piątek, 8 lutego 2013

Bo ja chcę bibliotekę

Przez całe życie chciałam mieć wielki księgozbiór, który z biegiem lat stawałby się coraz bogatszy. A ponieważ mieć na półce i mieć przeczytane to niekoniecznie to samo, chciałam też szybciej czytać. Jakimś cudem, mimo tego, iż zawsze czytalam dużo, proces ten szedł (i nadal idzie) mi wolniej niż w przypadku innych znanych mi czytających. Jasne, że wszystko zależy od dnia, humoru i rodzaju czytanej książki. Ba - nawet język i rodzaj druku mają spore znaczenie. Mimo to z podziwem patrzę na tych, którzy są w stanie pochłonąć kilkaset stron dziennie. Ja tak nie potrafię. Mój rekord to jakieś dwieście pięćdziesiąt, a i to podczas koszmarnego tygodnia 2004 roku, kiedy leżałam unieruchomiona w łóżku z paskudnym zakażeniem w stopie. Po prostu czytam wolno i już.

Marzenie o księgozbiorze realizowałam uparcie przez wiele lat. U rodziców było to proste - oni zawsze mieli dużo książek i nie widzieli nic dziwnego w tym, że moje półki zapełniały coraz to nowe pozycje. No, może trochę nie podobało im się, że niektóre z tych pozycji to fantastyka, ale do jakichś zażartych konfliktów na tym polu nigdy nie dochodziło.

Po wyjechaniu do Krakowa wszystko zaczęło się na nowo. Z racji ograniczonej przestrzeni nie było sensu ani możliwości myśleć o przewiezieniu setek książek towarzyszących mi w latach dziecinnych i nastoletnich. Dawne lektury zostały u rodziców, a ja stopniowo ustawiałam obok siebie kolejne pozycje. W dzielonym z Moniką mieszkaniu w Nowej Hucie nie miałam nawet półki na książki - swoje zbiory ustawiałam porządnie przy ścianie, do czasu, aż skończyło się miejsce. Potem przyszła pora na pierwszy regał, który do tej pory stoi w przedpokoju krakowskiego mieszkania.

W 2008 mieszkało ze mną już naprawdę sporo książek. Częściowo wpływał na to fakt, że Dawid przybył wraz ze swoim zbiorem. A jednak zawartość regałów (wtedy już kilku) nie wyjechała do Szwajcarii. Zurych stał się kolejnym miejscem, w którym zbierałam książki od nowa.

Kiedy teraz o tym myślę, wygląda mi to na swego rodzaju manię. Bardzo lubiłam posiadać książki, które czytałam. Oczywiście nie ograniczałam się wyłącznie do takich, nie zmienia to jednak faktu, że książki zawsze znajdowały się na szczycie moich zakupowych list. Jakimś trafem znajdowały się też na szczycie list osób, które chciały mi sprawić prezent (dziękuję Tomkowi S.). Jedna z moich relacji damsko-męskich rozpoczęła się na poważniej głównie dlatego, że zachwycił mnie widok pewnego pana wąchającego książki w Empiku. Koniec wyznań fetyszystki. 

Bo oto dochodzimy do kwestii Kindle. Którego bardzo nie chciałam i w ogóle. No bo jak to - czytać książki na jakimś urządzeniu? Jeszcze rozumiem, że ktoś tak czyta gazety. Ale książka powinna zajmować określoną przestrzeń, powinna pachnieć, pozwalać na zachwyt szelestem stron i zapachem druku. Albo lat spędzonych na jakiejś półce w jakimś pokoju. Książek nie trzeba podłączać do ładowania, a nawet jeśli dana pozycja jest ciężka czy niewygodna do noszenia - to cóż, dla dobrej lektury warto się poświęcić. Ale potem mnie zepsuto. Pokazano mi Kindle i mnie zachwycono. Chyba pierwszy raz w życiu odezwał się we mnie instynkt gadżeciarski. Nie wiem czy się rozwinął (oby nie), ale Kindle pozostało.

W pewnym sensie korzystanie z czytnika wpłynęło dodatnio na moje czytelnicze życie. Dzięki odpowiedniej aplikacji na telefon łatwo było czytać stojąc w kolejce z zakupami. Jadąc ruchomymi schodami. Po pewnym czasie wiedziałam, że wjechanie na czwarte piętro sklepu o wdzięcznej nazwie Manor (które to piętro z pewnych względów odwiedzałam regularnie) oznacza przeczytanie dwóch, a może nawet trzech stron przewiniętych na ekranie telefonu. 

Do tego doszedł aspekt praktyczny. Po pierwsze, jadąc gdzieś nie musiałam pakować plecaka pełnego książek. Nie był to wielki problem, dopóki nie miałam dziecka, które samo w sobie jest pewnego rodzaju bagażem, wymagającym w dodatku walizki wypełnionej ciuchami. Po drugie, kupowanie książek za pośrednictwem Kindle było i jest bardzo wygodne. Oraz o wiele tańsze niż korzystanie z anglojęzycznej księgarni w Zurychu, na którą przez lata byłam skazana. No i wracając do tematu dzieci - spędzając czas z parodniową, parotygodniową czy paromiesięczną Emilką było mi o wiele wygodniej korzystać z łatwego w obsłudze urządzenia niż z papierowej książki, która wymagała przewracania stron. Życie jest brutalne i wymaga dostosowania ideałów do praktyki.

Po przeprowadzce do Kalifornii narodził się we mnie zachwyt dla bubliotek. I pewnie nie powinnam poruszać tego temarum, ale te dziecięce sekcje są fajne i zasługują na osobny rodział (ku baczeniu polskim bibliotekarzom?:).

Ostatnio poszłam jeszcze dalej w las i osiągnęłam szczyt bluźnierstwa, angażując się w słuchanie audiobooków. No bo sorry - czas spędzony na ładowanie naczyń do zmywarki czy wieszanie prania to czas bezpowrotnie stracony. Słuchanie w tym czasie nagrania z książką trochę to wynagradza. 

No dobra - mogę się zachwycać techniką, ale przyjemność obcowania z książką papierową to coś, za czym regularnie tęsknię. Tyle że teraz kupując "papier" jestem bardziej wybredna. Wolę kupować pozycje co do których mam pewność (a przynajmniej nadzieję), że posiadanie ich w wersji fizycznej ma sens. Na fali tych wniosków kupiłam sobie ostatnio na imieniny "We need to talk about Kevin".

Marzenia o dużym pokoju od podłogi do sufitu wypełnionym książkami pozostają aktualne. Ale miło by było gdyby to był w miarę stały pokój. Taki, z którego nie trzeba się zwijać po jakimś czasie. Taki, do którego by się wracało, a nie który by się zmieniało. Jeszcze takiego nie mam, więc dobrze, że jest Kindle. 

I tym sentymentalnym akcentem kończę, życząc wszystkim miłego dnia.