piątek, 31 października 2014

Sąsiadka

To był krótki, weekendowy wypad: ot, jedna noc w jakimś domku w pobliskim lesie. Wycieczka w sam raz dla rodziny z małymi dziećmi: coś innego niż zwykle, fajnego, bez elementu zmęczenia i wielu godzin spędzonych za kółkiem. To był ostatni dzwonek na taką wyprawę - za kilka dni mieliśmy się przeprowadzać i wiedzieliśmy, że kolejny miesiąc - a może i dwa - spędzimy na urządzaniu się.

W radosnych nastrojach wypakowaliśmy skromne bagaże z bagażnika samochodu i wjechaliśmy windą na nasze piętro. Po drodze rozmawialiśmy wesoło. Ten wypad naprawdę byl strzałem w dziesiątkę.

Pod drzwiami mieszkania stanęliśmy jak wryci. Tak jak wszyscy nasi sąsiedzi, mieliśmy drewniane, pomalowane na zielono drzwi. Tak było jeszcze wczoraj, przed wyjazdem. Teraz od naszego mieszkania dzieliły nas solidne, żelazne wrota.

- Coś musiało się stać, kiedy nas nie było - zdenerwowałam się. - Może pożar? Drewniane drzwi spłonęły, więc wstawili takie, bardziej solidne...
- Nie, to na pewno nie był pożar - oświadczył Dawid. - Dzwoniliby do nas.

Miał rację. Z początku niepewnie, ale już po chwili stanowczo pukaliśmy do drzwi. Otworzyła nam kobieta, mniej więcej trzydziestopięcioletnia. Miała czarne, kręcone włosy, o kilka kilogramów za dużo i wyglądała znajomo, jak ktoś, kogo mija się codziennie na korytarzu.

- Sorry - powiedziała bez wstępu. - Ja potrzebuję większego mieszkania. Nie mieściłam się ze swoimi dzieciakami u siebie, was nie było, no to pomyślałam, że się tu przeniosę.

Weszliśmy do środka. Nic tu nie przypominało wnętrza, które opuściliśmy zaledwie wczoraj. Wszędzie stały obce meble, na ścianach (przemalowanych) wisiały zdjęcia przedstawiające członków jakiejś obcej rodziny. Nigdzie nie było widać naszych rzeczy.

- Gdzie są nasze meble, ubrania? - zapytałam z rozpaczą.
- U mnie - odparła spokojnie kobieta. - Wszystko wyniosłam.
- Ależ tam przecież było mnóstwo potrzebnych nam rzeczy! - krzyczałam. - Jesteśmy świeżo po podróży, musimy się w coś przebrać, dzieci muszą dostać jeść...
Odpowiedziała mi wzruszenie ramionami.

- Nie mogła pani poczekać kilku dni? - kontynuowałam. - My to mieszkanie za kilka dni opuszczamy. Mogla je pani przecież wynająć, teraz spadły ceny...

Kobieta zapaliła papierosa i patrzyła na mnie bez słowa zaciągając się dymem. Zastanawiałam się, dlaczego nie włączają się czujniki dymu. Zaraz powinien tu być alarm, może przybiegnie ktoś z administracji i wyjaśnimy to całe nieporozumienie. Dzieci powinny zjeść obiad.

Kobieta paliła w najlepsze.
- Dawid, zostań tu z maluchami - poprosiłam zrezygnowana. - Ja pójdę do administracji, przecież to trzeba jakoś wyjaśnić.

***
- Proszę zrozumieć, zostaliśmy de facto bez dachu nad głową. Za kilka dni się przeprowadzamy, ale jeszcze nie dostaliśmy kluczy - tłumaczyłam jakby nieobecnej, odwróconej do mnie plecami kierowniczki administracji budynku. W jej biurze panował mrok. Powietrze przesycone było wonią papierosów. Czułam się przytłoczona, trochę tym zapachem, a trochę meblami wypełniającymi to pomieszczenie: wszystkie były stare, z ciemnego drewna, obite ciemnozielonym pluszem.
- Nie mogę państwo nocować w mieszkaniu tej pani?
- W zasadzie moglibyśmy - przyznałam. - Ale ona nasze rzeczy po prostu tam wrzuciła, wszystko jest w strasznym nieładzie. A my mamy małe dzieci, one muszą mieć gdzie spać, muszą mieć dostęp do czystych naczyń...
- Rozumiem - oświadczyła beznamiętnym tonem kierowniczka. - Ale widzi pani, my mamy tu taką zasadę: nie wcinamy się w relacje między sąsiadami. Jeśli państwu obecność tej kobiety przeszkadza, to proszę załatwić to z nią osobiście.

***
Obudziłam się lekko przerażona. W swoim łóżku. Bez żadnych sąsiadek obok.