wtorek, 16 lutego 2016

Chorowanie 21+

Wciąż pamiętam swoje dziecięce choroby. Nie należałam do dzieci tryskających zdrowiem: kiedy chodziłam do szkoły, każdy sezon jesienno-zimowy oznaczał dla mnie nadejście długich dni, a niekiedy i tygodni spędzonych w domu, w towarzystwie mnóstwa tabletek i buteleczek z syropami, spośród których wciąż pamiętam niektóre smaki, te znienawidzone, których mimo upływu lat nie zdołałam zapomnieć, i te przyjemne, tajemnicze, niekiedy wyczekiwane, ale ograniczone surowymi wytycznymi wypisującego recepty lekarza.

Tak naprawdę lubiłam chorować, przynajmniej w czasach, gdy z czystym sumieniem mogłam określać siebie mianem dziecka. Szkolna absencja do pewnego czasu nie stanowiła wielkiego problemu - materiał z łatwością nadrabiałam w domu, poza tym przepisując w domowym zaciszu zeszyty koleżanek i kolegów miałam jako taką gwarancję utrzymania estetyki zapisków. W szkole pisałam brzydko, każde narzucone odgórnie tempo było dla mnie zbyt szybkie, wydobywało na powierzchnię skazę dziecka leworęcznego, które wbrew samemu sobie postanowiło nauczyć się pisać prawą ręką, by nie wyróżniać się na tle grupy rówieśników bardziej niż to konieczne.

Lubiłam chorować, bo niczego wtedy nie musiałam, a jednocześnie otaczała mnie aura troski i opieki rodziców. Pamiętam smaki zwykłych kanapek, przełykanych przez bolące gardło. Rybne kotlety "Kapitan Igloo", które apogeum swej popularności musiały chyba przeżywać w czasie jakiegoś ciągu chorobowego w moim wydaniu, bo kojarzą mi się jako potrawa przynoszona mi do łóżka. Przedpołudnia z mamą, która zostawała ze mną czasami w domu. No i czytanie książek.

Wizyty kolegów, przynoszących mi lekcje. Kolegów, a nie koleżanek, bo tak jakoś wyszło, że moje rówieśniczki nie grały w gry komputerowe, a koledzy - owszem. Byłam wtedy taka dumna z tego zadawania się z chłopakami, czułam się co najmniej tak, jakbym miała wyrosnąć na super popularną dziewczynę. Błąd - jeśli czegoś się nauczyłam przez pierwsze dwadzieścia lat swojego życia, to że faceci lecą na dziewczyny zachowujące się jak stereotypowe dziewczyny. A tym, z którymi się kumplują (z którymi grają w gry, piją piwo etc.), opowiadają o zawiedzionych uczuciach względem tych pierwszych.

Na ostatnią fajną chorobę zapadłam mając lat 21. Nie miałam wtedy pracy ani dzieci, były wakacje, a ja spędziłam dwa tygodnie w swoim panieńskim łóżku w mieszkaniu rodziców, pochłaniając książkę za książką. Przeczytałam wtedy Grę w klasy Cortázara i Dom dzienny, dom nocny Olgi Tokarczuk. I mnóstwo innych książek - doskonale pamiętam stertę rosnącą na moim stojącym obok łóżka biurku. Niby byłam już dorosła, ale rodzice zajęli się mną jak oseskiem.


Dorosłe chorowanie nie ma w sobie nic fajnego. Obniża pensję. Utrudnia zajmowanie się dziećmi (które, niespodzianka, często chorują właśnie wtedy, kiedy ich mama). Powoduje piętrzenie się zaległości w najróżniejszych sferach: zawodowych, domowych, towarzyskich. Cholera, kiedy miałam te 10 lat, dzieciaki przynosiły mi lekcje i nie było w ogóle tematu tego, że zarażam. Dziś sama ostrzegam znajomych przed bezpośrednim kontaktem ze mną, w trosce o nich samych, ich ewentualne zaległości i rodziny.

Tak, jestem chora. Właśnie zdrowieję, w towarzystwie trzech również zdrowiejących panienek w wieku od prawie dwóch do prawie pięciu lat. Dziś rano nareszcie obudziłam się bez bólu gałek ocznych, co oznaczało brak konieczności wyboru pomiędzy wzięciem leku, po których ogólne samopoczucie mocno mi się poprawi, ale za to żołądek stanie w poprzek, a dobrowolnym pozostaniem w stanie zamroczonym, za to z prawidłowo funkcjonującym układem pokarmowym.

