi się w takiej sytuacji. Bo chyba nie sztuczne oddychanie? Brak reakcji i czekanie, aż dziewczyna odzyska przytomność sama z siebie również nie wydawało się dobrym scenariuszem. Spojrzałam na Dawida, który także nie sprawiał wrażenia, jakby wiedział, co ma w tej sytuacji zrobić.
- Zadzwonię na pogotowie - powiedział w końcu.

Pani na pogotowiu nie była bardzo skora do pomocy. Ona również, podobnie jak Kowalska, kojarzyła już mdlejącą Anetę i choć obiecała, że karetka przyjedzie na przystanek, wyraźnie dała nam do zrozumienia, że przypadek dziewczyny uważa za beznadziejny. Nie rozumiałam, co dokładnie miała na myśli - bo chyba nie to, że powinniśmy zostawić naszą znajomą w zaspie śnieżnej późnym wieczorem na pustym przystanku? Z niepokojem obejrzałam dziewczynę. Już nie żyła, to było jasne. Instynktownie sprawdziłam jej puls, zbliżyłam policzek do ust w poszukiwaniu ciepła oddechu. Nic.

Oczekiwanie na karetkę przedłużało się. Nie pojawiał się również autobus. Było trochę dziwnie: od dłuższego czasu na ulicy nie pojawił się żaden człowiek. Zgoda, było już późno, ale przecież to było duże miasto. Zawsze powinien znaleźć się jakiś przechodzień wracającu do domu o mniej typowej porze. No i samochody. Dlaczego żadne nas nie mijały?

Chyba tylko tą nieoczekiwaną pustką można wytłumaczyć to, co zrobiliśmy, gdy nagle zobaczyliśmy z oddali światła zbliżającego się auta. To nie była karetka - na dachu brakowało koguta, poza tym samochód był niewielki, zbyt mały by zmieścić w nim dorosłą osobę w pozycji leżącej. A jednak Dawid postanowił go zatrzymać. Kierowca, mężczyzna o wyglądzie dość typowym, nie sprawiał wrażenia zdziwionego otaczającą nas pustką. Nie widział też problemu w tym, by zawieźć nas do domu. Martwa Aneta nie robiła na nim wrażenia.

Nie wiem, czy aby podrzucić nas do domu musiał zbaczać ze swojej trasy. Nie przyszło nam do głowy by zapytać go o pieniądze za paliwo, a on nigdy o nich nie wspomniał. Kiedy byliśmy już na górze, zadzwoniła komórka Dawida. Pani z pogotowia zniecierpliwionym głosem domagała się wyjaśnień. Podobno karetka czekała na nas od dłuższego czasu na wskazanym przystanku.
- Przepraszam - bąkał Dawid. - Długo nikt nie przyjeżdżał, było zimno, a ktoś mógł nas podrzucić, więc pomyśleliśmy...
- I tak sobie państwo jeździcie stopem z ciałem? - krzyczała dyspozytorka. - Gdzie ono teraz jest?
Zastanawiałam się, skąd na pogotowiu wiedzą, że Aneta nie żyje. Nigdy o tym nie wspominaliśmy.
- Może karetka mogłaby przyjechać tu? - zastanawiał się Dawid. - Na pewno nie ruszymy się stąd do rana...
- Dawid! - wrzasnęłam. - Przecież jej tu nie ma!
- Co...?
- Wchodziliśmy tu bez niej. O Boże, co my zrobiliśmy z tym ciałem? Chyba zostawiliśmy je w samochodzie...
Dawid rozłączyl się. Patrzył na mnie bezradnie z drugiego końca pokoju. Co mieliśmy zrobić? Nasz zwyczajny wieczór zamienił się w koszmar, z którego w dodatku nic nie rozumieliśmy. Najpierw to omdlenie i śmierć, potem puste ulice... Nie docierało do mnie, jak mogliśmy zapomnieć o zabraniu z samochodu ciała Anety. Kiedy o tym myślałam, nie byłam już nawet pewna jak je przewoziliśmy. Razem z nami z tyłu samochodu? Może na przednim siedzeniu? A może jednak w bagażniku?

Nagle usłyszeliśmy dziki śmiech. Instynktownie rzuciłam się w kierunku Dawida i zlapałam go za ręce. Śmiech się powtórzył: dziki, niepohamowany, dochodził z drugiego pokoju. Zrobiliśmy kilka kroków w tamtym kierunku. I nagle ją zobaczyliśmy: Aneta szła w naszą stronę, w swoim czarnym płaszczu, z rudymi włosami rozwianymi na wszystkie strony, choć okna byly pozamykane i nie było przeciągu. Jej nieżywa twarz robiła się już sina.

____
Obudziłam się z wrzaskiem. Przez kolejne pół godziny walczyłam z chęcia wstania i zapisania treści tego snu, zanim kompletnie go zapomnę do rana. Ale najzwyczaniej w świecie bałam się wstać.
____
Od czasu do czasu ktoś sugeruje mi, żebym zapisywała swoje sny. Problem ze snami jest jednak taki, że zwykle dużą ich część się zapomina i przedstawiane innym osobom wydają się bezsensowne. Oczywiście nie zawsze tak jest: mojego snu o rządowym projekcie przedstawienia "Gwiezdnych Wojen" jako alegorii losu Polaków chyba nigdy nie zapomnę. Tak czy siak, powyższy tekst to zapis koszmaru, który nawiedził mnie ostatniej nocy. Podreperowałam nieco motyw samochodu, który wiózł nas do domu - tak naprawdę nie pamiętam, skąd się we śnie pojawił. Pamiętam natomiast, że był beżowy.

wtorek, 13 listopada 2012

O tym, jak byliśmy w Los Angeles

Wyprawę do Los Angeles planowaliśmy jeszcze zanim przenieśliśmy się do Kalifornii. Powodował nami nie tylko turystyczny głód (choć i jego nie brakowało), co konieczność. Emilii kończył się tymczasowy, wystawiony na rok paszport i aby go przedłużyć, trzeba było odwiedzić polski konsulat w Mieście Aniołów.

Zaplanowaliśmy wyprawę na trzy dni, tak by mieć czas na zobaczenie czegoś więcej niż lotnisko bądź autostrada (długo zastanawialiśmy się, jaki środek transportu wybrać). Tematem dyskusji był termin. W końcu postanowiliśmy polecieć 10 listopada. Dwa dni później wypadał poniedziałek i to właśnie wtedy zamierzaliśmy wybrać się do konsulatu.


Dzień pierwszy: wyprawa prawie na marne


Zaczęło się zwyczajnie: rano pojechaliśmy na lotnisko, wczesnym popołudniem byliśmy w Los Angeles. W drodze do hotelu, która według Google Maps miała nam zająć może pół godziny, utknęliśmy w jakimś gigantycznym korku, skutkiem czego na miejsce dotarlismy znacznie później niż chcieliśmy, w dodatku porządnie zmęczeni i głodni. I właściwie byłby to całkiem nudny wieczór (poszliśmy tylko coś zjeść w okolicy i zrobić drobne zakupy spożywcze), gdyby nie to, że odpoczywając ze smartfonem w dłoni, zupełnie niechcący zaczytałam się w bardzo gorącej dyskusji politycznej zwolenników Romneya i Obamy. 


Coś zaczęło mi świtać po przeczytaniu posta jednego z dyskutantów, który życzył pozostałym "Happy Veterans Weekend". Szybko wskoczyłam na stronę konsulatu RP i zamarłam. Przeczytałam, że w poniedziałek będzie on nieczynny.

Oczywiście wpadliśmy w panikę. Samolot powrotny mieliśmy w poniedziałek, po południu. Przełożenie tego na wtorek wyglądało na bardzo skomplikowaną i niewygodną dla nas operację, z bardzo różnych względów. Jednym z nich był chociażby fakt, że Dawid nie miał urlopu. Jak ostatniej deski ratunku uczepiliśmy się numeru telefonu, który był podany na stronie konsulatu. Dołączona do niego informacja mówiła, że należy z niego korzystać tylko w nagłych sytuacjach, takich jak na przykład aresztowanie. No cóż, nam aresztowanie chyba nie groziło i mieliśmy porządnego stracha, że w związku z tym nasz problem może wydać się konsulowi mało ważny.

Konsulem okazała się być kobieta, która na szczęście uznała, że Polakom, którzy nie są aresztowani, również należy pomóc. Obiecała, że pojawi się w konsulacie w poniedziałek o dziewiątej rano i przyjmie nasze wnioski. Mieliśmy chyba więcej szczęścia niż rozumu. Za to nasza krótka wyprawa od razu nabrała rumieńców.

