poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Po spacerze w Central Parku


Wyprawa do Central Parku to zadanie na wiele godzin. Tak naprawdę można tu zaplanować spędzenie całego dnia. Położony w centrum Manhattanu, przyciąga bogactwem zieleni i wieloma atrakcjami. To miejsce, w którym można zarówno posiedzieć nad wodą z książką w ręku, jak i szaleć po niewysokich skałkach. Rozmieszczone na każdym kroku atrakcje skierowane do najmłodszych czynią to miejsce wręcz idealnym dla rodzin. Dzieciaki wspinają się, jeżdżą na karuzelach, taplają w wodzie, siadają na kolanach Hansa Christiana Andersena... żyć, nie umierać!

W okolicy wejść do parku spotkamy wielu "naganiaczy", oferujących możliwość zwiedzenia Central Parku w czymś w rodzaju wózka ciągniętego przez wynajętego rowerzystę. Człowiek, który próbował nas na coś takiego namówić, tłumaczył, że w ten sposób oszczędzimy sobie jakieś 2-3 godziny czasu. Odmówiliśmy - doszliśmy do wniosku, że lepiej nie zwiedzić wszystkiego, za to przemierzyć daną trasę na własnych nogach. Było warto.


Pod drzewem, na trawie, zdrzemnęłam się z książką w rękach. Zrobiłam sobie zdjęcie z Andersenem, pomarudziłam przy schodzeniu z jednej ze skałek (jakoś nie mogłam uwierzyć, że buty naprawdę nie będą mi się ślizgać). Pozazdrościłam dzieciakom rozpędzonym na karuzelach. Niestety, było już trochę za późno, by odwiedzić znajdujące się w Central Parku zoo - gdy dotarliśmy na miejsce, do jego zamknięcia pozostało niewiele ponad godzinę. 

Na jednej z alejek spotkaliśmy grupę elegancko ubranych młodych ludzi. Kobiety miały na sobie fioletowe suknie, panowie - garnitury. Wśród nich spacerowali świeżo upieczeni państwo młodzi, filmowani podczas tego spaceru przez dwóch kamerzystów. Nieopodal, przy pobliskim stawie przechadzali się ludzie trzymający w dłoniach coś w rodzaju pilotów z antenkami - były to urządzenia do sterowania małymi łódeczkami pływającymi po stawie. 


Zieleń Central Parku, z urokliwymi mostami i alejkami ciekawie wygląda na tle nowojorskich wieżowców. Na pewno jest doskonałą odskocznią od codziennego pędu i klimatu wielkomiejskich ulic. A spacerowaniem tutaj można się naprawdę zmęczyć - obszar parku jest ogromny, atrakcji przy których turysta chce się zatrzymać choć na chwilę - mnóstwo.


Przy jednym z trawników zobaczyłam tabliczkę zapisaną ręcznym pismem. Z treści wynikało, że jest to coś w rodzaju listu matki do zmarłego dziecka. Obok tabliczki ustawione były pluszowe maskotki.

sobota, 28 sierpnia 2010

Brooklińskim mostem


Jedną z najbardziej przykuwających uwagę atrakcji Nowego Jorku jest niewątpliwie most Brookliński. Olbrzymia konstrukcja wisząca, to jeden z największych takich obiektów na świecie. Od ponad 100 lat łączy Manhattan z Brooklinem i sam w sobie stanowi ciekawostkę architektoniczną i turystyczną. Oczywiście przemierza go również wielu nowojorczyków, pragnących np. przedostać się na drugą stronę East River na rowerze.


Wędrówka mostem Brooklińskim oznacza spacer w tłumie. Ludzi jest tutaj mnóstwo. Co chwila przystaję, bądź wymijam parę czy grupę turystów robiących sobie zdjęcia. Od czasu do czasu mijam sprzedawców chłodnych napojów: w upalne, sierpniowe popołudnie perspektywa przejścia mostu liczącego niemal dwa kilometry długości rzeczywiście może budzić pragnienie. Setki butelek wypełniające ustawione na moście kosze na śmieci świadczą o tym, że interes ma powodzenie.



