niedziela, 23 czerwca 2019

O tym, jak zostałam modelką. I o prezydencie

Stwierdziłam, że zamiast narzekać na czasochłonność hobby mojego małżonka, powinnam poszukać sobie czegoś równie absorbującego, w dodatku związanego z nieobecnością w domu. Bo jak na złość większość rzeczy, które lubię, mogę bez problemu wykonywać w swoich czterech ścianach.

Pewnego popołudnia usiadłam zatem do komputera z zamiarem znalezienia nowego, czasochłonnego hobby, które koniecznie trzeba uprawiać poza domem. Nie musiałam długo szukać - pewna agencja poszukiwała modelek. Ogłoszenie było trochę nietypowe - wyglądało na to, że zatrudnione w niej dziewczyny pracują nieodpłatnie, mają natomiast styczność z największymi sławami świata mody, co niektórym z nich powinno docelowo zapewnić awans do wyższej ligi. Co ciekawe, wzrost powyżej 180cm przy jednoczesnym mieszczeniu się w rozmiar 34 nie był wymagany, można też było sobie liczyć więcej niż 25, a nawet 30 wiosen. Trzeba było natomiast być kobietą względnie ładnie się prezentującą (przynajmniej zdaniem tych, którzy decydowali o przyjęciu danej kandydatki). W ramach napadu podwyższonej samooceny postanowiłam spróbować (w końcu co miałam do stracenia?) i wysłałam swoją aplikację.

Kilka tygodni później już wiedziałam, że zostałam zakwalifikowana. Pocztą zaczęły nadchodzić całe stosy najróżniejszych folderów, katalogów i umów. Wszystko prezentowało się znakomicie - wprawdzie na przelewy na konto nie miałam co liczyć, ale a ramach "pracy" miałam dostawać całą masę bonusów, takich jak możliwość korzystania z prywatnego ubezpieczenia zdrowotnego czy otrzymywanie porządnych zniżek przy rezerwacji biletów lotniczych. Poza tym chodziło tu o angaż zaledwie kilkutygodniowy - czułam, że taką ilość czasu mogę poświęcić na dość ciekawie się zapowiadającą przygodę.

Co do natury samego zajęcia, założenia były proste - modelki pracujące dla tej agencji pozowały do zdjęć wykorzystywanych następnie w katalogach z ciuchami. Sesje fotograficzne miały odbywać się w określonych godzinach w hotelu, w którym miałam przez kilka tygodni mieszkać. Nawet nie musiałam się kłopotać tym, jak tam dotrzeć - pewnego dnia pod mój dom podjechał autobus, który przemierzał całą Irlandię, zbierając po drodze wszystkie zakwalifikowane do programu modelki.

Hotel był niesamowity - miałam do dyspozycji swój własny, bardzo przestrzenny pokój, dużą, nowoczesną łazienkę, oraz wszelkie udogodnienia udostępnione hotelowym gościom, takie jak basen, SPA, bar... Zaczęłam z nich korzystać od razu pierwszego popołudnia, jednocześnie czekając na jakiś rodzaj wezwania, ogłoszenia odnośnie tego, jak ma wyglądać moja "praca". Spodziewałam się, że wszystko zacznie się drugiego dnia od rana.

Nic takiego jednak nie miało miejsca - po przebudzeniu zostało mi dostarczone obfite śniadanie wraz z poleceniem, bym nie krępowała się korzystać z otaczających mnie dóbr. Nie krępowałam się zatem - pływałam w basenie, korzystałam z dostępnych w SPA zabiegów, pełna nadziei, że jak przyjdzie co do czego, naprawdę nie będę musiała za to wszystko płacić. I czekałam na jakiś rodzaj wezwania.

Po kilku tygodniach w moim pokoju pojawił się kierowca autobusu, którym mnie tu przywieziono.
- To już koniec angażu, wracasz do domu - oświadczył.
- Ale jak, dlaczego? - pytałam zdezorientowana. - Przecież ja jeszcze nawet nie zaczęłam.
- Po prostu wybrali tylko część z was - wzruszył ramionami kierowca. - Tyle w temacie.
- Ale że jak? Stwierdzili jednak że coś jest nie tak z moim wyglądem? - wbrew sobie zaczynałam łapać doła. Nie żeby zostanie modelką było kiedykolwiek moim marzeniem, no ale...
Kierowca autobusu wzruszył ramionami, a mi nie pozostało nic innego, jak tylko szybko spakować swoje manatki i dać się odwieźć do domu.