Dzień drugi: szukamy znanych ludzi i jedziemy do 90210


W niedzielę, w miarę spokojni o losy paszportu naszego dziecięcia (ciągle trochę się bałam, że pani konsul jednak się w poniedziałek nie pojawi) i wyspani, postanowiliśmy oddać się zwiedzaniu. Pojechaliśmy do Hollywood. Chcieliśmy zrobić sobie zdjęcia pod napisem na wzgórzach. Ja miałam w tym wszystkim jeszcze jeden cel: moim planem było spotkać jakiegoś słynnego producenta, który natychmiast znalazłby się pod wrażeniem mojej osoby i zaproponował mi dużą rolę w filmie. Niestety, po dotarciu na miejsce szybko zorientowałam się, że to się nie uda. Po pierwsze, kierowana chęcią wygody założyłam na siebie trochę workowate ciuchy, w których zdecydowanie nie wyglądałam atrakcyjnie. Po drugie, wiele dziewczyn uprawiających jogging na ulicach Hollywood wyglądało na dwa razy cieńsze ode mnie. Dwa razy grubsze też byly, ale to nie zmieniało faktu, że na tle tego wszystkiego raczej się nie wyróżniałam i słynny producent miał marne szanse na wyłowienie mnie z tłumu.


A tak poważnie: Hollywood było trochę inne niż się spodziewałam. Słynny producent miałby sporo problemu z przekonaniem mnie, bym chciała spędzać tam więcej czasu. 


Przede wszystkim, wcale nie było tam ładnie. Mijałam piękne budynki, restauracje i sklepy kuszące turystów kolorowymi witrynami, by chwilę potem znaleźć się obok odrapanej bramy na nierównym, zniszczonym chodniku. Przy ulicach odchodzących od słynnej Alei Gwiazd widziałam siedzących, a nawet leżących na ziemi bezdomnych w brudnych ubraniach. Co chwila trafialiśmy na facetów chcących nas wysłać na zorganizowaną wycieczkę po Hollywood, na którą wcale nie chcieliśmy jechać. No i było strasznie głośno. Jednym ze źródeł hałasu była buda, w której najwyraźniej w najlepsze trwała dyskoteka (była dziesiąta rano).


Oczywiście moje wrażenia nie mają bardzo mocnej podstawy - wszystko robiliśmy "na szybko", ograniczeni czasem i wózkiem z Emilią. Nie mieliśmy za bardzo czasu na wczucie się w klimat. Byliśmy turystami, którzy wpadli na Aleję Gwiazd, przeszli się nią, kupili nowe magnesy na lodówkę, przeszli jeszcze kilka ulic i uciekali w dalszą wyprawę. Nie jest też tak, że kompletnie mi się tam nie podobało. Po prostu chyba spodziewałam się czegoś trochę innego. 



Naszym kolejnym celem był słynny napis "Hollywood" na zboczu góry Lee. Przejażdżka do punktu, w którym warto zrobić zdjęcia, to podróż wąskimi, pnącymi się górę drogami. Było warto: widok, który ukazał się nam na końcu był rzeczywiście imponujący. Piękna przyroda, góry, ogromne przestrzenie. 

Naszym kolejnym celem tego dnia było Beverly Hills. Tak, to dlatego, że w latach dziewięćdziesiątych oglądałam BH 90210 i miałam na tym punkcie prawdziwą obsesję. Kupowałam nawet zeszyty ze zdjęciami bohaterów serialu na okładkach. Teraz już tego nie robię, ale mimo wszystko żal mi było być tak blisko tego miejsca i nie zobaczyć go na własne oczy.


Beverly Hills okazało się spokojną, urokliwą miejscowością z ulicami wzdłuż których ciągną się rzędy palm i domami, których właściciele mają czasami za dużo pieniędzy. Niektóre z budynków wyglądały nieco grosteskowo (moją uwagę zwrócił zwłaszcza jeden, którego właściciel zdawał się być miłośnikiem rzeźb cherubinów grających na trąbkach), ale większość wyglądała normalnie. Spacer po Beverly Hills, tuż po przedzieraniu się przez gwar Alei Gwiazd okazał się bardzo dobrym pomysłem. Tak samo jak obiad w Cheesecake Factory. Tylko dlaczego porcje, które tam serwują, przypominają raczej dzienne menu dla szescioosobowej rodziny?


Dzień trzeci: jedziemy do konsulatu, Dawid robi sobie krzywdę, a potem idziemy na plażę

Rano zjedliśmy szybko śniadanie i pojechaliśmy do konsulatu. Podczas wysiadania z samochodu Dawid stanął na nierównej powierzchni i zwichnął sobie nogę. Prawą - tą, której używa do prowadzenia samochodu. Robił jednak dobrą minę do złej gry i twierdził, że wszystko jest w porządku. Przeczyło temu zjawisko utykania, które nasilało się przez cały dzień i zakończyło kupieniem opaski uciskowej na nogę po powrocie do domu.

Pani konsul pojawiła się tuż po dziewiątej. Złożyliśmy wnioski, podziękowaliśmy, przeprosiliśmy i pojechaliśmy do Santa Monica nad ocean.


I tu przeżylam spore zdziwienie: jeszcze tego ranka cieszylam się, że zabrałam ze sobą sweter. Po tym, jak w maju zmarzłam w Santa Cruz, uznałam, że nad Pacyfikiem zawsze powinnam się spodziewać zimna. Nic z tych rzeczy: plaża w Santa Monica przywitała nas słońcem i wysoką temperaturą. Tak naprawdę była to pogoda nadająca się na opalanie. Bosa Emilka szalała z Dawidem przy brzegu, a ja żałowałam, że nie wzięłam kostiumu kąpielowego i książki. W naszej okolicy taka pogoda zawita pewnie dopiero wiosną.



Zjedliśmy obiad w znajdującej się niedaleko meksykańskiej restauracji, która dla odmiany serwowała porcje tylko trochę większe niż bym chciała. Najedzeni pojechaliśmy na lotnisko oddać samochód i pożegnać się z naszą krótką przygodą z Los Angeles. Było ciepło, wesoło i inaczej. Trochę jak na krótkich wakacjach.


Tymczasem wróciła codzienność, wraz z atrakcjami takimi jak rozpakowywanie kartonów. Bo wiecie, ciągle jeszcze nie wiemy, co zrobić z szafą.

wtorek, 30 października 2012

Notka o dywanie (i trochę o żółtej piżamie antykoncepcyjnej)

Bardzo dobrze, że są ludzie podróżujący pociągami. Oni przypominają mi o zaległych notkach.

Niestety, w ostatnim czasie moje życie nie obfituje w bardzo ekscytujące wydarzenia. No może poza tym że jakieś trzy razy spadł deszcz (a potem wszystko wróciło do normy i w weekend znów było 26 stopni). Skoro jednak jest zapotrzebowanie, postanowiłam skonstruować krótką notkę o dywanie. Niektórzy z Was na pewno go pamiętają.

Tak więc, zarzuciliśmy nieco robienie ciekawych rzeczy na rzecz urządzania się. Czas najwyższy: w ubiegłym tygodniu do portu w Oakland przypłynęły nasze rzeczy. Ostatni weekend spędziliśmy głównie na rozpakowywaniu wielkich pudeł. Niestety, mimo naszych starań pudeł czekających w kolejce jest nadal mnóstwo. Winą za to obarczam głównie panów pakujących, którzy potrafili wypchać jeden karton pięcioma talerzami i mnóstwem papieru. Po przejrzeniu zawartości kilku pudeł stwierdzam, że dobrze robili, choć nie uchroniło nas to przed utratą kieliszka do margarity, który najzwyczajniej w świecie potłukł się w transporcie. No cóż, biorąc pod uwagę, że sami wytłukliśmy pozostałe trzy na długo przed wyjazdem - jakoś to przeżyjemy.

Przez ostatnie dwa miesiące udało mi się skutecznie zapomnieć o niektórych elementach ekwipunku, który miał do nas dotrzeć. Wiedziałam, że będą tam książki. Naczynia kuchenne. Ubrania. Zabawki. No i wspominana już, niechciana przez nas szafa. Zapomniałam jednak o dywanie, który już od dziesięciu lat podróżuje ze mną po świecie.

Dywan kupili mi rodzice. Był elementem wyposażenia, z którym pojawiłam się pewnego wrześniowego dnia w Krakowie (elementów wyposażenia było więcej, ale nie wszystkie przetrwały do dzisiaj. Na przykład nie mam już żółtej piżamy antykoncepcyjnej*). Przez rok leżał na podłodze mojego pierwszego studenckiego pokoju i był świadkiem mojego wtapiania się w krakowskie życie. To na nim piłam po raz pierwszy wysokoprocentowy alkohol. Wędrował ze mną przez kilka kolejnych mieszkań, łącznie z tym słynnym w centrum miasta, w którym wanna stała w kuchni. Spędził kilka lat w Nowej Hucie. A potem powędrował do Zurychu. Zamieszkał tam w piwnicy, bo podłogi w pokojach były już wyłożone dywanową wykładziną i nie było sensu rozkładać na niej naszego staruszka. 

Oczywiście mogliśmy wyciągnąć go z tej piwnicy i komuś oddać lub sprzedać. Ale jakoś tak nie wyszło. Pewnie dlatego, że rzadko bywaliśmy w piwnicy i jakoś się nie rzucał w oczy.

