czwartek, 25 sierpnia 2016

Jesienią pranie się suszy*

Cześć. Pamiętacie jeszcze moje pralkowe przygody? Jeśli kogoś ominęły, a jest ciekawy, może zajrzeć tutaj. Kto mniej ciekaw, niech nie czyni sobie wyrzutów. To ta kategoria wiedzy, bez której można żyć.

Tymczasem pomyślałam, że opowiem Wam trochę więcej o praniu w Irlandii. A konkretnie praniu w moim wydaniu, bowiem przebieg i jakość tej czynności są w XXI wieku uzależnione od różnych spraw bytowych. A tym aktualnie jest nieco inaczej niż bywało. Największa różnica sprowadza się do tego, że po raz pierwszy od 2008 roku muszę się martwić o to, co dzieje się z praniem pomiędzy robotą, którą odwala maszyna, a czynnością układania ciuchów. W Szwajcarii mieliśmy do dyspozycji w piwnicy spore pomieszczenie, które pełniło funkcję suszarni, w Stanach we wszystkich zamieszkiwanych przez nas miejscach mieliśmy rewelacyjnie działającą suszarkę. A przy takiej ilości prania, jaką potrafi wyprodukować pięć osób, to naprawdę ma znaczenie.

Nie chodzi o czas. Tak naprawdę wystawianie "zwykłej" suszarki i wieszanie na niej ubrań nie zajmuje go jakoś kosmicznie dużo, poza tym da się przy tym słuchać audiobooka. Chodzi raczej o miejsce. To koromysło zajmuje go raczej sporo. Poza tym, kiedy używałam go dawno temu w Krakowie, wieszałam na nim ciuchy należące tylko do dwóch osób. Przy pięciu jest tego o wiele więcej i nagle czynnik miejsca (na suszarce, jak i na suszarki) jest już istotny. No bo wiecie - raz, że trzeba to wszystko zmieścić, potem to musi odpowiednio szybko wyschnąć, bo następne pranie jest tuż-tuż. Tymczasem jak na złość to wszystko schło koszmarnie wolno, a sterta w łazience rosła w dramatycznym tempie.

Po kilku dniach funkcjonowania z pralką bez funkcji suszenia, za to z trójką radośnie brudzących się dzieci doszłam do wniosku, że mam problem. I że chyba coś robię źle. No bo przecież to nie jest tak, że wszyscy wokół mają te mechaniczne suszarki. Ba, ja sama przeżyłam bez niej większość swojego życia. Nie było czegoś takiego również w moim rodzinnym domu, a razem z bratem i rodzicami była nas czwórka, więc trochę brudów musieliśmy produkować. Zaczęłam przywoływać odległe wspomnienia: no tak, suszyliśmy nie tylko na takim rozstawianym koromyśle, ale jeszcze na balkonie. Tu balkonu nie mamy, ale bez przesady, ten w bloku, w którym się wychowałam, nie był jakiś ogromny, coś tam się dało powiesić, ale szaleństwa raczej nie było. Choć "trochę" na pewno robi znaczącą różnicę. Zdaje się też, że mieliśmy sznurki nad wanną. Tak czy siak, coś trzeba było wymyślić. Nie mogło być przecież tak, że bez suszarki się nie da, a moje odczuwanie jej braku to efekt tego, że coś tam mi się w czterech literach przewróciło, no nie?

I nagle mnie olśniło: ten sznurek, który jest rozwieszony przez całą szerokość podwórka, powinien być lepszy niż linki na balkonie czy nad wanną. Problem tkwił tylko w pogodzie. No wiecie - Irlandia. W ostatnią sobotę deszcz padał siedem razy (albo i więcej, a ja straciłam rachubę). Co prawda pomiędzy tymi epizodami wychodziło piękne słońce, ale takie warunki suszenie prania lekko jednak komplikują. No chyba że założymy, że całe dnie spędzałabym gapiąc się za okno i okazjonalnie biegając wzdłuż sznurka, ściągając w trybie ekspresowym zagrożone zmoknięciem pranie.

Wizja nieustającej obserwacji pogody jakoś mnie nie pociągała, postanowiłam zatem zdać się na prognozy. Przez kilka kolejnych dni wyglądało to mało optymistycznie, ale oto na horyzoncie pojawiła się środa z obietnicą zerowych opadów i pięknego słońca na błękitnym niebie.

Przygotowania rozpoczęłam już poprzedniego wieczoru. Przed udaniem się spać wepchnęłam część zalegających w łazience brudnych ciuchów do pralki. Rano ochoczo przystąpiłam do procesu rozwieszania (no dobra, nie do końca ja. Ale pomysł był mój!). I wiecie co? Nasz sąsiad robił dokładnie to samo. A ponieważ jest Irlandczykiem, to musiał wiedzieć co robi.

I tak oto stwierdziłam, że suszarki to przereklamowana sprawa. Wystarczy solidny sznur i podwórko. No i prognoza pogody.