Z powodu długości, ale też tłumu zwiedzających, przechadzka mostem może zająć ponad pół godziny. Nie ma jednak mowy o znudzeniu: widoki, które roztaczają się z góry, są naprawdę zachwycające. Dodatkowy klimat stwarzają utrzymane w starym stylu latarnie. Po bokach co jakiś czas ustawione są ławeczki, na których można usiąść i odpocząć. Do tego dochodzi ciągłe wrażenie życia i pędu, wzmagane przez ruch pieszy i samochodowy (droga dla samochodów usytuowana jest poniżej kładki dla pieszych. Widok pędzących przez most aut na tle architektury Nowego Jorku jest sam w sobie wart zobaczenia).


Duże wrażenie robi widok Manhattanu z brooklińskiego końca mostu. Wieżowce układające się w charakterystyczną panoramę zapierają dech w piersiach. Zobaczymy stąd również Statuę Wolności. To miejsce, którego podczas pobytu w Nowym Jorku nie można pominąć. Nawet jeśli ktoś - tak jak ja - cierpi na paniczny lęk wysokości. Najlepiej przemierzyć most pieszo, napawając się niezapomnianą atmosferą.

Wokół WTC

Jakiś czas temu podczas którejś z rozmów ze znajomymi ktoś stwierdził, że ciekawe jest, jak po latach wspomina się pewne ważne wydarzenia: myślimy i mówimy o tym, co wtedy robiliśmy, jak odbieraliśmy to, co się działo. Mówiliśmy akurat o ataku z 11 września 2001. Podobnie jak moi rozmówcy, pamiętam ten dzień bardzo dobrze: miałam 17 lat, robiłam kurs na prawo jazdy i o wszystkim dowiedziałam się z samochodowego radia. Potem cały wieczór spędziłam przed telewizorem i przy Internecie. Obraz samolotu uderzającego w jeden z budynków WTC zapadł mi głęboko w pamięć, a ja - wychowana w małym mieście, gdzie samolot przelatujący nad głową zwykłego śmiertelnika nie był wcale taką zwyczajną sprawą - przez długi czas nerwowo reagowałam na widok sunących przez niebo maszyn.

Odwiedzenie miejsca zamachu przy okazji wizyty w Nowym Jorku było dla mnie czymś oczywistym. Plac budowy, oddzielony od przechodniów niebieskim ogrodzeniem, robi wrażenie dość ponure. Wokół przemyka chmara ludzi, spieszących się do codziennych obowiązków. Wśród nich pojedynczy turyści próbują robić zdjęcia  budynkowi WTC7, zbudowanemu na miejscu jego zniszczonego  w 2001 roku poprzednika i pnącej się ku górze budowie Wieży Wolności. Zadanie nie jest proste: przynajmniej mnie uchwycenie w kadrze wieżowcow na Manhattanie w sposób taki, w jaki bym tego chciała, nastręcza niemałych trudności. 

Wieża Wolności, 1 World Trade Center, ma być gotowa w roku 2013. Budynek będzie liczył ponad 500 m, głównie za sprawą wieńczącej go iglicy. Na obecnym etapie budowy przyszły wieżowiec jeszcze nie wyrasta ponad otaczające go drapacze chmur.

Spacery po Manhattanie nadały mojemu spojrzeniu na zamachy z 11 września nową perspektywę. Przechadzając się pomiędzy wieżowcami próbuję wyobrazić sobie obraz samolotu wbijającego się w któryś z nich. Wizja budzi grozę, kontrastującą z widokiem samolotów sunących spokojnie nad nowojorskim niebem. 

czwartek, 26 sierpnia 2010

Kaloryczny Nowy Jork

Choć z pewnością nie jest tak, że po ulicach Nowego Jorku spacerują głównie spasieni, cierpiący na poważną nadwagę przechodnie, to nie da się nie zauważyć, że średnia wagi jest tu o wiele wyższa niż np. w Szwajcarii. Ludzi po prostu grubych jest rzeczywiście sporo. 