Rzucił się jednak ekipie pakującej, która opakowała go pięknie w folię i ułatwiła transport za ocean. Jak na ironię, wszystkie obiekty mieszkalne, które oglądaliśmy, łacznie z tym, w którym ostatecznie zamieszkamy, były wyposażone w dywanowe wykładziny. 

To jednak nie jest ważne. Dywan jest z nami już od dziesięciu lat. 

Tak, wiem. Powinniśmy go komuś oddać.

Tak, wiem. Nie jesteśmy najlepiej zorganizowani.

*Żółta piżama antykoncepcyjna (nazwana tak przez Dawida), rozkosznie ogromna i gruba, była moim ulubionym nocnym strojem do czasu poznania mojego męża, który stwierdził, że jest to dokładnie ten rodzaj piżamy, który ojcowie powinni kupować córkom wybywającym z domu w trosce o ich dobre prowadzenie się. Po kilku latach mąż schował mi ją i nigdy nie oddał. Chyba nawet nie ma jej w żadnym kartonie. 

poniedziałek, 8 października 2012

W świecie dyni


Dzisiejsza notka nie będzie śmieszna. Będzie po prostu krótką opowieścią o tym, jak to w sobotnie popołudnie zapoznawaliśmy się z amerykańską kulturą masową.

Halloween zbliża się wielkimi krokami i mieszkając w Kalifornii po prostu nie da się tego nie odczuć. Przy drogach powstają specjalne place z dyniami i różnymi atrakcjami dla dzieci. W sklepach można kupić niemal wszystko z motywem dyni czy kościotrupa. Nabyłam już zresztą mroczną koszulkę z nietoperzami, która podobno świeci w ciemności. Niestety, choć już kilka razy obiecywałam sobie, że to sprawdzę, zawsze zapominam. Poza tym (zupełnie bez związku z moim zapominalstwem) kupiłam ciasteczka Oreo w wersji Halloween. Wszystkie te atrakcje i ich klimat wyglądają dość zabawnie w zestawieniu z pogodą - wciąż jest bardzo ciepło i słonecznie.


W sobotę wybraliśmy się na farmę dyń. Jadąc tam, spodziewałam się po prostu dużego obszaru wypełnionego pomarańczowymi dyniami i ludźmi, którzy je kupują. Wzięliśmy aparaty fotograficzne i wydawało się nam, że główną atrakcją wypadu będzie fotografowanie Emilki. Rzeczywiście, było z tym sporo frajdy, ale na tym nie koniec. 


Miejsce, w do którego dojechaliśmy, było swego rodzaju parkiem rozrywki. Było bardzo pomarańczowo - głównie za sprawą dyni. W jesienne barwy idealnie wpasowywały się wiązki słomy i świecące mocno słońce. Do tego mnóstwo wesołych ludzi i rozbrykanych dzieci. No i atrakcje - pociąg, kolejka ciągnięta przez traktor, kukurydziany labirynt... Zdecydowana większość była adresowana do dzieci, ale szybko stwierdziłam, że po wielu latach z dala od tego typu rozrywek bardzo miło mi się do nich wraca. Zwłaszcza, że Emilka jest jeszcze za mała, żeby taką ciągniętą przez traktor kolejką mogła jechać sama.



Niestety, wszystko to okazało się być zbyt dużą atrakcją dla szesnastomiesięcznego malucha. Gdyby nie to, ta notka z pewnością byłaby o wiele dłuższa. Jednak Emilka po przejażdżce na taczkach, zaliczeniu długiej wędrówki wśród dyń, wdrapaniu się na co najmniej kilka z nich, sprawdzeniu, czy słoma nadaje się do jedzenia, przejechaniu się wspominaną już przeze mnie kolejką ciągniętą przez traktor (kurczę, naprawdę super się nią jechało. Mam tylko nadzieję, że gdybym nie miała dziecka, to nie zabrakłoby mi odwagi, żeby też nią pojechać. Choć biorąc pod uwagę moje bolesne wspomnienia związane z ostatnią samodzielną wyprawą do piaskownicy*, mam poważne wątpliwości w tej kwestii), pozowaniu (zazwyczaj nieświadomie) do dziesiątek zdjęć i wylaniu na siebie mrożonej herbaty padła zrozpaczona na trawę i nadawała się już tylko do tego, by zostać wsadzoną do samochodu, w którym bardzo szybko zasnęła. 


Zanim jednak do tego doszło, minęły dwie godziny. Dosłownie w ostatniej chwili udało nam się jeszcze kupić gorący cydr.

Tak czy siak, koniecznie chcę się wybrać ponownie w takie miejsce. Pewnie za drugim razem to już nie będzie to samo, ale dla samego ładunku pozytywnych emocji - warto. 

___________
* Bolesne wspomnienie o mojej ostatniej samotnej wizycie w piaskownicy pochodzi z czasów, gdy miałam mniej więcej jedenaście lat. Było lato i naszła mnie ochota na zabawę w piasku. Wzięłam zatem wiaderko i foremki mojego młodszego o sześć lat brata i nie zważając na zdziwienie rodziców ruszyłam w kierunku najbliższego placu zabaw. Niestety, o ile z brakiem tolerancji ze strony rodziców potrafiłam sobie jakoś poradzić, o tyle brak akceptacji ze strony dzieci znacznie ode mnie młodszych był bardzo bolesny. Jakieś wredne bachory mieszkające w sąsiednich blokach mówiły mi, że jestem niedorozwinięta tak długo, że w końcu dałam za wygraną, zabrałam swoje zabawki i wróciłam do domu.


piątek, 5 października 2012

Na tropie Kuby

Zawsze miałam problem z muzyką. Mam na myśli to, że nigdy nie udawało mi się być na bieżąco z tym, czego się słucha. Do moich uszu docierały wprawdzie nazwiska wykonawców i nazwy zespołów, ale z samą muzyką było już gorzej. Teraz, za sprawą Internetu, jest nieco łatwiej, choć i tak o "Gangnam Style" usłyszałam po raz pierwszy kilka dni temu. Słyszałam też, że Monika Brodka nagrała jakiś czas temu bardzo dobrą płytę, której słuchają nawet faceci. Niestety, nie znam ani jednej jej piosenki, co bardzo utrudnia mi dołączenie do chóru zachwytów.

Dawid mówi, że mam, cytuję "luki w popkulturze", ale on sam nie jest o wiele lepszy. Zresztą przyznał, że swoją "orientację w terenie" zawdzięcza częściowo temu, że ma młodszą siostrę. Ja mam tylko brata, młodszego o sześć lat. Kiedy oboje byliśmy jeszcze dziećmi, brat słuchał hip-hopu. Dzięki temu kojarzę mniej więcej tego pana od "Jestem Bogiem" i mogę szpanować swoją wiedzą.

Był jednak taki krótki okres czasu, gdy z muzyką, zwłaszcza tą polską i rozrywkową, byłam mniej więcej na bieżąco. Zaczęło się to jakoś pod koniec siódmej klasy podstawówki (tak, kiedyś taka była) i trwało może przez rok. Byłam wtedy dobrym dzieckiem i w każdą sobotę rzetelnie sprzątałam swój pokój: no wiecie, układałam to, co było porozwalane, ścierałam kurze itd. Oczywiście bardzo tego nie lubiłam i z braku audiobooków zaczęłam słuchać radia. Nie pamiętam już jaka to była stacja, ale wiem, że w sobotnie późnie popołudnie była tam lista przebojów. Dzięki niej w ciągu dwóch-trzech tygodni zapoznałam się z tym, co aktualnie było w Polsce popularne. 


Była na przykład taka piosena "Rowery dwa". Albo "Dzień gorącego lata" (przeglądarkowy słownik sugeruje mi tutaj, że chodzi o "kata", ale ja bardziej ufam swojej pamięci). No i był taki przebój Jansona, który bardzo mi się wtedy podobał, do tego stopnia, że nawet kupiłam sobie kasetę. Przebój nazywał się "Małe szczęścia" i był śpiewany przez młodego chłopaka, który wydawał mi się wtedy bardzo ładny, choć uczciwie rzecz biorąc, nie miałam podstaw by stwierdzić to z całą pewnością, bo w teledysku połowa twarzy chłopaka była schowana pod czapką. 


Wszystko to było bardzo dawno temu i zdążyłam już zapomnieć o Jansonie i piosence z chłopakiem w czapce. Niedawno jednak chcąc nie chcąc zostałam zasypana doniesieniami o pewnym medialnym wydarzeniu i wspomnienie "Małych szczęść" powróciło. 

Otóż, jak zapewne kojarzycie, córka byłego prezydenta, Aleksandra Kwaśniewska, wyszła niedawno za mąż. Jej wybrankiem jest niejaki Kuba Badach, podobno muzyk. Tak się składa, że chłopak w czapce, który śpiewał piosenkę Jansona, też nazywał się Kuba Badach. Przyznam, że przejrzałam już Youtube i Wikipedię w ramach prób stwierdzenia czy chodzi o tę samą osobę. Próbowałam się doszukać stosownej informacji na Pudelku, ale Pudelek zdaje się milczeć o przeboju sprzed lat nastu. Oglądałam zdjęcia, dzięki czemu stwierdziłam, że obaj panowie noszą okulary. Faktem jest, że zięć Aleksandra śpiewał u Jansona. Więc to chyba ten, no nie?