Poza tym pierwsze rozwieszanie prania było nawet pewną rozrywką dla dzieci. Kolejne już nie bardzo, ale cel został osiągnięty: wyzerowałam backloga z łazienkowej podłogi.

Więcej wieści z Irlandii już wkrótce.

P.S. To nie jest tak, że tu nie ma suszarek. Po prostu my jej nie mamy.

________
* Tak zaczynał się wiersz, który napisał mój kolega z podstawówki. Polonistka kazała nam pisać wiersze o jesieni i on wybrał sobie takie dość praktyczne ujęcie tematu.

czwartek, 18 sierpnia 2016

Nowe początki

Jak wiadomo, planowanie nie ma żadnego sensu, bo jak przychodzi co do czego, życie i tak ustawia nas po swojemu. Mimo iż każde z nas odwiedzało Irlandię kilkakrotnie w przeszłości, to tak naprawdę dopiero teraz się jej uczymy. Nie żeby coś było nie tak - póki co obojgu nam się tu podoba, nawet jeśli mieszkamy nie do końca tam gdzie planowaliśmy i nie do końca tak jak planowaliśmy.

Praktycznie w przypadku wszystkich krajów, do których się przeprowadzaliśmy, ostrzegano nas, że ze względu na fakt posiadania przez nas kotów znalezienie mieszkania nie będzie łatwym zadaniem. Cóż - albo informacje te były mocno przesadzone, albo do tej pory zwyczajnie mieliśmy szczęście. Zarówno w Szwajcarii, jak i w Kalifornii znaleźliśmy mieszkania już pierwszego dnia poszukiwań. Nieco inaczej przedstawiała się sytuacja z Irlandią - tu rzeczywiście pojawiły się pewne schody. Nie dość, że koty zdają się nie być szczególnie chcianymi lokatorami, to i samych nieruchomości pod wynajem było jakoś niewiele. A te, które się pojawiały, często miały dziwną cenę. Ok, daleko im do bańki cenowej z Doliny Krzemowej, ale i tak... W końcu znaleźliśmy dom w Dún Laoghaire, spełniający nasze założenia.

Znaleźliśmy też szkołę dla Emilki, a raczej dwie (co wynika z tego, że długo nie wiedzieliśmy, gdzie właściwie będziemy mieszkać, a rok szkolny zbliżał się wielkimi krokami).

Jednym z czynników, które sprawiły, że Irlandia wydała się nam krajem przyjemnym do mieszkania, była kwestia bezpieczeństwa. No wiecie - w Kalifornii są trzęsienia ziemi, pożary, węże, pająki... Tego wszystkiego miało tu nie być. Tymczasem podczas pierwszego tygodnia pobytu na Zielonej Wyspie zaliczyliśmy:
- pożar, który miał wprawdzie miejsce jakieś 10km od nas, ale spowodował chmurę dymu wędrującą swobodnie nad naszym miasteczkiem oraz smród spalenizny, który czuć było jeszcze kolejnego ranka,
- spotkanie z pająkiem rozmiarów, jakich w Kalifornii nie widywałam. Co gorsza, pająk siedział sobie w naszej kuchni, a przeniesiony w kieliszki na zewnątrz zaczął biec z powrotem w kierunku naszego domu.

Z rzeczy, które póki co idą zgodnie z planem i przewidywaniami mogę wymienić:
- dwa krany w kuchni (tak - osobny do gorącej wody i osoby do zimnej. Ten kto na to wpadł chyba nigdy nie zmywał naczyń);
- sznurek do odpalania prysznica;
- przycisk w kabinie prysznicowej, dzięki któremu woda w ogóle leci (zazwyczaj myjąc się wyobrażam sobie spięcie w całym tym ustrojstwie);
- brak konieczności jeżdżenia samochodem (5 minut od domu mamy duże Tesco, do Emilki szkoły pieszo idzie się kwadrans, a przystanek autobusowy, z którego można pojechać bezpośrednio do centrum Dublina mamy za rogiem);
- polskie produkty (ciekawe, kiedy Dawidowi znudzą się kabanosy);
- deszcz (padało dopiero raz, ale jeśli wierzyć prognozom pogody, to będzie tego deszczu dużo więcej).

Mamy też otoczone murem podwórko ze sznurkiem, na którym można wieszać pranie. Spacerem możemy dojść nad wybrzeże, a po drodze jest restauracja z najlepszym azjatyckim żarciem, z jakim miałam do czynienia od lat. Po okolicy włóczą się koty i przemili ludzie. Pierwsze wrażenia? Jak najbardziej pozytywne. 