Zjawisko to kontrastuje nieco z powszechną dość praktyką podawania informacji odnośnie kaloryczności potraw. Wczorajszy wypad do Starbucksa (miałam ochotę na jakąś mrożoną kawę) przyprawił mnie o zawrót głowy i zestresował w takim stopniu, że zamiast z kawą wyszłam z lokalu z mrożoną herbatą w kubku średniej wielkości. Powód? Przy wszystkich pozycjach menu podawana jest liczba kalorii, którą dany napój zawiera. W ten sposób dowiedziałam się, że moja ulubiona czekolada na zimno w wersji największej to około 500 kcal, a w tej nieco mniejszej - ponad 400. Po dokładnym przejrzeniu menu stwierdziłam, że nawet zwykła mrożona kawa z mlekiem jest o wiele bardziej kaloryczna niż śmiałabym przypuszczać. Od herbaty mrożonej, którą w końcu wybrałam, mniej tucząca wydawała się tylko herbata zwykła. I choć ciasta proponowane do napojów wyglądały kusząco, również i w tym przypadku odstraszyły mnie liczby. Czy wiecie, że kawałek ciasta cytrynowego to przeszło 400 kcal? Rozbój w biały dzień.


Tak czy siak stwierdziłam, że rozsądniejsze od rozpustnej wizyty w Starbucksie byłoby zjedzenie raz na jakiś czas połowy pizzy. I powiem Wam, że nie wiem czy będę w stanie zapomnieć o tych trzycyfrowych liczbach po powrocie do Europy. 

Inną ciekawostkę zauważyłam wczoraj, gdy przeglądaliśmy menu restauracji irlandzkiej. Potrawy były podzielone na grupy, z których jedna np. nosiła nazwę "potrawy niskowęglowodanowe". W konsekwencji tego wszystkiego na obiad zjadłam rybę ze szpinakiem z towarzyszeniem dużej ilości wody i kieliszkiem białego wina. Nie wiem, ile miało to kalorii, ale pewnie tyle co słodka kawa z bitą śmietaną.

Stany Zjednoczone to bardzo stresujący kraj. Najgorsze jest to, że te wszystkie Starbucksy, Dunkin' Donuts itd. są praktycznie na każdym kroku. Być może po jakimś czasie te okropne liczby przestają straszyć, człowiek się oswaja i kupuje te wszystkie dobre rzeczy. I tak naprawdę sama chciałabym się z nimi oswoić - w końcu dieta podczas wyjazdu to pomyłka, prawda?

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

American Dream

Jako mała dziewczynka marzyłam o wyjeździe do Stanów. Wszystko zaczęło się od bajek Disneya, które nawet w wersji czarno białej budziły we mnie zachwyt. Brałam nawet udział w cotygodniowym konkursie gazetek "Mickey Mouse" i "Donald Duck", w którym główną nagrodą był wyjazd dla dwóch osób na Florydę, do Disneylandu. Naprawdę wierzyłam, że wygram tę wycieczkę i zastanawiałam się, które z rodziców powinnam ze sobą zabrać. Gdyby przyszło co do czego, pewnie zdecydowałabym się na Tatę, z którym na temat Stanów - w których żadne z nas nie było - rozmawiałam nie raz. No bo przecież było o czym: nie dość, że mają tam bajki 24 godziny na dobę, to jeszcze aby się tam znaleźć, trzeba polecieć samolotem. W dodatku kiedy u nich jest dzień, u nas trwa noc. Wszystko to miało w sobie coś magicznego. Nic dziwnego, że wycieczka do USA znajdowała się gdzieś blisko szczytu mojej listy marzeń. 

Po latach o tym marzeniu zupełnie zapomniałam. Nagle stwierdziłam, że na świecie jest wiele znacznie ciekawszych miejsc niż Stany Zjednoczone. Na przykład Spitsbergen, na punkcie którego dostałam w pewnym momencie prawdziwego fioła. I na nic zdały się tłumaczenia, że dostanie się tam byłoby zapewne trudne. Udało się znaleźć więcej osób gotowych spędzić kilka dni lata za kołem podbiegunowym i wybrać się na wyprawę, której z pewnością nigdy nie zapomnę. I którą zamierzam za kilka lat powtórzyć. 