Nie żeby to było jakoś bardzo ważne. Za kilka dni i tak o tym zapomnę. Tymczasem próbuję uporządkować moją wiedzę o współczesnym świecie.

czwartek, 4 października 2012

Kłopoty z Rambergiem


Wczoraj minął pierwszy miesiąc od czasu naszego przylotu do Stanów. Czas zdaje się płynąć bardzo szybko - szybciej niż nasze rzeczy, które na początku września zostały wysłane statkiem i ciągle są na etapie zmierzania w naszym kierunku.


Opisanie procesu pakowania mogłoby być samo w sobie niezłym tematem na notkę, ale skoro nie zrobiłam tego miesiąc temu, to teraz nie będę się już zagłębiać w taką prehistorię. Pewien aspekt tej sprawy nie daje mi jednak spokoju. Jest bowiem problem, z którym będziemy musieli się zmierzyć.

Cztery lata temu, kiedy wyposażaliśmy mieszkanie w Zurychu, jednym z naszych zakupów była szafa Ramberg z Ikei. Podobała się nam z wyglądu, poza tym pasowała kolorem do innych mebli, które wybraliśmy do sypialni. Co prawda zakup, jak również jego złożenie, okazały się nieco kłopotliwe (szafa była bowiem bardzo ciężka), ale efekt zdawał się być wart zachodu. Niestety, tylko do czasu - szafa była zdecydowanie za mała jak na potrzeby dwóch dorosłych osób, poza tym szybko okazała się tworem mało wytrzymałym, co objawiło się tym, że dna dwóch szuflad, w które była wyposażona, nie wytrzymały próby czasu i ciężaru naszych ciuchów.

Nie zdołaliśmy się pozbyć Ramberga przed wyjazdem do Stanów, coś jednak trzeba z nim było zrobić. W ten sposób narodził się pomysł wzięcia szafy za ocean: miejsca w kontenerze mieliśmy jeszcze dość, poza tym w dzięki tej decyzji udało nam się przełożyć problem szafy na bliżej nieokreśloną przyszłość. Chyba od początku wiedzieliśmy, że pomysł jest niezbyt mądry, ale w chaosie przeprowadzki chcieliśmy po prostu mieć jeden dylemat z głowy. Przynajmniej tymczasowo.

W USA królują szafy wnękowe, dające o wiele więcej przestrzeni na trzymanie ciuchów i tego typu rzeczy niż jakakolwiek szafa. Ramberg zupełnie się nam nie przyda, zajmowałby tylko miejsce. Mój tata, zaznajomiony z problemem, stwierdził, że może znajdziemy na miejscu szaleńca, który chciałby mieć taki nietypowy tutaj mebel, ale ja szczerze w to wątpię. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę wątłe dna szuflad.

Oczywiście szafę można po prostu wyrzucić. Choćby po kawałku: najpierw dna, potem drzwi... I tak dalej. Co jednak, jeśli będziemy mieć zsyp zamiast śmietnika? To bydlę nie przejdzie przez wąski otwór, nawet po kawałku. Co prawda od biedy możnaby skorzystać z jakiegoś bardziej tradycyjnego miejsca do wyrzucania śmieci w sąsiedztwie, ale wizja noszenia Ramberga, choćby po kawałku, jakoś nas nie pociąga. Na pomysł idealny wpadliśmy podczas pewnego wesołego wieczoru, kiedy towarzyszył nam gin z tonikiem.
- Spalimy Ramberga w jakimś osiedlowym kominku...
- I zaprosimy sąsiadów na imprezę...
- A jak się będą dziwić, dlaczego palimy meble, to powiemy, że to taki polski zwyczaj, że trzeba przywieźć i spalić mebel z poprzedniego miejsca zamieszkania...
- ...w ramach składania ofiary dla boga przeprowadzek.

Swoją drogą, jesteśmy chyba bardzo niezorganizowaną rodziną. To już nie pierwszy raz, kiedy mamy problem z pozbyciem się rzeczy, które kiedyś były nam potrzebne, a teraz już nie są. Być może niektórzy z Was pamiętają naszą przygodę z choinką.

__________
Jeśli chodzi o przedmioty, które mamy i których nie potrzebujemy, to wczoraj dołączył do ich grona kolejny: drewniana katapulta do złożenia, którą mąż przyniósł z pracy. Ręce mi opadły.

__________
Tak, wiem, jest mnóstwo dobrych i rozsądnych sposobów na pozbycie się niechcianej szafy. Nawet jeśli mieszka się w Stanach, gdzie (prawie) wszyscy mają szafy wnękowe. Ale gdybym od razu na początku napisała, że możemy ją oddać na cele charytatywne, to byłoby mniej ciekawie.

wtorek, 2 października 2012

O tym, jak Agata chciała się napić grzańca

To, co lubię w zimie, to smak grzanego piwa z sokiem i przyprawami. A ponieważ mam tak, że smaki kojarzą mi się zazwyczaj z konkretnymi wydarzeniami w moim życiu, to zimowe wieczory spędzone przy ciepłym trunku przywodzą mi zawsze na myśl czasy studenckie, kiedy to przesiadywaliśmy z Dawidem długie godziny w pobliskiej Cafe Szafe, w którym to miejscu po raz pierwszy skosztowałam wspomnianego napoju.

W Szwajcarii pomysł podgrzewania piwa i dolewania do niego syropu budził zdziwienie. O piciu czegoś takiego w knajpie mogłam tyko pomarzyć (choć przyznaję, że nigdy nie próbowałam złożyć odpowiedniego zamówienia), ale robiliśmy sobie grzańce w domu. Najchętniej z syropem cynamonowym, często z malinowym. Do tego goździki i cynamon. 

Tuż po przylocie do Kalifornii naszła nas ochota na takie właśnie piwo. Fakt, do zimy jeszcze daleko, poza tym takiej prawdziwej raczej tu nie uświadczymy, ale wieczory bywają chłodne, więc pomysł miał jakiś sens. Zwłaszcza, że rozsądek podpowiadał, że ten wieczorny chłód będzie coraz większy. No wiecie: wieczór, my na balkonie, owinięci w jakieś koce, rozgrzewający się grzańcem. Zakupiliśmy kufle, przywieźliśmy ze sklepu zapas piwa i przypraw. Zorientowaliśmy się, że gdzieś posialiśmy cynamon i goździki, choć byliśmy niemal pewni, że dwa małe słoiczki z przyprawami przywieźliśmy ze sobą, zawinięte starannie w ubrania. 

W ten sposób doszliśmy do etapu syropów. Wydawało się, że nie ma nic prostszego - któregoś dnia podczas zakupów zaczęliśmy przeglądać półki w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się do grzańca. Po pewnym czasie (i skorzystaniu z pomocy pani ekspedientki) zdołaliśmy znaleźć syrop malinowy. Niestety, okazało się, że jest to produkt spełniający się lepiej w roli polewy do naleśników - miał bardzo gęstą konsystencję i opadał na dno kufla.

Z pomocą przyszedł Amazon. Zamówiliśmy syropy malinowy i cynamonowy i grzecznie czekaliśmy na dostawę. Sprawa nie była najprostsza - dzięki opcji śledzenia przesyłki dowiedziałam się, że syropy wędrowały FedEksem ze wschodniego wybrzeża, zaliczając po drodze między innymi Pennsylwanię i Ohio. W końcu dotarły do nas trzy butelki w naprawdę wielkim pudle, wypełnionym głównie papierem. 

Zebranie potrzebnych składnikow zajęło nam mniej więcej dwa tygodnie. Okazało się jednak, że z robienia grzańca nici. Przynajmniej na razie. Jest po prostu za ciepło.

Drugi października, godzina 10.30. Na zewnątrz jest w tej chwili 26 stopni. Tym samym ochota na grzańca zupełnie mi przechodzi. Chyba naprawdę będę musiała poczekać do grudnia.

________
P.S. Przeciwników "psucia" piwa sokiem muszę zasmucić. Innego nie lubię.

piątek, 28 września 2012

O początkach

Słońce grzeje mocno. W jego świetle białe linie oddzielające pasy na kilkupasmowej drodze zdają się blaknąć. Samochód stał przez kilkanaście minut na parkingu pod gołym niebem i teraz w jego wnętrzu czuję się jak w jakiejś puszce. Lubię upał i nie lubię klimatyzacji. Mimo to przekręcam gałkę w kierunku niebieskiej linii. Po chwili robi się znośnie. W radiu kończy się piosenka i zaczyna się blok reklamowy. Na pierwszy ogień idzie reklama firmy oferująca ubezpieczenia na wypadek strat poniesionych w wyniku trzęsienia ziemi. Śmieję się trochę na dźwięk słowa "earthquake" wypowiadanego niemal radosnym tonem.

