poniedziałek, 1 marca 2010

Problemy (nie)zakupoholiczki

Jak większość ludzi żyjących w naszym kręgu kulturowym, przywiązuję pewną wagę do tego, co na sobie noszę (celowo nie piszę: "jak większość kobiet", bowiem z ulgą stwierdzam, że jest to temat istotny nie tylko dla osób płci żeńskiej). Nie należę raczej do fanek kilkugodzinnych spacerów po sklepach, ale fajny ciuch przykuje moją uwagę i niejednokrotnie portfel. Sęk w tym, że moim przypadku są to zwykle zachowania spontaniczne. Dość kiepsko wychodzą mi wypady mające na celu nabycie konkretnego stroju na konkretną okazję. Zwłaszcza, że jeśli już do takich sytuacji dochodzi, to w grę wchodzi jakaś bardziej oficjalna impreza, na którą moja szafa, przygotowana prawie wyłącznie do wymogów życia codziennego, nie ma żadnej odpowiedzi.

Nie przepadam za weselami, ale zawdzięczam im posiadanie kilku bardziej imprezowych sukienek. Co do żakietów i eleganckich spódnic bądź spodni, podobno wypada mieć w szafie przynajmniej jeden tego typu komplet. Cóż, ja jakoś to przegapiłam. Ostatni taki zakup załatwiłam przed maturą. Żakiet zaliczył wraz ze mną całą masę egzaminów i kilka rozmów kwalifikacyjnych. W tej chwili pewnie leży gdzieś pod stertą innych moich rzeczy w Krakowie. A ja potrzebuję eleganckiego ciucha i to już. Za kilka dni czeka mnie wydarzenie, przy okazji którego od porządnego stroju się nie wywinę...

Nastawiona do całej sprawy jak najbardziej pozytywnie, wybrałam się wczoraj do kilku sklepów. Wydawało mi się, że wiem, czego szukam: jakaś czarna, damska marynarka plus spodnie - eleganckie, ale nie przesadnie sztywne. Powiedzmy, że takie, bym była je w stanie sama uprasować, bez wpadania w pułapki kantów i tym podobnych. Bluzkę na szczęście mam - półoficjalna okazja, w którą byłam zamieszana ponad rok temu, wymusiła na mnie jej kupno.

Tak naprawdę nie wiem, w ilu byłam sklepach. Rasowe zakupowe wyjadaczki pewnie machnęłyby na całą sprawę ręką - moje poszukiwania zajęły nie więcej niż dwie godziny. Niby nie tak mało, zwłaszcza że za miejsce akcji obrałam sprytnie dużą galerię handlową, unikając przez to konieczności przemieszczania się z budynku do budynku. Wiem za to, że niczego nie przymierzyłam, choć w rękach miałam w sumie dobre kilkadziesiąt sztuk odzieży. A raczej: nie przymierzyłam niczego w ramach gatunku, którego poszukiwałam.

Wnioski? Po pierwsze: mam chyba problem z rozmiarem. Większość rzeczy, które w miarę mi się podobały, były albo ekstremalnie małe, albo za duże. W przypadku niektórych modeli ciężko mi było znaleźć coś, co byłoby większe niż 34 i mniejsze niż 42. Kiedy zaś w końcu udało mi się trafić na właściwy rozmiar, od razu oczywiste było, że nie obyłoby się tu bez ingerencji krawca, który skróciłby nogawki spodni (rzecz jak najbardziej do przejścia, ale ja wybrałam drogę - jak mi się wydawało - na skróty).

Dalej: niemal bezskutecznie poszukiwałam czegoś, co spełniałoby wymóg rozmiaru 38 i jednocześnie nie było z materiału sprawiającego wrażenie, że wystarczy usiąść, by spodnie były pomięte. A kiedy już takie coś wpadło mi w ręce, było brązowe. No a ja, wybredna baba, szukałam koloru czarnego.

Po przejrzeniu jakiejś straszliwej liczby wieszaków, znalazłam się wreszcie przy takim, na którym wisiało to, czego szukałam. Elegancki, czarny kostium, ze spodniami, które mogłabym nosić również przy okazji mniej oficjalnych imprez niż ta, która mnie czeka. Szerokość i długość nogawek tak na oko idealne. Zachwycona sięgnęłam do metki z ceną. Po czym wyszłam ze sklepu.

Póki co, moje życie pozbawione regularnie się powtarzających oficjalnych okazji. W związku z tym dam sobie jeszcze szansę na znalezienie czegoś, co sprosta warunkom, które postawiłam i przy okazji nie będzie kosztować majątku. Przecież ja to potem i tak odwieszę do szafy na co najmniej rok...

7 komentarzy:

  1. Zakupy ciuchów to trudne zajęcie:):):)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ty umiesz tak wyjść ze sklepu ja jestem coraz mniej odporna i daję się ponieść szaleństwu ;/

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam w klubie. Z tym, że ja w ramach tego klubu należę do najbardziej radykalnej frakcji, która nosi nazwę "Precz z zakupami!" Kiedy życie zmusza mnie do dokonania jakiegoś ciuchowego zakupu (na szczęście, przytrafia się to stosunkowo rzadko), jestem chora - dosłownie i bez przesady. Po trzech kwadransach mam już tak dość, że gotowa jestem kupić byle co lub - co bardziej prawdopodobne - nie kupić nic, nawet kosztem zrezygnowania z planowanej imprezy, na którą ciuch był mi potrzebny. Mąż twierdzi, że to uraz z dzieciństwa, kiedy miałam figurę nienadającą się do pokazania i wizyty w przymierzalniach obarczone były potężnym stresem. Możliwe. Ale na terapię się nie wybieram! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja kocham zakupy. Moze nie koniecznie te odzierzowe, bo tu ze względu na moje parametry kupić nic nie umiem. Ale książki, kosmetyki...uwielbiam.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  5. Znajdź sobie swój system. Sklepy, które mogą Cię interesować -> lista. Żadnych wycieczek po takich, które Cie nie interesują ( u mnie to np Solar z idiotycznymi wstawkami podszewki w spodniach albo Esprit z idiotycznymi pomysłami w ogóle). Dalej: wybrana liczba sklepów mniej więcej, następnie kawa, kolejne sklepy, kawa... Trzeba być dla siebie dobrym ;) Aktualnie mam swoje ulubione sklepy i tam najczęściej kupuję swoje rzeczy. Zdarza mi się też polować w necie, ale ciągle mam niski próg zaufania do netowych zakupów...

    OdpowiedzUsuń
  6. @Natalia: Wiesz, w zasadzie można powiedzieć, że tak robię. Ale schody zaczynają się, kiedy szukam czegoś, co nie jest "moje", ubrania w stylu, który na co dzień jest mi opcji. Tu brakuje mi zupełnie doświadczenia, więc włóczę się po tych sklepach. ;)

    A ta kawa pomiędzy bardzo mi się podoba, 10 stron przy jednej kawie, 10 stron przy drugiej.. ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Agatko witaj w klubie... Też nie cierpimy zakupów dlatego łączymy się z tobą w bólu... My jesteśmy w tej dobrej sytuacji że może coś w szafie znajdziemy....
    Bo w poniedziałek wielki dzień... A tu brak pomysłu na ciuch... Co tu zrobić??? Co??

    OdpowiedzUsuń