Bo okazuje się, że i te leki, które brałam w dzieciństwie, były jakieś fajniejsze.

Ale ja tu gadu-gadu, a tak naprawdę chciałam Wam tylko powiedzieć, że chorowanie, jak się już jest dorosłym - ssie.

I tyle.


środa, 3 lutego 2016

Styczniowe czytanie, czyli pora na podsumowanie

Styczeń zakończyłam z czternastoma przeczytanymi książkami na koncie. Sam
a nie wiem skąd ich się aż tyle wzięło - styczeń 2016 roku był dla mnie miesiącem lekko nijakim, takim do odbębnienia i zapomnienia. W dodatku jakieś dwa tygodnie spędziłam w towarzystwie chorych dzieci i wierzcie mi - to nie były bardzo sprzyjające warunki do czytania.

Wśród tego, co udało mi się przeczytać od początku roku, jest aż sześć książek Andrzeja Pilipiuka: 2586 Kroków, Aparatus, Czerwona gorączka,  Reputacja, Rzeźnik drzew oraz Operacja: Dzień wskrzeszenia. Z wyjątkiem ostatniej pozycji wszystko to tomy opowiadań. Jak zwykle w przypadku Pilipiuka mam bardzo mieszane uczucia: facet potrafi być zabawny, miewa świetne pomysły, ma też sporą wiedzę, którą przekazuje czytelnikowi niejako mimochodem. Nie potrafię się jednak oprzeć wrażeniu, że mam do czynienia z grafomanem o porządnym historycznym wykształceniu. W dodatku po pewnym czasie zaczynają mnie drażnić przebijające z niemal każdego opowiadania poglądy autora - pewnie dlatego, że są dość różne od moich. Ale skoro mimo wszystko po tego Pilipiuka sięgam, to może coś w nim jest. Spośród wymienionych najbardziej mi się podobały opowiadania z 2586 Kroków i z Reputacji. Lubię utwory, których bohaterem jest doktor Skórzewski. Wydają mi się najbardziej neutralne światopoglądowo i podoba mi się ich pełen niesamowitości klimat.

Ja jestem Halderd Elżbiety Cherezińskiej przeleżało na moim czytniku zdecydowanie zbyt długo. To drugi tom cyklu Północna droga, której pierwsza część, Saga Sigrun, przeczytana dłuższy czas temu, lekko mnie rozczarowała. Być może była trochę słabsza, albo po prostu sięgnęłam po nią w niewłaściwym momencie? Ja jestem Halderd naprawdę mnie wciągnęło. Z lekturą pozostałych części raczej nie będę za długo czekać.

Córki gór Anny Jörgensdotter miały w sobie wszystko, by pozostawić mnie z wrażeniem odbycia udanej czytelniczej uczty. Ta książka jest po prostu piękna. Ponura, nierzadko zwyczajnie smutna, a jednocześnie cudownie napisana. No i ten nordycki klimat sprzed kilkudziesięciu lat! Na przeszło pięciuset stronach powieści autorka kreśli sylwetki grupy bohaterów w sposób tak pełny i wiarygodny, że czytelnik szybko się do nich przywiązuje. Jest w tej książce też jakiś niepokój, który z jednej strony przygnębia, z drugiej - nie pozwala odłożyć książki. Polecam.

Najlepsza książka na świecie Petera Stjernströma rozbawiła mnie do łez. Bo jak tu nie kochać powieści, zawierającej takie urocze kwestie jak "Ty pieprzony mufinie?" Pan Peter może zdecydowanie liczyć na mnie jako na czytelniczkę innych jego książek.

Podróże z Charleyem Johna Steinbecka tradycyjnie przeniosły mnie do Ameryki sprzed kilkudziesięciu lat. Tym razem autor pokazuje nam nie tylko Kalifornię - w towarzystwie swojego psa odbywa podróż przez całe Stany Zjednoczone.

Sekret w ich oczach Eduardo Sacheri to całkiem przyjemnie napisana powieść sensacyjna, na podstawie której nakręcono co najmniej dwa filmy. Główny bohater, urzędnik sądowy, po przejściu na emeryturę postanawia opisać pewną sprawę sprzed wielu lat, w którą chcąc nie chcąc zaangażował się nie tylko czysto zawodowo, ale też osobiście.  Przyjemna rozrywka.

