środa, 30 stycznia 2013

Dbanie o zdrowie jako czynność bardzo stresująca

Pewnego amerykańskiego wieczoru doszłam do wniosku, że dbanie o zdrowie może być bardzo stresującą sprawą. A jak wiadomo, stres zdrowiu (i urodzie) szkodzi.

Kilka dni temu próbowałam za pośrednictwem serwisu internetowego wyklikać sobie wizytę u lekarza. Specjalnie używam słowa "próbowałam" - próba została zakończona sukcesem, ale zanim do niego doszło, minęło jakieś 30 minut, podczas których zdarzało mi się mocniej uderzyć w klawisze laptopa czy pomyśleć jakiś brzydki wyraz. Kiedy nareszcie uspokojona zapisałam sobie datę i godzinę planowanej wizyty, mój wzrok przyciągnął jeden z punktów na stronie kliniki. Otóż proponowano mi zrobienie czegoś w rodzaju testu, który miał określić moją zdrowotną kondycję.

Cóż, o zdrowie podobno trzeba dbać, zatem kliknęłam w odpowiednie miejsce. Kolejne czterdzieści minut spędziłam odpowiadając na pytania z bardzo różnych dziedzin. Wszystko w trosce o swoje zdrowie, a może i życie.

Niestety, w miarę zaznaczania odpowiedzi czułam, że podpadam coraz bardziej. Z jakichś powodów dostawałam pytania o ilość przesypianych godzin czy też wypijanego alkoholu. Dość szybko uznałam, że normy, jakie wyznaczyli twórcy tej całej ankiety są z sufitu. Idąc tropem ich myśli, powinnam spędzać każdą dobę na jedzeniu, spaniu i bieganiu. O rzeczy naprawdę ważne - takie jak liczba przeczytanych książek, wycieczki, smaczne alkohole czy godziny spędzone z przyjaciółmi mnie nie zapytano. Dziwne. Musiałam natomiast przyznać się, że nie stosuję żadnych osłon przeciwsłonecznych, nie jestem zaszczepiona przeciwko grypie, a na drodze zdarza mi się lekko przekraczać dozwoloną prędkość. No dobrze - nie musiałam. Ale chciałam być uczciwa.

Następnie dostałam pytania mające ocenić moją gotowość do wprowadzenia zmian. Na przykład pytano mnie, czy zamierzam zmienić swój styl żywienia.  Na szczęście zawsze była tam do wyboru jakaś rozsądna odpowiedź, brzmiąca "nie i nie zamierzam zmieniać zdania w ciągu najbliższych sześciu miesięcy".

Jeśli sądziłam, że test był stresujący, z taką oceną powinnam poczekać do momentu odczytania wyników. Dowiedziałam się z nich mianowicie, że cierpię na depresję i alkoholizm, mój sposób odżywiania się jest tragiczny (tak swoją drogą, nie zapytano mnie w ogóle o ilość jedzonych słodyczy, okazało się natomiast, że jem za mało pieczywa), a w ogóle to co prawda nie mam nadwagi, ale mam poważne problemy z talią.

To ostatnie to przez pomyłkę. Jako porządna Europejka na pytanie o obwód w talii podałam odpowiednią wartość w centymentrach, zapomniawszy, że test pyta raczej o cale. Wyszło zatem, że tej talii mam ponad 160 cm. Niewiele mniej niż wzrostu.

Na koniec test chciał wiedzieć, czy życzę sobie dodania wyników całości do mojego "medical record", tak by dostęp do nich miał mój lekarz. Przed oczyma stanęła mi dobra, miła pani doktor, u której byłam z wizytą jakoś w listopadzie. Pani była blondynką z Iranu i podzielała moją pasję do spacerów. Stwierdziłam, że absolutnie nie mogę jej rozczarować swoimi wynikami i zaznaczyłam "NO".

Tak czy siak poczułam się niedoceniana. Ja tu chodzę na basen, na spacery, nie palę, kupuję żywność w zdrowych sklepach, a oni jeszcze narzekają. I wysyłają mi spam z propozycjami zajęć terapeutycznych.

/Notka została napisana z lekkim przymrużeniem oka.

wtorek, 8 stycznia 2013

Nie wyszłam za Austriaka

W związku z powstałym zamieszaniem oświadczam, że nie pozostaję w związku małżeńskim z obywatelem Austrii oraz że w Austrii nie mieszkam. Tym, którzy nie wierzą, powiem jeszcze, że mam całkiem niezłą pamięć i jakkolwiek mogę od czasu do czasu o czymś zapomnieć, to raczej nie o małżeństwie z obcokrajowcem.

A było to tak: jak relacjonuje moja mama, podczas spaceru po naszym rodzinnym miasteczku, babcia spotkała swoją starą znajomą, która jakimś cudem mnie kojarzy (bez wzajemności. Ja kojarzę tylko jej córki: jedna trzy razy przekłuwała mi uszy, a druga uczyła mnie geografii). Jak się okazuje, wie o mnie znacznie więcej niż moja rodzina. Ba - wie więcej niż ja sama. I tak pewnego styczniowego dnia moja babcia dowiedziała się, iż jej wnuczka wyszła za mąż za Austriaka i wyjechała do ojczyzny swojego lubego. Zaskoczona babcia, która widziała mnie na własne oczy mniej niż tydzień temu, próbowała oponować, tłumacząc za kogo wyszłam i gdzie mieszkam, ale na niewiele się to zdało. Wieść gminna niesie bowiem, iż przebywam na stałe w pięknym, górzystym kraju (w którym tak naprawdę byłam tylko raz i to przejazdem) i jako wyrodna córka swej ojczyzny dzielę łoże z obcym.

Nie żeby mi to wszystko jakoś strasznie przeszkadzało. Ludzie są po prostu kreatywni. Jakby spojrzeć na sprawę dokładnie, pewne powiązania da się zauważyć. Na przykład takie, że tak samo jak urodzony w Austrii Adolf Hitler wyszłam za mąż 29 kwietnia. Oraz że mieszkałam w pobliskiej Szwajcarii. A jakby tego było mało, to podobno w Wiedniu mieszka moja kuzynka (której kompletnie nie znam), nazywająca się dokładnie tak samo jak ja. A kiedyś, wiele lat temu, kiedy jeszcze byłam pretensjonalną czytelniczką poważnej literatury, sięgałam po wszystkie książki Elfriede Jelinek, które tylko ukazały się w języku polskim. Tak więc moje powiązania z Austrią są bardzo silne i ten mąż to tylko taka wisienka na torcie.

No, ale jakby czytał to ktoś kto mnie to od dawna nie widział, to ponownie oświadczam, że to z Austriakiem to bujda.