_______


Wydaje mi się, że gdybym przyjechała tu bezpośrednio z Polski, to na tym etapie można by było obserwować u mnie pierwsze objawy depresji. W Szwajcarii na początku frustrowały mnie sklepy zamknięte w niedzielę, brak życia nocnego w takiej formie, do jakiej przyzwyczaiłam się w Krakowie, ceny, bardzo wysokie, nawet jeśli zarabiało się we frankach. Po pewnym czasie uznałam jednak szwajcarski porządek rzeczy za ten właściwy. Pewnie dlatego, że wszystko jakoś działało. Wpadki, które na początku zaliczyliśmy, po jakimś czasie mogły się wydawać zabawne. Na przykład ta z zepsutym sedesem, za którego naprawę musieliśmy zapłacić więcej niż wynosiła moja pierwsza polska pensja.


Inność wszystkiego w Stanach jest dla mnie póki co nie tyle frustrująca, co ciekawa. Być może nauczyłam się nie wartościować pewnych rzeczy. Albo po prostu wiem, że początki są najtrudniejsze i warto skupiać się na tym, co dobre, zamiast szukać dziur w całym.

Oczywiście są rzeczy, których mi brakuje. Na przykład długich spacerów. Jestem przyzwyczajona do chodzenia przez kilka godzin dziennie. Tutaj czasami mimo dobrych chęci jest to prawie niemożliwe. Obiecuję sobie, że w razie potrzeby zacznę chodzić na siłownię - najbliższą mam trzy minuty spacerem od domu. Siłownia nie jest może moją ulubioną forma aktywności fizycznej, ale na pewno lepsza jest taka niż żadna.

Mam wrażenie, że większość artykułów spożywczych można kupić w formie "odchudzonej", nisko- albo bezkalorycznej. I nie mam na myśli tylko takich rzeczy jak Cola Zero czy mleko 0%. Widziałam już na przykład wina "skinny girl". Etykietki zachwalają, że butelka takiego trunku ma tylko 100 kalorii. Są też odchudzone lody. A w restauracji, do której chodzimy czasem na bardzo amerykańskie hamburgery, mają odchudzoną margaritę.

Nie do końca podoba mi się to, że wszędzie trzeba dojeżdżać samochodem. Ale z drugiej strony wiem, że w ciągu tych kilku tygodni udało mi się przełamać w nieporównywalnie większym stopniu niż przez ostatnie siedemnaście lat, które dzielą mnie w tej chwili od wypadku. To jest taki mój prywatny, wielki sukces. Natomiast zdecydowanie nie lubię jeździć w nocy. Ale przecież nie muszę.

Nie ogarniam jeszcze tutejszego systemu miar i wag, ale dzięki strzępkom wiedzy, którą posiadam, mogę się cieszyć, że Emilka waży ponad 20 funtów. Brzmi to lepiej niż "niecałe 10 kg". Z kolei to, że ja ważę ponad 100, jest czymś, o czym staram się za dużo nie myśleć. Nie żeby to wszystko jakoś spędzało mi sen z powiek.

Jako osoba bojąca się prawie wszystkiego (a już na pewno gazu), nie do końca pojmuję tutejszą logikę dotyczącą kuchenek. Już kilka razy słyszałam zachwyty nad tym, że w jakimś mieszkaniu są kuchenki gazowe, a nie elektryczne. Udało się nam już zdziwić kilka osób tym, że w biednej Polsce prawie wszyscy mają gazowe. 

Piękne jest to, że książki są takie tanie. Zwłaszcza w porównaniu ze Szwajcarią. A skoro już jesteśmy przy tym temacie: Dawid wprowadził nowy punkt do naszego systemu nabywania książek. Jak zapewne pamiętacie, zasada jest taka, że muszę przeczytać siedem pozycji spośrod tych już posiadanych, żeby kupić jedną papierową. Otóż teraz mogę kupić książkę gratis, pod warunkiem, że sama sobie po nią pojadę. I że za każdym razem będzie to inna księgarnia. Niestety, mąż ograniczył tę swoistą promocję do jednej sieciówki, dlatego istnieje ryzyko, że za kilka miesięcy będę zmuszona wyjeżdżać poza stan Kalifornia. 

czwartek, 20 września 2012

Zdjęcia

Dawid bardzo lubi robić zdjęcia.

Wszystko zaczęło się chyba w 2005 roku, kiedy wyjechaliśmy na pierwsze wspólne wakacje. Kupiliśmy aparat cyfrowy, dzięki któremu przywieźliśmy z Barcelony setki zdjęć. Ten aparat służył nam wiernie przez kilka kolejnych lat i gdyby ktoś mnie o to wtedy zapytał, odparłabym, że absolutnie nie myślimy o kupieniu czegoś innego, lepszego. Tak mi się wtedy wydawało.

W 2008 roku odbyliśmy planowaną przez dłuższy czas podróż na Spitsbergen. Była to niesamowita przygoda, nawet jeśli trwała tylko kilka dni. Był to też nasz pierwszy wyjazd bez tego pierwszego wspólnego aparatu. Bowiem jakiś czas przed wycieczką Dawid zaczął przebąkiwać coś o tym, że ktoś mu powiedział, że skoro już jedziemy w takie miejsce, gdzie jest dużo śniegu, to warto kupić coś, co uchwyci kilka odcieni bieli. 

Nie powiem, żeby mnie to przekonywało, ale brakowało mi kontrargumentów. Ponieważ sama zupełnie się nie znałam na aparatach, pozostawiłam ten temat Dawidowi. Jakiś czas później w naszym małym, krakowskim mieszkaniu pojawił się wielki, ciężki, czarny potwór o imieniu Canon.

No i się zaczęło. Pojawił się temat obiektywów, których przez pewien czas w ogóle od siebie nie rozróżniałam. Potem okazało się, że inne wersje samego aparatu to też ciekawy temat - przynajmniej na tyle, by o nich czytać. Do tego wszystkiego doszedł jeszcze wątek godny sporu zwolenników dwóch partii politycznych: co jest lepsze - Canon czy Nikon?

Trochę się nabijam, choć tak naprawdę nie powinnam. O robieniu zdjęć za dużo nie wiem, ale teraz, kilka lat po tym wszystkim, mam swoją własną lustrzankę i czasem też lubię się nią pobawić. Nawet mam konto na Flickrze, gdzie chwalę się niektórymi zdjęciami - tyle że rzadko je aktualizuję. Natomiast głównym fotografem rodziny pozostaje Dawid. Ma to dobre i złe strony.

Dobre jest to, że zawsze mogę liczyć na to, że zrobi dużo ładnych zdjęć. Każdy nasz wyjazd jest porządnie obfotografowany. Podobnie jest z poszczególnymi wydarzeniami w naszym życiu - urodziny, Sylwester i tym podobne. Problem zaczyna się wtedy, gdy chcę te wszystkie zdjęcia dostać. Otóż wszystkie one muszą zostać przejrzane przez Dawida, czasem poprawione, wiele z nich ląduje w komputerowym koszu i dopiero po tym wszystkim mogę liczyć na to, że coś z tego dostanę. A biorąc pod uwagę, że tych zdjęć jest bardzo dużo, to cały proces trochę trwa. Mało tego: tworzą się całe kolejki, których uniknąć pozowoliłoby chyba tylko codzienne siedzenie nad obróbką.

Czasem mnie to denerwuje: jako kobieta próżna chciałabym mieć dostęp do fotek przedstawiających moją skromną osobę jak najszybciej po ich zrobieniu.

Wczoraj miałam już trochę dość. Przylecieliśmy tu ponad dwa tygodnie temu, zrobiliśmy trochę zdjęć, a tymczasem wszystkie czekają na karcie pamięci Dawida. Z trudem bo z trudem, ale udało mi się przekonać małżonka, by zająć się przynajmniej częścią tych fotek. Żeby nie zadrażniać, zgodziłam się nawet w tym wszystkim uczestniczyć.

Niestety, nie było bardzo ciekawie. Pierwsza partia zdjęć była robiona na lotnisku i w samolocie. Patrzyłam beznamiętnie na kolejne ujęcia mnie i naszych walizek. I pomagałam dokonywać trudnych wyborów.
Dawid: - Które zdjęcie z tych dwóch wolisz?
Ja: - To z uśmiechem.
Dawid: - A które jest z uśmiechem?

Po pewnym czasie, obejrzeniu mnóstwa zdjęć wnętrza samolotu i wypiciu dwóch kieliszków wina, zdecydowałam się na nieśmiałe pytanie (choć bardzo bałam się odpowiedzi):
- Dużo jeszcze zostało?
- Nie! - odparł Dawid bardzo radosnym tonem - lecieliśmy przecież tylko dwanaście godzin.

Moja mama, kiedy jej to wszystko opowiedziałam, pocieszyła mnie, że faceci tak mają. Czyli chyba nic nie da się z tym zrobić.