Wieczorem nie miałam rodzinie zbyt wiele do powiedzenia. Czarny nastrój tylko mi się pogłębiał. Nie dość że wszystko było nie tak, jak miało być, to jeszcze musiałam wrócić do swojego codziennego życia. Dość wcześnie zakończyłam dzień i udałam się do łóżka.

Rano obudził mnie dziwny szelest. Półprzytomna, wciąż pamiętając, co mi się przytrafiło, otworzyłam oczy i spojrzałam w kierunku dobiegającego mnie dźwięku. No tak, mogłam się tego spodziewać - od lat słyszałam o tym, że ten i ów obudził się mając przed oczyma taki właśnie widok: oto prezydent RP, pan Andrzej, zmniejszony do rozmiaru kubka, siedział w kącie mojej sypialni, bawiąc się tęczową, plastikową sprężyną mojej dzieci. W skupieniu rozciągał ją i składał, powodując tym samym towarzyszący mi od chwili przebudzenia szelest.

Po chwili w ten monotonny dźwięk wdarł się inny, głośniejszy i ostry. Sięgnęłam na szafkę nocną po telefon i odebrałam połączenie przychodzące.
- Słyszałam co ci się przydarzyło - krzyknęła zaraz na wstępie moja przyjaciółka. - Ty wiesz, że możesz pozwać tę agencję za to, co ci robili?! W końcu to było wprowadzenie w błąd prawda?!

I wtedy obudziłam się naprawdę.

poniedziałek, 17 czerwca 2019

Legoland z przyległościami, czyli jak Agata do Danii się wybrała

Po raz pierwszy słowo "Legoland" usłyszałam z ust taty. Byłam wtedy dzieckiem, klocki Lego były dla mnie przez wiele lat niemal mistyczną, nieosiągalną zabawką, potem zaś zabawką nadzwyczaj drogą - pamiętam, że odkładałam pieczołowicie swoje kieszonkowe, by potem przeznaczyć je na któryś z wypatrzonych na sklepowej wystawie zestaw. Myśl o tym, że gdzieś tam, w odległej Danii, istnieje wielki park, w którym wszystko kręci się wokół Lego, była niesamowita.

Kilka lat temu udało się nam odwiedzić Legoland pod San Diego - czas spędziliśmy tam miło, ale oryginalny, duński Legoland wciąż pozostawał na naszej liście.

Kiedy w 2014 roku zaczynaliśmy planować naszą sfinalizowaną ostatecznie w 2016 przeprowadzkę z USA do Irlandii, obiecywałam sobie, że pokażemy dzieciom różne miejsca w Europie - te, które sami odwiedziliśmy, i te, których jeszcze nie znaliśmy. Potem nastąpiło zderzenie z rzeczywistością - w Europie może i wszystko jest w miarę blisko siebie, ale ceny biletów lotniczych nie są aż tak niskie, jak można by sobie wymarzyć, zwłaszcza kiedy podróżuje się z trójką dzieci i jest się ograniczonym przez rok szkolny. Dlatego wczesną jesienią ubiegłego roku postanowiłam wziąć byka za rogi odpowiednio wcześnie, kiedy od terminów ewentualnych podróży dzieliło mnie jeszcze sporo czasu, licząc, że bilety zamówione odpowiednio wcześnie będą cenowo rozsądne. I nawet mi się to udało - czerwcowy lot do Kopenhagi był naprawdę tani. Nareszcie miałam zobaczyć oryginalny Legoland.

Kilka miesięcy po wyklikaniu biletów lotniczych zadałam sobie pytanie: czy aby Legoland na pewno jest w Kopenhadze bądź w jej okolicy? Niby to stolica kraju, ale to nie musiało niczego oznaczać. Szybkie spojrzenie na Google Maps lekko zbiło mnie z nóg. Legoland jest niemal tak daleko od Kopenhagi jak tylko się dało, zakładając, że wciąż chcieliśmy mówić o tym samym kraju. Kolejne schody pojawiły się podczas poszukiwania hotelu i zamawiania biletów wstępu. Szybko zrozumiałam, że tani lot nie musi wcale oznaczać tanich wakacji. Skoro już jednak powiedzieliśmy A, należało wymówić także B.