Ship of Magic Robin Hobb, książka otwierająca cykl Liveship Traders pozostawiła mnie z uczuciem, które najchętniej określiłabym jako "sama nie wiem". Gdyby ktoś przedstawił mi akcję tej powieści w punktach, zapewne stwierdziłabym, że zapowiada się na coś całkiem ciekawego. A jednak w trakcie lektury zdarzało mi się czekać z utęsknieniem na koniec danego rozdziału z nadzieją, że kolejny będzie traktował o którymś z ciekawszych bohaterów. Poza tym czytając bardziej przywiązywałam się chyba do statków niż do ludzkich postaci. No, ale skoro to "żywe" statki, to może tak właśnie miało być? Zobaczymy, jak będzie mi się czytać kolejne tomy. Sam pomysł - świetny, elementy fantasy też.

Dziewczynę z porcelany Agnieszki Olejnik spokojnie można sobie odpuścić. Książka jest do bólu przewidywalna i miejscami drażniąca. Nie napiszę Wam, co wkurzyło mnie najbardziej, bo a nuż ktoś zechce jednak to przeczytać i zepsuję mu frajdę zdradzając zakończenie?

The Five Dysfunctions of a Team: A Leadership Fable Patricka Lencioni przeczytałam, bo:

  • było na Kindlu na skutek dokształcania się mojego małżonka;
  • było krótkie i proste, w tylko coś takiego byłam w stanie czytać siedząc przy prawie dwuletniej dziewczynce cierpiącej na wysoką gorączkę i jej dwóch kaszlących siostrach.
Książka przedstawia temat zawarty w tytule w formie opowieści o pewnej firmie w Dolinie Krzemowej. Nieco ciężko mi ją ocenić - nie zarządzam zespołem (chyba że liczymy członków rodziny) i temat raczej mnie nie dotyczy. Ale zarządzający mąż mówi, że fajna, więc pewnie tak jest.

___________________
No i to by było na tyle. Czytajcie, moi mili, bo to fajna sprawa. Ja lecę podczytać kawałek czwartego tomu Pana Lodowego Ogrodu Grzędowicza, którą to serię z całego serca wszystkim polecam.

wtorek, 2 lutego 2016

Eksterminacja

Dawid swoją paczkę dostał na amerykański adres. Wyjął ją pewnego dnia ze skrzynki na listy i od razu wiedział, co zawiera. Nieco zdenerwowany odłożył ją na bok i oświadczył, że będzie musiał się skontaktować z policją i prawnikami.
- Informowano mnie, że może coś takiego przyjść - tłumaczył. - Wysyłają to ludziom siedzącym na wizach. W środku jest jakiś syf, wąglik, może choroby w proszku, dość, że można umrzeć od samego oddychania nad tym.
Wzdrygnęłam się i pomyślałam z ulgą, że już za kilka tygodni nas tu nie będzie. Po kilku latach spędzonych w Kalifornii nareszcie wracamy do Europy! 

W Zurychu znaleźliśmy trzypokojowe, bardzo duże i jasne mieszkanie. Z porównaniu z tym, do czego przywykliśmy w Stanach, prowadziliśmy teraz bardzo towarzyskie życie. Pod naszym dachem niemal non stop przebywał jakiś gość. Znajomi dobrze się tu czuli, co uwalniało nas od formalnej strony tych wizyt. Bywało, że ten i ów po prostu wchodził, brał z regału książkę i siadał na kanapie, oddając się lekturze, kompletnie nie zawracając głowy gospodarzom.

Ale zachowanie jednego z regularnych gości nieco mnie niepokoiło. Ryszard P., znany polski polityk, bywał u nas niemal codziennie. Dość szybko zaczęłam odnosić wrażenie, że bardzo lubi spędzać czas w moim towarzystwie i znajdował mnóstwo wymówek, by mieć ku temu okazję. Pewnego dnia jakby nigdy nic przyszedł z siatką wypakowaną produktami spożywczymi i udawszy się do mojej kuchni zaczął gotować zupę. 

Oczyma wyobraźni widziałam się już na okładkach plotkarskich magazynów. Jako matka trzech córek średnio miałam ochotę na tego typu skandal, ale lubiłam Ryszarda. Poza tym byłam zwyczajnie ciekawa, jak się to wszystko potoczy. Mój domniemany wielbiciel dość długo ciągnął grę niedopowiedzeń i aluzji i zaczęłam się zastanawiać, czy zwyczajnie sobie czegoś nie wmówiłam.