A jednak sprobuję. Drogi mężu, jeśli to czytasz, to czy mógłbyś mi wysłać zdjęcia z ostatniego Sylwestra?

poniedziałek, 17 września 2012

Książkowy dylemat

Sobotni wieczór spędziłam na zmaganiach się ze sobą. Wyglądało na to, że w niedzielę albo będę bardzo cierpieć, albo sprzeniewierzę się swoim zasadom - i też będę cierpieć. A wszystko przez specjalny system nabywania książek, który stosuję od prawie roku.

System został mi niejako narzucony. Otóż tak się składa, że zarówno ja jak i Dawid czytamy raczej sporo. Z nas dwojga ja czytam więcej. W pewnym momencie okazało się jednak, że nie czytamy aż tak szybko jak kupujemy. Wszystko pogorszył jeszcze zakup Kindle, bo nagle nabywanie nowych pozycji okazało się o wiele prostsze. Pewnego dnia Dawid powiedział mi, że musimy wprowadzić system. Jego działanie miało się opierać na moim spożyciu lekturowym - bo jak zostało wyżej wspomniane, z nas dwojga to ja czytam więcej.

System polega na tym, że aby kupić jedną papierową książkę, powinnam wcześniej przeczytać siedem spośród już posiadanych (nieważne, czy to będą e-booki, czy tradycyjne wydania). Na zakup książki elektronicznej muszę "zarobić" czytając pięć pozycji. Jeśli dostanę książkę w prezencie lub do recenzji, mogę traktować to jako dar od losu, bo zdobywam coś nowego "gratis", nie obciążając swojego czytelniczego konta. Na specjalne względy mogą też liczyć polskie książki, które nabywamy w czasie wizyt w Krakowie - tu obowiązuje nas zasada jeden do jednego.

Wszystko to działa bardzo dobrze. W naszym księgozbiorze bardzo ubyło książek zaliczających się do grupy oczekujących na przeczytanie. Nowe rzeczy kupujemy regularnie, ale rzadziej i bardziej z głową. Aktualnie jestem dziewięć pozycji do przodu - co oznacza, że mogę sobie kupić jedną nową książkę. 

Musicie zatem dobrze rozumieć, jak zdenerwowałam się wczoraj, zauważając przez okno samochodu księgarnię należącą do mojej ulubionej sieciówki. Trafiłam na nią zupełnie przypadkiem i to w dość ciekawym miejscu - takim, do którego nawet ja nie boję się jechać samochodem, nawet po zmroku. Ponieważ było już trochę późno, postanowiłam udać się tam w niedzielę. Oczyma wyobraźni widziałam siebie, jak kolejnego dnia łamię swoje zasady i nabywam książki. Albo tylko oglądam je, robię zdjęcia okładkom i oczywiście bardzo się męczę.

Moja ulubiona sieciówka stała się moją ulubioną kilka lat temu podczas mojej wizyty w Nowym Jorku. Miejsce to okazało się być po prostu wspaniałe - oboje znaleźliśmy tam sporo rzeczy, które bardzo chcieliśmy przeczytać. Buszowanie wśród półek na kilku piętrach księgarni było przyjemnością samą w sobie. Po powrocie do Zurychu okazało się, że nie do końca mamy gdzie trzymać przywiezione książki. Upchnęliśmy je tymczasowo w stole (można o tym przeczytać tutaj), a kilka tygodni później odwiedziliśmy Ikeę.

Późnym sobotnim wieczorem wpadłam na genialną myśl: przecież raz mogę zadłużyć moje czytelnicze konto i kupić kilka pozycji na wyrost. Ostatecznie nic się od tego nie stanie. I tak wytrzymywałam narzucony mi reżim przez rok. No i obecnie jedyną papierową książką (nie licząc książeczek Emilii), jaką posiadam w domu, jest pozycja o wdzięcznym tytule California Driver Handbook. Reszta albo jest w Krakowie, albo płynie przez bezkres Oceanu Atlantyckiego. Co to za dom bez książek?

Mój dylemat rozwiązała Emilia, która dwa tygodnie po przybyciu do słonecznej Kalifornii przeziębiła się. Przez większą część nocy budziła się, przez co rano byliśmy nieprzytomni i ciężko było myśleć o podróży do księgarni. A po południu byślimy umówieni na oglądanie mieszkań.

No cóż.

sobota, 15 września 2012

Niebezpieczne promocje

Od dawna miałam opracowaną metodę na robienie zakupów. Mniej więcej raz w tygodniu zamawialiśmy większość potrzebnych nam rzeczy przez Internet, posiłkując się sporządzoną wcześniej listą. Pojedyncze produkty, takie jak chleb czy owoce, dokupowałam osobiście zgodnie z zapotrzebowaniem podczas rutynowych spacerów z zawierającym Emilię wózkiem. Taka metoda oszczędzała nam mnóstwo czasu i sił. 

Obecnie mieszkam blisko czegoś w rodzaju centrum handlowego. Blisko oznacza, że idę tam pieszo pół godziny. Przez centrum handlowe rozumiem tu zespół różnych sklepów, restauracji i zakładów i towarzyszącą im dużą przestrzeń parkingową. Miejsce to spełnia większość moich potrzeb konsumenckich: mają sklep spożywczy, mają sushi, mają sklep z grami. Postanowiłam sobie, że to ja będę zaopatrywać rodzinę w zakupy. Przy okazji nie dam się wciągnąć w amerykańską kulturę docierania absolutnie wszędzie samochodem. W Zurychu przez ostatnie miesiąca nie miałam nawet biletu miesięcznego, bo zorientowałam się, że i tak prawie wszędzie chodzę piechotą. I tak właśnie zamierzałam dostawać się każdego dnia do Rivermarku.

Droga, którą mogę tam dotrzeć, jest na swój sposób prześliczna. Równe ulice, wzdłuż których stoją domy. Mnóstwo zieleni i kwiatów. Wszystko bardzo zadbane. Niestety, któregoś dnia stwierdziłam, że to trochę nudne, poza tym po co mam iść w sumie godzinę do sklepu i z powrotem, skoro samochodem jadę tam trzy do pięciu minut? Było to kilka ładnych dni temu i od tamtej pory ani razu nie zrobiłam zakupów na piechotę.

Inną zasadzkę na moje życiowe zasady przygotował sam sklep spożywczy. Jest on bardzo niebezpieczny dla ludzi, którzy lubią lody. A ja lubię. Mogę nie jeść innych słodyczy (i jakoś bardzo często ich nie jem), ale lody po prostu uwielbiam. Za którymś razem do zakupów (zawierających m.in. mój zimny przysmak) i paragonu fiskalnego dołączono mi kupon zniżkowy na moje ulubione lody, który mogę wykorzystać, jeśli kupię przynajmniej trzy opakowania. No cóż - któregoś dnia, po wyczerpaniu zapasów z zamrażalnika rzeczywiście kupiłam trzy nowe opakowania, zastanawiając się, czy dostanę kolejny kupon. Dostałam - tym razem zniżka ma być jeszcze większa.

Wszystko to jest bardzo groźne. Dodam, że poza zniżką na lody dostaję różne inne kupony, między innymi taką obiecującą 15 procent zniżki na sushi. 

Wczoraj podczas wieczornych i mimo moich postanowień wspólnych zakupów, dowiedziałam się, że jeśli kupię cztery opakowania makaronu zamiast jednego, to zapłacę zdecydowanie mniej. Wizja tak dużych oszczędności bardzo mnie pociągała, ale potem przypomniałam sobie, jak skończyło się dla nas kupowanie makaronu na promocji w Zurychu. Otóż skończyło się tak, że przez kilka miesięcy niemal w każdą sobotę i niedzielę jedliśmy dania z makaronem, żeby tylko się tego cholerstwa pozbyć. Nigdy więcej. Co innego lody.

___________
Na wypadek, gdyby ktoś zakładał, że piszę to wszystko śmiertelnie poważnie i że właśnie wpadłam w sidła amerykańskiego konsumpcjonizmu spożywczego, oświadczam, że jeśli chodzi o lody, napoje typu frappuccino i tym podobne, to w takie sidła wpadłam już wiele lat temu. Mój żołądek w zetknięciu z nimi cudownie się rozszerza, a nastrój szybuje w górę.

piątek, 14 września 2012

Niebo w gębie, czyli notka o mojej nowej szczoteczce II

Nowa szczoteczka do zębów pojawiła się w moim życiu niespodziewanie.

Elektryczna szczoteczka, której używałam w Szwajcarii, płynie sobie przez bezkres Oceanu Atlantyckiego wraz ze stertą książek, ubrań i naczyń kuchennych. Co prawda nie da się jej używać w Stanach, ale postanowiliśmy ją zabrać ze sobą do Polski i tam zostawić.

Tymczasem tutaj używaliśmy zwykłych szczoteczek, nabytych od razu podczas pierwszej wizyty w sklepie tuż po przyjechaniu z lotniska. Oczywiście popełniłabym duży błąd, gdybym założyła, że tak już zostanie. Mój otwarty na technologię mąż czuwał.