Podobno jednak darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.  A ponieważ wyszło tak, że pojawiła się okazja podróży za Atlantyk, doszłam do wniosku, że nie ma co marudzić i trzeba pojechać. Choćby po to, żeby stwierdzić, że Ameryka jest ble. Choć powiem Wam szczerze, że nie jestem taka pewna czy do takich właśnie wniosków dojdę. Obawiam się, że Nowy Jork może się okazać książkowym rajem, a ja po powrocie będę musiała zamknąć się na cztery spusty na dobry rok, żeby przeczytać to, co przywiozę (podobno z USA wypada przywieźć laptopa albo aparat fotograficzny, ale ja nie potrzebuję drugiego laptopa ani drugiego aparatu, zwłaszcza że fotograf ze mnie żaden).

Póki co najbardziej przeraża mnie przeszło dziewięć godzin lotu. Moje nerwy dość źle znoszą loty wewnątrz Europy, a co dopiero tak dalekie. W dodatku wygląda na to, że samolot, którym polecę, nie ma żadnych bajerów, które mogłyby umilić czas podróży. Kiedy lecieliśmy do Dubaju, przez dobre dwie godziny graliśmy w tetrisa, poza tym oglądaliśmy filmy, a ja spędziłam naprawdę sporo czasu przesłuchując jedynki z brytyjskiej listy przebojów na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Tutaj będę się musiała zdać na książkę, przewodnik po Nowym Jorku (po niemiecku) pamiętnik i laptop, dopóki nie siądą mi baterie. Plus na anielską cierpliwość. Bo oczywiście lecę sama. I to już jutro.

Stany jako kraj są mi w tej chwili zupełnie obojętne. Nie mam pojęcia, czy mi się tam spodoba. Ale ponieważ życiowe doświadczenie nauczyło mnie otwartości wobec świata - jako że ja nigdy nie mogę być pewna gdzie wyląduję za pół roku - to jestem dobrej myśli. W najgorszym razie po prostu pójdę kupić książki.

Aha, no i jeszcze jedno - w Nowym Jorku będę o 6 godzin młodsza. Choć nie wiem czy to akurat jest mi szczególnie potrzebne. Ostatnio w taksówce w Lublinie zostałam zapytana przez panią kierowcę, czy już studiuję (opowiadała mi o swoim synu, który w nadchodzącym roku szkolnym robi maturę i wybiera się potem na którąś z krakowskich uczelni). Zaczynam się martwić, że za kilka lat seks ze mną może się wydawać nielegalny.

środa, 18 sierpnia 2010

Starbucksowy lans

Starbucksa poznałam tak naprawdę w Zurychu. Trudno było tego uniknąć: jest tego tutaj mnóstwo. Kojarzę dwa lokale w promieniu piętnastu minut spaceru od mojego domu. W centrum jest ich jeszcze więcej. Siłą rzeczy są to jedne z tych miejsc, w których człowiek umawia się na popołudniową kawę. Przyjemne wnętrza, kawa, która nie musi zachwycać, ale na pewno jest pijalna plus oferta różnych innych napojów bądź przekąsek idealnych na popołudniowe pogaduchy z koleżanką.

Firma Starbucks zarobiła na mnie już całkiem sporo, bo w jednym z lokali tej sieciówki odbywają się zazwyczaj cotygodniowe, międzynarodowe spotkania, w których uczestniczę. Cel jest jeden: mówić po niemiecku. Tematy znajdują się zawsze, a wybór miejsca wydaje się naturalny. Brak głośnej muzyki, spokój (w tutejszych Starbucksach ciągle spotykam matki z malutkimi dziećmi).

Kiedy zamieszkałam w Warszawie, dowiedziałam się, że chodzenie do Starbucksa jest lansem. Do tego stopnia, że wśród gimnazjalistów podobno modne jest wpadanie po kawę na wynos tylko po to, by dotrzeć do szkoły z kubkiem ozdobionym logo sieciówki. No cóż - nigdy nie zdarzyło mi się patrzeć na to w ten sposób. Bo przecież te Starbucksy są "wszędzie". Co prawda w Warszawie był wtedy tylko jeden... no i co z tego? Po pewnym czasie miałam wrażenie, że dla niektórych pójście w to miejsce byłoby swego rodzaju obciachem, no bo przecież można zostać posądzonym o lans. Podczas prawie rocznego pobytu w stolicy odwiedziłam Starbucksa tylko dwa razy. Nie żebym tęskniła. Ba, nieskromnie muszę nawet stwierdzić, że jeśli chodzi o kawę, to ja potrafię zrobić lepszą. Po prostu dziś wróciłam z kolejnego niemiecko-kawowego spotkania i pomyślałam, że niektórzy mogliby odebrać te moje wypady jako lans.