Było jednak tyle innych spraw! Sytuacja polityczna zaczynała się robić niepewna. Spotkania z naszymi gośćmi zaczynały przybierać formę swego rodzaju konspiracji. O tym, że nawet tu nie byliśmy bezpieczni, przekonałam się pewnego popołudnia, kiedy spotkałam na klatce schodowej sąsiadkę, wyciągającą ze skrzynki pokaźnych rozmiarów paczkę.
- Proszę popatrzeć - zagadała mnie po niemiecku, z wyraźnie słowiańskim akcentem. - Niczego nie zamawiałam, może to jakaś pomyłka!
- Niech pani tego nie otwiera! - zareagowałam natychmiast. Paczkę poznałam od razu. - Czy jest pani imigrantką? Te paczki są niebezpieczne, rozsyłane są przez organizacje nazistowskie, walczące z obcokrajowcami.
- Tak, rzeczywiście - odparła przestraszona kobieta. - Jestem z Polski.
- Ja też - przyznałam. - Mieszkaliśmy przez kilka lat w Stanach, ale tam zaczęło się robić gorąco. Tuż przed powrotem do Europy mój mąż dostał identyczną paczkę. Zgłosił to na policję, pani też powinna.
- Sama nie wiem - zawahała się sąsiadka. - Wie pani, ja nie chcę zwracać na siebie żadnej uwagi...

Pewnego dnia Ryszard zaproponował mi wspólne wyjście. Z pozoru nie wyglądało to na randkę. 
- Pójdziemy do centrum handlowego - mówił. - Połazimy, pogadamy. Na ulicach może nie być bezpiecznie. Razem z nami pójdzie jeszcze kilka osób.
Zgodziłam się.

Przemierzaliśmy aleje galerii, oglądając wystawy sklepów i milcząc. Rozglądałam się z lekką ciekawością: doskonale znałam to miejsce, odwiedzałam je regularnie przed wyjazdem do Ameryki. Teraz nie czułam jednak żadnej przyjemności. Było trochę tak, jakby za każdym zakrętem mogło czaić się jakieś niebezpieczeństwo. Jakbyśmy bez przerwy byli na muszce snajpera.

I nagle ich zobaczyliśmy: grupa młodych ludzi obojga płci, tuż przed trzydziestką, ubranych w tradycyjne bawarskie stroje. Maszerowali dziarsko, śpiewając patriotyczną pieśń. Zauważywszy idącą samotnie cygańską nastolatkę, zatrzymali się i przytrzymując ją za ramiona, rozpoczęli wymierzanie ciosów. Nie chciałam na to patrzeć, ale wzrok mimowolnie wędrował mi w kierunku ten sceny. Zauważyła to jedna z oprawczyń. Zanim zdążyłam pomyśleć o ucieczce, podeszła i wymierzyła mi potężnego kopniaka. 
- Z tobą też mamy się rozprawić? - wysyczała.

Niepewnie ruszyłam przed siebie, spodziewając się, że zaraz poczuję na ramionach brutalny uścisk jakichś silnych rąk. Nic takiego nie nastąpiło. Ale nie czułam się wcale wolna: każdy kolejny krok napawał mnie strachem. Miałam wrażenie, że każdy jest już ostatnim, bo psychicznie nie będę w stanie znieść tego przerażenia. Ciągle jednak szłam. Byłam sama: przy okazji sceny z cygańską dziewczyną Ryszard i reszta moich towarzyszy gdzieś się zawieruszyła. Zza pleców dobiegały mnie szczątki rozmowy bojówkarzy.
- W najbliższym tygodniu będziemy wysyłać paczki ze sproszkowanymi chorobami do wszystkich mieszkańców tego miasta, których nazwiska kończą się na "ska" bądź "ski" - ktoś mówił. A potem nagle kroki ucichły i było tak, jakbym znalazła się w galerii zupełnie sama.
 
Chyba jestem bezpieczna, pomyślałam i odetchnęłam. Nie było przyjemnie, ale teraz mogę stąd po prostu wyjść i pójść do domu.

I wtedy usłyszałam hałas. Pod przeszklone ściany budynku zaczęły podjeżdżać czołgi, które od razu zaczęły rozpylać brązową substancję. Szybko zrozumiałam, że to trucizna. Bezradnie patrzyłam na pancerne pojazdy, obwieszone flagami ze swastyką. Czułam narastającą panikę. 

I wtedy się obudziłam.