Kilka dni temu Dawid napisał do mnie z pracy, że Amazon wysłał mu reklamę oferującą zniżkę na produkty związane z myciem zębów. Wiedząc, co to oznacza, westchnęłam w duchu. No cóż, najwyraźniej miał nas czekać kolejny zakup. Ponieważ jednak sama wolę elektryczne szczoteczki od zwykłych, postanowiłam nie oponować. Kilka godzin później siedzieliśmy na kanapie z kieliszkami czerwonego wina w dłoniach. Światła były przygaszone, na stole paliła się świeczka roztaczająca wokół zapach cynamonu.
- Wiesz - szepnął Dawid - zamówiłem dziś szczoteczki do zębów.
- Domyśliłam się - przyznałam.
Zapadła chwila milczenia. Po chwili mąż podjął wątek:
- Ale wiesz, one będą nieco  inne od tych, których używaliśmy do tej pory.
- To znaczy?
- No, będą elektryczne, ale i tak trzeba będzie szorować zęby. Szczoteczką będzie miała takie drgania, ale nie będzie się obracała. No i będzie mieć taki normalny kształt, nie okrągły.
- To chyba dobrze - rzekłam powoli, przypomianając sobie jedną z ostatnich rozmów z higienistką, do której chodziłam raz na pół roku czyścić zęby. Higienistka z jakiegoś powodu zdecydowanie polecała elektryczne szczoteczki o "normalnym" kształcie.
- A wiesz, opinie są podzielone - Dawid uśmiechnął się łobuzersko. - Czytałem rewiewy na Amazonie i niektórzy są oburzeni, że mimo tego, iż szczoteczka jest elektryczna, muszą sami szorować sobie zęby. Inni znów są zachwyceni. Są też tacy, którzy narzekają, że taka szczoteczka trochę podrażnia dziąsła, ale z kolei inni piszą, że to właśnie dobrze...
- No cóż- westchnęłam. - Zobaczymy.

Od 2 dni mamy nowe szczoteczki. Wczoraj odważyłam się użyć swojej po raz pierwszy. Wrażenia? Tak jakby mi prąd przechodził przez dłoń. Plus dźwięk jak w tym narzędziu dentystycznym do rozbijania kamienia nazębnego przy pomocy ultradźwięków. Szczoteczka po włączeniu się nie obraca, za to wprawiana jest w ledwo zauważalne drgania. I kłuje.

Reakcja Dawida jest zdecydowana. Po pierwszym umyciu zębów przy pomocy nowego nabytku podszedł do mnie i powiedział:
- Niebo w gębie. Powinnaś tak nazwać swoją nową notkę na blogu.

czwartek, 13 września 2012

O praniu słów kilka

Kiedy w 2008 roku przeprowadzaliśmy się z Krakowa do Zurychu, byłam przygotowana na to, że przyjdzie mi zmierzyć się z tematem prania w piwnicy. Wieść niosła, że takie właśnie jest typowe szwajcarskie rozwiązanie: pralki często stoją w piwnicy, a lokatorów obowiązują specjalne listy, określające, kiedy kto może z nich korzystać. Nie brzmiało to dla mnie jakoś szczególnie źle - w czasie studiów spędziłam pół roku w Niemczech, gdzie mieliśmy trzy pralki na cały pięciopiętrowy akademik. I jakoś dało się przeżyć.

To, że pierzemy w piwnicy, nigdy mi przesadnie nie przeszkadzało. No, może trochę - ponieważ w naszym budynku nie było zapisów na pranie i obowiązywała zasada kto pierwszy, ten lepszy, to zwykle braliśmy się za to dopiero późnym wieczorem, co nieco zaburzało nam przyjemne spędzanie czasu. Schodzenie na dół z toną prania i Emilią pod pachą raczej nie było tym, co chciałam robić na co dzień. Ale i tak mieliśmy szczęście: brak listy sporo ułatwiał. Kolega Dawida, ojciec trzech synów, w związku z tym, że mógł prać tylko we wtorki, przed obiadem rozbierał swoje dzieci, żeby tylko zminimalizować ryzyko zabrudzeń.

Uprane rzeczy wieszaliśmy potem w specjalnie do tego przeznaczonym pomieszczeniu. Oczywiście korzystali z niego również inni lokatorzy budynku. Zawsze się trochę bałam, że piorący Dawid przyniesie mi pewnego dnia ubrania należące do kogoś innego. Albo że ktoś przywłaszczy sobie coś mojego. Choćby niechcący. Zresztą mieliśmy swego czasu mały konflikt na tym tle: otóż w piwnicy przez kilka ładnych tygodni wisiały jeansy z H&M, co do których Dawid upierał się, że są moje. Ja z oburzeniem odrzucałam taką możliwość - spodnie były o dwa rozmiary większe od tych, które zazwyczaj nosiłam. W końcu dla świętego spokoju je wzięlam. I tak nikt inny ich nie zabierał, a poza tym - o zgrozo - okazały się na mnie pasować. 

Przed wyjazdem do Stanów zastanawiałam się, czy tu nie będziemy musieli pójść o krok dalej i korzystać z pralni na mieście. No wiecie - czasami w filmach są sceny z pralni, w których poza czekaniem na odwirowanie można jeszcze coś poczytać i poznać nowych ludzi. Kojarzę nawet, że w jakimś serialu był wątek związku, który zaczął się właśnie w pralni. Na szczęście życie oszczędziło mi tego typu ekscesów. Wygląda na to, że tutaj pralki są w mieszkaniach. To bardzo dobrze, bo biorąc pod uwagę mój zapał do prowadzenia samochodu, mogłoby się okazać, że prędzej zamówię nowe ubrania na Amazonie niż pojadę do pralni.

wtorek, 11 września 2012

Nowa waga i zapowiedź nowej szczoteczki


Przeprowadzka do nowego miejsca zawsze oznacza konieczność zakupu pewnych sprzętów. Jeśli w grę wchodzi przeprowadzka z Europy do Stanów, dotyczy to w dużej mierze urządzeń na prąd - z uwagi na inne napięcie. Tuż przed wyjazdem trwaliśmy w gorączce sprzedawania różnych rzeczy, bądź organizowania przewiezienia tego i owego do Polski (dzięki, Kasia).


To, co postanowiliśmy ze sobą zabrać, dotrze do nas najwcześniej za kilka tygodni. Książki, meble i różne inne sprzęty płyną sobie właśnie przez bezkres Oceanu Atlantyckiego. A ja staram się śledzić na bieżąco informacje pod kątem wieści o sztormach i zatopionych statkach. Pal licho meble, ale tam są moje książki!

Tymczasem na miejscu powoli kompletujemy sprzęty potrzebne nam do życia już teraz.

Wczoraj do naszego domu dotarła waga.

Wytrzymałam bez wagi ponad tydzień i oczywiście przez cały czas sobie wyobrażałam, że tyję od tutejszego żarcia. Za każdym razem gdy się nad tym dokładniej zastanawiałam dochodziłam do słusznego wniosku, że to tylko moja obsesja. Ale jak stwiedzić to na pewno bez wagi?

Jako że w Stanach funkcjonują funty, Dawid szukał sprzętu, który będzie nam pokazywał kilogramy. Przy okazji udowodnił po raz enty w życiu, że faceci są dziwni - podobno rozważał zakup modelu z wifi. Nie wiem, czy taka waga wysyłałaby statusy na FB, informujące o tym, ile aktualnie ważymy, doszłam jednak do wniosku, że nie będę wystawiać cierpliwości moich znajomych na aż taką próbę. Wystarczy już, że regularnie informuję ich za pośrednictwem Goodreads, co aktualnie czytam, a nawet na ktorej jestem stronie. 

Zamiast wifi nasza waga ma funkcję pokazywania, ile ważą moje kości, jaką mam procentową zawartość tłuszczu i wody, i tego typu rzeczy. Ponieważ kompletnie się na tym nie znam (kojarzy mi się tylko, że kobiety mają większą zawartość tłuszczu niż mężczyźni), z tego wszystkiego zapamiętałam tylko wagę swoich kości. Na szczęście do sprzętu została dołączona instrukcja zawierająca tabelki norm, więc z pomocą instrukcji jestem w stanie sprawdzić, czy nie jestem jakaś nietypowa. 

A tak z trochę innej beczki (ale też zakupowej): pamiętacie moją notkę o szczoteczce? Wygląda na to, że wkrótce będę mogła napisać jej drugą część. Jako że nasze europejskie elektryczne szczoteczki zaliczają się do przedmiotów, które tu nie działają, musieliśmy zamówić nowe. Oczywiście mój mąż nie bylby sobą, gdyby nie pozwolił sobie na nutkę eksperymentatorstwa. Wczoraj przy wieczornym winie, w romantycznej scenerii z zapachową, cynamonową świeczką w tle poinformował mnie, że nasze nowe szczoteczki będą zupełnie inne i że - sądząc z ich recenzji na Amazonie - budzą one kontrowersje użytkowników.

niedziela, 9 września 2012

Samochodowo

Wraz z przeprowadzką do Stanów pojawiła się przede mną wizja konieczności prowadzenia samochodu. Na swój sposób mnie to przerażało. Mieszkając w Polsce i w Szwajcarii nie chciałam mieć swojego auta. Bo i po co? Dodatkowy problem. Wolałam jeździć zatłoczonymi tramwajami i czytać książkę, nie przejmując się tym czy chce mi się spać i czy piłam jakiś alkohol. Po dłuższym zastanowieniu stwierdziłam jednak, że to kiepski argument przeciwko przeprowadzce. 