Kiedy miałam 11 lat, nasza klasa pojechała na - kolejną i nie ostatnią - wycieczkę do Warszawy. Praktycznie każdy z nas już tam wcześniej był i tak naprawdę taki wypad nie wydawał się nikomu z nas atrakcyjny. Argumentem, którym nas przekonano, była obietnica odwiedzenia McDonaldsa, który wówczas był w Polsce nowością. Rzeczywiście, tamten wypad i zjedzenie pierwszego w życiu zestawu Happy Meal miało w sobie coś - z punktu widzenia jedenastoletniego dziecka - magicznego. O tym, jaką te restauracje mają obecnie opinię, nie muszę pisać. McDonaldsy w każdym większym mieście to normalna sprawa i mimo wszystko niemal każdy od czasu do czasu tam bywa (zwłaszcza w lecie, kiedy jest sezon na lody). Ale szesnaście lat temu pomysł kupowania cheesburgerów, które kosztowały więcej niż te z budki na rogu, choć były o wiele mniejsze, wydawał się chory i noszący na sobie piętno lansu. 

Sprawa lansu jest ogólnie dość skomplikowana. Najgorsze jest to, że to kwestia dość subiektywna: nie wszystko co jest lansem pod daną szerokością geograficzną, będzie nim 1000 km dalej. Nie sposób się w tym połapać.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Książki, książki, wszędzie książki...

Kolega powiedział mi kiedyś, że lubi kawiarnie, w których spotyka ludzi czytających książki. Sympatyczne kryterium; zresztą sama należę do knajpowych czytelników. Uwielbiam miejsca, w których są warunki do tego, by wyciągnąć książkę i, popijając czy to kawę czy piwo, zagłębić się w lekturze. Jestem niepoprawną konserwatystką, jeśli chodzi o czytanie: owszem, zdarza mi się czasem coś przeczytać w wersji elektronicznej i potrafię z tego czerpać przyjemność, ale mając do wyboru papier i ekran z pewnością wybiorę to pierwsze. Książki szeleszczą i pachną. Tego na dłuższą metę nie da się niczym zastąpić.

Niestety, wartością bezcenną staje się po pewnym czasie przestrzeń, którą książki zajmują. Podczas ostatniego pobytu w Krakowie wzięłam na siebie zadanie ustawienie na półkach blisko tysiąca egzemplarzy, w ramach ostatecznej przeprowadzki ze starego mieszkania do nowego. Wydawało mi się, że czeka mnie może lekko wyczerpujący, ale przecież miły wieczór: ustawianie kolejnych książek na wytartych ściereczką półkach, alfabetycznie, według autorów...

No cóż - ustawiałam te książki przez dwa kolejne wieczory, a i tak nie udało mi się zrobić wszystkiego. Trochę czasu zajęło mi przenoszenie kolejnych porcji z pokoju z pudłami do pokoju z półkami. A kiedy już wzięłam się za ustawianie, co chwila okazywało się, że absolutnie muszę zajrzeć do kolejnej z książek, odszukać nagle przypomniany cytat, sprawdzić imię bohatera, zakończenie... Dodatkową komplikacją był system ustawiania, przy którym upieram się od lat: kryterium alfabetyczne, według autorów, jest na pewno praktyczne. Tyle, że po dwóch wieczorach starań, by spełnić wymogi tego kryterium, czułam się jak po wysokogórskiej wspinaczce. Nie mówiąc już o tym, że w pokoju zrobiło się dużo mniej miejsca.