Mieszkanie w Irlandii ma taką miłą cechę, że kiedy poleci się stąd na przykład do Niemiec i do Włoch, ceny tam wydają się relatywnie niskie. Irlandia do tanich krajów nie należy. No cóż, okazuje się, że Dania jeszcze bardziej nie należy. Co prawda w trochę zakręcony sposób, ale jednak: wprawdzie sklep spożywczy odwiedziłam tam chyba tylko trzy razy, za każdym razem jednak miałam wrażenie, że ceny są niższe niż w Dublinie. A jaki wybór! No powiedzcie sami - butelka likieru o smaku gumy balonowej za mniej niż 10 euro? Tyle tylko, że turysta to taka istota, która w przynajmniej pewnym zakresie bazuje na restauracjach.

Pozwólcie, że Wam powiem: restauracje w Danii są drogie. W niemal każdym miejscu, które odwiedziliśmy, obowiązywał model szwedzkiego stołu (co miało sens, z Kopenhagi do Malmö jedzie się nieco ponad pół godziny). Płaciło się od osoby i korzystało z bufetu do woli. Dodatkowo płaciło się za napoje. Plusem było to, że wszystko bardzo mi smakowało. Minusem była cena.

Ale, ale - miało być o Legolandzie, a nie o żarciu, alkoholu i pieniądzach. Aby do niego dotrzeć, spędziliśmy w podróży cały dzień - najpierw był samolot, potem pociąg, na końcu autobus. Jak się domyślacie, do Billund dotarliśmy nieźle zmęczeni. Ale warto było - dzieci nie miały pojęcia, dokąd lecą i jadą i niespodzianka naprawdę się udała.

Nocowaliśmy w hotelu tuż przy wejściu do Legolandu. Sam budynek wyglądał jak zamek zbudowany z klocków. Wokół pełno było przerośniętych lego-figurek, a na masztach były zatknięte wielkie plastikowe lego-flagi. Pokoje również były tematyczne, co dzieci zachwyciło, a mnie lekko przeraziło - oto po trzynastu latach spędziłam z mężem noc w lego-pokoju, w łóżku nad którym umieszczony był wielki lego-witraż, który dodatkowo dało się podświetlić. Ciekawe ile par spędziło w takim miejscu swoją noc poślubną.

Sala, w której jedliśmy śniadanie przypominała rycerską lego-stołówkę - nawet obsługa miała odpowiednie stroje. Jedno jest pewne - przed wyprawą do parku człowiek był wprowadzany w naprawdę klockowy nastrój.

Przed 10 rano, po spędzeniu naszej pierwszej nocy w lego-hotelu i zjedzeniu śniadania w lego-stołówce, ruszyliśmy na zwiedzanie właściwego Legolandu. I tu dochodzę do momentu, w którym nie wiem, o czym dalej pisać - było tego zwyczajnie mnóstwo, wszystko działo się szybko, było głośno, wesoło... 

Może zacznę od ogólników - duński Legoland jest duży. W sumie spędziliśmy w nim dwa dni i były chyba tylko trzy atrakcje, które powtórzyliśmy. Wszystko wygląda jak z bajki - są lego-zamki, lego-rzeźby, lego-auta i lego-statki. Pomiędzy tym wszystkim roi się od sklepików i jadłodajni, jest punkt malowania twarzy, stoisko z watą cukrową - czyli to, czego w takim miejscu można się spodziewać.

Szczegółowe opisywanie wszystkich atrakcji Legolandu zajęłoby mi pewnie dobry miesiąc - zainteresowanych odsyłam do strony parku: https://www.legoland.dk/. Wspomnę może tylko o czymś, co nazywało się "Battle of the Brick" - było to coś w rodzaju przedstawienia turnieju rycerskiego. Słowo daję, to było świetne i naprawdę nie mogłam się zdecydować, czy powinnam non stop cykać fotki telefonem, czy skupić się na widowisku. Gdyby nie to, że boję się koni, stwierdziłabym, że grający w nim aktorzy mają pracę marzeń (ciekawe ile zarabiają i czy stać ich na duńskie restauracje). Mieliśmy też nieco szczęścia - Battle of the Brick to impreza sezonowa, odbywająca się w cieplejszych miesiącach roku, czyli jesienni i zimowi turyści raczej jej nie zaliczą. Ale nie zdziwiłabym się, gdyby w pozostałą część roku wystawiali coś innego.