Ostatnio staram się codziennie używać samochodu, żeby obyć się z tematem. Stopniowo widać pewnie jakieś postępy, wśród których najważniejsze są chyba te w moim nastawieniu. W chwilach zwątpienia przywołuję złośliwą stronę mojej osobowości i przypominam sobie różnych ludzi, których o bycie dobrymi kierowcami nigdy bym nie podejrzewała, a którzy prowadzą auta od lat i bez wypadków.

Oczywiście jeździ się tu inaczej niż, dajmy na to, w Krakowie. 

Drogi są duże. Szerokie. I jest to coś, do czego zdecydowanie muszę się przyzwyczaić. 

Nie ma kilometrów, są mile. 

W docieraniu do konkretnych miejsc pomaga nam GPS. No, może pomaga to trochę za dużo powiedziane. Najpierw podawał nam odległości w kilometrach. Nie przeszkadzało mi to jakoś szczególnie, ale pomyślałam, że lepiej zmienić ustawienia na obowiązujące tu mile. W efekcie automat uprzejmym tonem poinformował mnie, że mam skręcić w lewo za 800... jardów. Wspaniale. 

GPS nie zawsze zgadza się też z moim mężem. Wczoraj kazał mi jechać w prawo, podczas gdy Dawid upierał się, żebym skręciła w lewo. Być może powinnam założyć, że w takich sytuacjach będę olewać oboje i jechać prosto.

Tak czy siak, jeśli ktoś z Was przebywa aktualnie w okolicy San Francisco, niech lepiej uważa na przejściach. Agata nadjeżdża. 

czwartek, 6 września 2012

Wszystko duże?

Podczas dwóch poprzednich, dziesięciodniowych pobytów w Stanach nie zauważałam za bardzo czegoś, co zwykle jest kojarzone z tym krajem: tego, że wszystko jest duże. Owszem, budynki na Manhattanie są wysokie - ale to jest dokładnie to, czego się tam spodziewasz. Cappuccino zamówione na lotnisku pojawiło się w wysokim kubku, w którym spodziewałabym się raczej zobaczyć latte. Ale tak to bywa w kawowych sieciówkach. 


Co innego jest teraz, kiedy jestem tu nie całkiem turystycznie i staję przed problemem urządzenia sobie życia, zrobienia zakupów itd.

"Problem" zaczyna się już na poziomie mieszkania, a raczej kompleksu mieszkalnego, w którym będziemy mieszkać przez kilka pierwszych miesięcy. Zajmujemy nie bardzo duże, ale wygodne i funkcjonalnie urządzone, trzypokojowe lokum. Żeby się do niego dostać, korzystam z mapy. Nie, nie mapy miasta - najbliższą okolicę zdołałam poznać już w maju. Mapa zawiera plan osiedla, złożonego z kilkudziesięciu budynków, ułożonych w coś w rodzaju labiryntu. Jestem tu czwarty dzień i jeśli podczas wychodzenia na ulicę zgubię się raz, uważam to za sukces i przejaw poprawy mojej orientacji w przestrzeni. A ponieważ zaraz może się odezwać ktoś dowodzący, że "to kobiety tak mają", to śpieszę dodać, że w przypadku Dawida jest podobnie.

Problemu z wielkością doświadczam również podczas zakupów. W pobliskim Safewayu pełno jest najróżniejszych babeczek, croissantów i muffinek. Takich zdających się nadawać w sam raz na deser. Szkoda tylko, że zazwyczaj sprzedają je - jak na moje standardy - hurtowo. Naprawdę, w ramach drugiego śniadania chętnie wypiję kawę i zjem babeczkę. Jedną. Nie dwadzieścia.

Dużo bardziej przychylnym okiem patrzę na baniaczki rumu Baccardi, spoglądające na mnie z półki z alkoholem. Obawiam się tylko, że biorąc pod uwagę konieczność prowadzenia samochodu, a co za tym idzie - pozostawania w trzeźwości, baniaczek mógłby mi towarzyszyć przez dobre pół roku, przy założeniu, że będę się starała wypijać drinka codziennie przed snem. Nawet największy fan mojito mógłby się znudzić.

Bywa i tak, że choć czegoś jest dużo, do wyboru zdaje się nie być nic. Od kilku dni poszukuję naprawdę_dobrego_chleba i jeszcze go nie znalazłam. Na szczęście pieczywa jem mało i nie jest to szczególnie palący problem.

Tak czy siak efekt takiej a nie innej polityki w sklepach spożywczych w moim przypadku jest chyba odwrotny do zamierzonego. Bo zamiast cieszyć się, że mogę kupić całą torbę muffinek taaak tanio - nie kupuję ich w ogóle. 

Czasami to, że coś jest duże, wpływa niegatywnie na rozmiary czegoś innego. Na przykład drogi i chodniki dla pieszych. Te pierwsze są szerokie i - przynajmniej tu, w mieście - wygodne. Co do chodników - zapomnij o rodzinnym spacerze, podczas którego wszyscy idą obok siebie i bez problemu miną drugą taką grupkę idącą z naprzeciwka. Tu gdzie obecnie mieszkam chodniki są jednoosobowe.

O wielkości zestawów z McDonalda na razie nie mogę się wypowiedzieć, bo jeszcze tego nie sprawdzałam. I nie sądzę by szybko to nastąpiło. Lepszego jedzenia na szczęście nie brakuje, a frytek zwyczajnie nie lubię.

_____
Już po dodaniu notki zorientowałam się, że nie poruszyłam problemu wielkości samych mieszkańców Kalifornii. Otóż niektórzy są duzi. Niektorzy są bardzo, bardzo duzi. Ale szczupłych też nie brakuje, więc póki co jakoś nie odnoszę wrażenia, że prezentuję się szczególnie lepiej od reszty ludzi. Zwłaszcza, że nie działa tu moja prostownica do włosow i chodzę z sianem na głowie.

środa, 5 września 2012

Włóczęga do Ameryki

W poniedziałek po czterech latach opuściliśmy Szwajcarię.

Było nieco mniej pompatycznie i sentymentalnie niż zakładałam: zamiast hucznej imprezy pożegnalnej - cykl knajpowych spotkań ze znajomymi. Zamiast ostatniej nocy spędzonej w kącie pokoju na podłodze z butelką wina i plastikowymi kubeczkami - mozolne pakowanie naszego życia do czterech walizek. Zamiast wzruszenia na pokładzie samolotu - poczucie, że lecimy na wakacje. I wrażenie kompletnej nierealności na myśl, że w Europie pojawimy się dopiero w grudniu.

Jeszcze nie wszystko mi się przestawiło. W sklepie podświadomie próbuję używać niemieckiego. O tym, by jechać do sklepu samochodem po dosłownie kilka potrzebnych artykułów nawet nie myślę - przyzwyczajona do kilku godzin spaceru dziennie wybieram trzydziestominutową przechadzkę. Nie rzucam się na jedzenie, choć wybór produktów spożywczych zdaje się znacznie przekraczać ten, z którym miałam do czynienia w Zurychu. Powoli dochodzę do wprawy w automatycznym ustalaniu, która godzina jest aktualnie w Polsce.

Kiedy miałam dwanaście, może trzynaście lat, postanowiłam, że po maturze, zamiast iść od razu na studia, wybiorę się na roczną, pieszą włóczęgę. Planowałam spanie pod drzewami i w stodołach. Podróż przed siebie, bez konkretnego planu czy celu. Rodzice pukali mi się w głowę, a ja sama, odebrawszy świadectwo dojrzałości, myślałam raczej o czekających mnie egzaminach wstępnych na studia niż o dziecięcych, mało realnych planach. 

Dawno już jednak zauważyłam, że większość moich marzeń się spełnia - choć zazwyczaj w nieco inny sposób niż to sobie pierwotnie wyobrażałam. Ba, bywa, że sposób realizacji sprawia, iż wolałabym, by dane marzenie pozostało niespełnione. Tym razem nie było aż tak źle. Do Ameryki nie dotarłam pieszo, ani nawet nie na statku. Poleciałam samolotem, za to w towarzystwie męża, piętnastomiesięcznego dziecka i dwóch kocurów. Jedno się zgadza: nie mam pojęcia, na ile przyleciałam. 

I ponieważ jestem i zapewne jeszcze przez jakiś czas będę pod wpływem nowych wrażeń i emocji, rozciągających się od "aaale fajnie" do "mam tego dość!", będę się starała dać upust temu wszystkiego tutaj.