Muszę pomyśleć o profesjonalnych półkach sięgających sufitu. Bo przecież nie ulegnę namowom znajomego, który tak bardzo poleca Kindle'a. Co prawda gdzieś w głowie zapala mi się lampka przypominająca, że całkiem sporo moich książek jest u rodziców, a i w Szwajcarii w ciągu dwóch lat zgromadziliśmy ich dość dużo...  W dodatku do każdego egzemplarza jestem na swój sposób przywiązana. Obsesyjnie pamiętam co komu pożyczyłam. Ale przecież nie zrezygnuję z pachnących stron i szelestu. Prawda? Prawda?:)

To tylko taka refleksja, która naszła mnie po odłożeniu kończonej właśnie książki. Kolejna już na mnie czeka: jeszcze świeża, kilka dni temu przyniesiona z księgarni. 

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

W poszukiwaniu Krakowa

Mój kilkudniowy pobyt w Krakowie dobiega końca. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że w tym mieście spędziłam kawał swojego życia i wciąż wiele mnie z nim łączy: ot, choćby zameldowanie. Nie jestem więc typową turystką: ulotki reklamujące wyjazdy do Oświęcimia i Wieliczki omijam szerokim łukiem, tak samo jeśli chodzi o atrakcyjne oferty noclegów. Odwiedzam konkretne miejsca, spaceruję konkretnymi ulicami. 

Od czasu do czasu przeżywam zdziwienie. No bo jakże to: Sphinx na Rynku to coś, co mijałam przez wiele lat. Ba - przychodziłam tutaj, kiedy już brakowało pomysłów na to, gdzie można zjeść obiad. Raz dostałam tam lekko surowe mięso i niestety nie był to stek. Nie było to w żadnym razie jedno z moich ukochanych miejsc - ale istniało "zawsze", mijane niemal codziennie w drodze na uczelnię (mój wydział znajdował się dosłownie 100 metrów dalej). Teraz na rogu Wiślnej i Rynku straszy jakaś nowa knajpka, oferująca na kolorowych reklamówkach pyszne desery. 

Na samej Wiślnej młody chłopak, zapewne licealista, wciska mi ulotkę. Staram się tu unikać całej tej makulatury, ale zauważam go lekko za późno. Mój błąd - biorę ulotkę reklamującą coś, co wydaje się być elegancką kawiarnią oferującą m.in. pyszne śniadania. Co prawda pora jest już obiadowa, ale zerkam z ciekawości na adres. Gołębia 3. W domu szybko znajduję stronę lokalu - wygląda tak jak kiedyś, w czasach gdy studiowałam. Nie wiem, czy nadal można tam dostać supertanią kawę i wspaniałą atmosferę gratis. Ale pomysł promowania tego miejsca ulotkami jest jakby nie mój - no bo przecież czy jest ktoś, kto nie zna Gołębiej 3?

Kręcąc głową ze zdumienia wpadam na rewelacyjny pomysł: muszę to wszystko opisać! Od prawie 20 lat piszę papierowy pamiętnik, który bez problemu przełyka moje życiowe rewelacje. Oczywiście mam go ze sobą, ale ostatnio wieczorami chętniej sięgam po książkę niż elegancki brulion. Łapię się na tym, że brakuje mi długopisu. Zapewne jest gdzieś w domu, w którymś z wielkich pudeł wyładowanych moimi rzeczami. Mogę jednak zajść do sklepu papierniczego, znajdującego się odkąd pamiętam na rogu Wiślnej i Gołębiej. Pracują tam przemiłe panie, które zawsze wszystko pokażą i pozwolą pomarudzić. Pracują?... Otóż: nie. Na rogu Wiślnej i Gołębiej jest teraz zupełnie inny sklep, zdaje się że z butami. 

Nie ma już Galerii Centrum na św. Anny. Kawiarnia Nescafe na Szewskiej, do której chodziłam czasami jeszcze w czasach studenckich (wtedy to było miejsce lekko snobistyczne - kawa smakowa, która kosztowała 8 zł, wydawała się czymś bezsensownie drogim, zwłaszcza w połączeniu z kanapką za, zdaje się, 6 zł, ale i tak czasem tu przychodziłam: było się gdzie rozłożyć z papierami, a serwowana muzyka nie przeszkadzała w spokojnej lekturze książki), została zlikwidowana już kilka lat temu i póki co lokal nadal stoi pusty. Na tej samej ulicy pojawiło się jednak kilka lokali, których nie znam. Nie wchodzę: jakoś nie mam zaufania do miejsc, których tu nie pamiętam. Uciekając przed nadchodzącą burzą wybieram zatem Bunkier Sztuki, w którym od kilku lat zmieniło się chyba tylko to, że część okładek menu wymieniono na takie w kolorze niebieskim. I nadal oferują tam genialne połączenie (wybaczcie, spełniam stereotypy dotyczące upodobań alkoholowych kobiet i piję takie rzeczy) ciemnego piwa z sokiem różanym.