środa, 17 sierpnia 2016

Coś się kończy, coś się zaczyna

Od tygodnia jestem w Irlandii. Moje życie z wolna wychodzi zza rzędów kartonów (choć zanim wyjdzie zza nich tak zupełnie, minie jeszcze pewnie wiele tygodni), a samymi kartonami coraz mniej chce mi się zajmować. Po kilku naprawdę pięknych, słonecznych dniach pogoda zmieniła się dziś w kierunku czegoś, czego wielu oczekuje po tej części świata: jest szaro i zanosi się na deszcz. Czas na krótkie spojrzenie wstecz.

Bo przecież miało być o Kalifornii: kilka zdań o tych czterech spędzonych tam latach. Czasie, który minął mi jakoś dziwnie szybko - z jednej strony miałam wrażenie, że to krótki epizod, z drugiej jednak okazywało się nagle, że w tym epizodzie pomieściło się mnóstwo spraw, które same z siebie zajmują przecież sporo czasu: przyzwyczajenie do kompletnie innego stylu życia, odchowanie najstarszej córki od poziomu bobasa do etapu dziewczynki opowiadającej wszem o wobec o procesie mitozy, druga ciąża, której efektem było pojawianie się na świecie dwóch kolejnych córek i odchowanie bliźniaków do etapu względnie ogarnialnego. Zmieściło się tam również pokonywanie najrozmaitszych lęków. Celowo nie piszę “pokonanie” - bo tak naprawdę wciąż boję się jazdy samochodem i trzęsień ziemi. Na swój sposób nauczyłam się jednak z tym żyć. Wreszcie, we wspomnianym epizodzie zmieściło się zawiązanie wspaniałych znajomości, których już teraz mi brakuje.

Przyzwyczajanie się do Kalifornii nie było proste. Wszystko było kompletnie inne i raziło moje europejskie przyzwyczajenia. Życie bez samochodu okazywało się niemożliwe - no, chyba że ktoś zakłada, że będzie spędzał cały czas w domu lub na podwórku. Swego czasu próbowałam. Zdaje się, że nie wsiadłam za kółko przez jakieś trzy czy cztery tygodnie, zanim ostatecznie się poddałam. Wszystko inne też bardzo się różniło: robienie zakupów, system przedszkoli, chodzenie do lekarza, załatwianie czegokolwiek z jakąkolwiek instytucją przez telefon (automaty obsługujące telefony to zło. Umawianie się za ich pośrednictwem np. na egzamin na prawo jazdy to zło jeszcze większe)… Wszystko to, jak również poczucie, że zostałam z tym sama i nie mam komu się wypłakać, kompletnie mi nie służyło. Gdyby to było takie proste, wsiadłabym w pierwszy samolot do Europy, wynajęła paskudny pokój blisko głównej ulicy którejś z europejskich stolic i starała się zarobić na czynsz na deptaku śpiewając i zbierając datki do kapelusza. Wszystko, byle tylko wyrwać się z tego kompletnie innego świata, w którym nie mogłam jak człowiek po prostu wyjść z domu i łazić godzinami po ulicach, mijając ludzi, wpadając do przypadkowego baru na przypadkowe piwo, podjeżdżając od czasu do czasu przypadkowym tramwajem dwa czy trzy przystanki.

A potem coś się zmieniło. Ni stąd ni zowąd zaczęłam poznawać mnóstwo ludzi - niekiedy nawet całymi chmarami, do tego stopnia, że gdyby nie genialny wynalazek Facebooka zapewne sporo czasu zajęłoby mi ogarnięcie tych wszystkich nowych znajomości. Ciągle do kogoś jechałam, ktoś jechał do mnie, zaczęły się wspólne wyjścia - z dziećmi i bez dzieci. I choć z czasem nauczyłam się lubić w Dolinie Krzemowej całe mnóstwo rzeczy, a nawet zaczęłam uważać, że w pewnej mierze po prostu do tego miejsca pasuję, to wiem, że najbardziej będzie mi brakować spotkanych tam ludzi. 

Wiecie, bo to jest fajne uczucie wiedzieć, że ma się przyjaciół, nawet wśród ludzi którzy są od nas różni, z którymi w wielu kwestiach się nie zgadzamy. Że można to jakoś przeskoczyć i mimo wszystko się lubić. Znaleźć płaszczyznę, na której da się porozumieć pomimo różnic. I być dla siebie fajnym, bez rozliczania się z poglądów i wartości. Czuć, że w razie czego ma się na kogo liczyć. Że są ludzie, którzy się o Ciebie martwią i troszczą. Tacy spoza rodziny, którzy na dobrą sprawę mają prawo uznać, że Twoje życie to nie ich sprawa. Z ludźmi, których spotkałam w Dolinie Krzemowej
mogłabym chyba mieszkać w każdym miejscu na ziemi.

Za tymi znajomościami na pewno jeszcze zatęsknię. Ba - już teraz mi ich brakuje. Z niektórymi udało mi się już spotkać w Europie. Na pewno nie po raz ostatni. 


Jasne, że będę tęsknić za Kalifonią. Ale Irlandia też jest fajna.