Tak czy siak, poza wspomnianym turniejem w Legolandzie jest mnóstwo innych atrakcji - wszelkiej maści karuzele, łódki, samochody, pociągi, zjeżdżalnie, rollercoastery, jest również kino wyświetlające krótkie filmy 4D. Słowem - dużo dobra, w ilości wystarczającej do zapewnienia rozrywki przez dwa kolejne dni.

W całym parku nie było niczego, co by mi się nie podobało - naprawdę, mogę najwyżej mówić o tym, że coś zrobiło na mnie większe bądź mniejsze wrażenie. Przypominam, że piszę to z perspektywy trzydziestopięcioletniej baby, która była tam z trójką dzieci, zatem kogoś, dla kogo ta cała wycieczka miała prawo być nieco męcząca. Cóż, była - ale naprawdę sama miałam z tego wszystkiego mnóstwo frajdy.

Lekko zaskoczyła mnie pora zamknięcia - spodziewałam się, że park jest czynny do wieczora, przynajmniej podczas letnich miesięcy. Tymczasem podczas naszej wizyty zamykano już o 18, a wiele atrakcji przestawało działać już o 17. Zostawał zatem do zagospodarowania cały wieczór. O dziwo, nie było z tym problemu, głównie za sprawą Lalandii. Lalandia z zewnątrz wygląda jak centrum handlowe - ot, wielka betonowa bryła. W rzeczywistości jest czymś w rodzaju centrum handlowo-rozrywkowego, w którym znajduje się wielki park wodny, restauracje, sklepy, automaty do gier i kilka innych ciekawych atrakcji. Z uwagi na brak czasu oraz fakt, że do Lalandii docieraliśmy dopiero wieczorem, udało się nam tam zaledwie zjeść kolację, zrobić drobne zakupy spożywcze i trochę pospacerować. I powiem Wam, że byłam pod sporym wrażeniem.

Jak wspomniałam, z zewnątrz Lalandia wygląda jak betonowy klocek. Kiedy przechodziłam przez obrotowe drzwi, spodziewałam się wnętrza typowej galerii handlowej. Tymczasem znalazłam się jakby w innej rzeczywistości - w miasteczku przywodzącym na myśl świat Aladyna. Wszystko wokół mnie było zbudowane jakby z piaskowca, poza tym trwał klimatyczny, rozjaśniony ulicznymi światłami wieczór. Dach wewnątrz Lalandii był tak zrobiony, że przypominał wieczorne niebo, co stwarzało niesamowite wrażenie - zwłaszcza że na zewnątrz panował jeszcze dzień. Spacerując między restauracjami czuliśmy się jak podczas przechadzki ulicami, na zewnątrz, w jakimś mieście i kraju położonym tysiące kilometrów od Danii.

Myślę, że to właśnie Lalandia może być moją motywacją, by jeszcze kiedyś odwiedzić duńskie Billund. Sądząc po zdjęciach na stronie internetowej, tamtejszy park wodny to nie lada atrakcja. Ale jest tyle innych miejsc do odwiedzenia - i tyle życia do przeżycia tu, na miejscu, w Irlandii - że to raczej pieśń dość odległej przeszłości.

Przed powrotem do Dublina spędziliśmy jeszcze niemal dobę w Kopenhadze. Siłą rzeczy nie zobaczyliśmy zbyt wiele - ale miasto zrobiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Duże przestrzenie, czysto, mało samochodów, dużo rowerów, no i kompletny brak problemów w porozumiewaniu się po angielsku. Korciło nas jeszcze, żeby skoczyć na kawę do szwedzkiego Malmö, ale trochę baliśmy się, że nie zdążymy na samolot.

Podsumowując - było bardzo fajnie (choć minęło już tyle lat, wciąż mam opory przed używaniem tego słowa, mając w pamięci niechęć, jaką wywoływał u wszystkich polonistek, z którymi miałam lekcje). No i nareszcie znalazłam dobrą motywację, żeby napisać coś na blogu. Mam nadzieję, że będzie mi się to zdarzać częściej.