Jeszcze przed zakończeniem dnia postanawiam wpaść do jednego z uczęszczanych niegdyś przeze mnie pubów. To wyjątkowe miejsce, stanowiące dowód na to, że knajpę można urządzić w każdym miejscu. Awarię na Mikołajskiej można łatwo przeoczyć, nie reklamuje się wielkimi szyldami czy neonami. Lokal znajduje się w piwnicy, w nieco zatęchłych pomieszczeniach. Zimą potrafiłam tu wypijać litry grzanego piwa przy muzyce Marii Peszek. Tym razem też nie było najgorzej: usiadłam z książką, złożyłam zamówienie. Przed wyjściem wstąpiłam do łazienki. W nadal bardzo ciasnej ubikacji na jednej ze ścian, na tle nowych kafelków zobaczyłam spore lustro. Westchnęłam. Kiedyś wisiało tu tylko coś w rodzaju fragmentu lustra, w którym, przy kiepskim świetle, usiłowałam zawsze poprawić makijaż czy włosy. Teraz powinno to być prostsze. A jednak...

I jeszcze jedno rozczarowanie: anglojęzyczna Hetmańska już mnie nie zachwyca. Co gorsza, nie potrafię powiedzieć, czy to księgarnia obniżyła loty, czy może ja przyzwyczaiłam się do anglojęzycznego Orell Fuessli w Zurychu. W każdym razie nic nie kupiłam i nawet obyło się bez pokus.

Od dawna nie zdarzyło mi się spędzić w Krakowie aż pięciu dni. Ba - to już dobrze ponad rok. I choć przyjechałam kompletnie sama, z bardzo niewielkim bagażem, a w mój kalendarz wypełniło trochę nudnych spraw, mogłabym tu siedzieć jeszcze kilka tygodni. Poszukać dawnych miejsc, pokręcić głową nad zmianami. Czasami nawet kiedy coś zmienia się na lepsze, czuje się lekki żal. No, ale przecież to ciągle jest Kraków. A zapiekanki na Kazimierzu są tak dobre jak zawsze.

piątek, 6 sierpnia 2010

Sentymentalnie, do Krakowa

- Dobry wieczór, można do pana?
Milczenie. Przez chwilę przyglądam się mężczyźnie około pięćdziesiątki, który, choć dzieli go ode mnie może czterdzieści centrymetrów, zdaje się w ogóle nie słyszeć moich słów. Przez grube okulary czyta gazetę. Jeszcze przez moment mam nadzieję, że po prostu kończy jakieś ważne zdanie, przedziera się przez gąszcz wyrazów oddzielonych spacjami i przecinkami - ale mija kilka sekund i nad parkingiem nadal unosi się cisza.

Próbuję szczęścia u kobiety, która zaparkowała za czytającym gazetę. Okazuje się jednak, że ta pani już na kogoś czeka. Wracam do samochodu, od którego zaczęłam. - Proszę pana? - ale nic to nie daje. Moja pochylona nad oknem sylwetka nie zasłania światła wewnątrz samochodu. - Pani idzie tam do przodu - radzi czekająca już na kogoś kobieta. 

-Można? Mężczyzna, może sześćdziesięcioletni, kiwa niemo głową. Nie rusza się z miejsca, co lekko mnie peszy: podświadomie oczekuję, że kierowca taksówki wyjdzie, weźmie ode mnie torbę, schowa ją w bagażniku. To starszy pan, tłumaczę sobie, ładując się razem z torbą na tylne siedzenie. Podaję adres, uzupełniając nazwę ulicy i numer domu informacją o tym, że chodzi o okolice tego to a tego obiektu. To może pomóc: chcę dojechać do budynku, który ma zaledwie kilka lat. Nie wszyscy kierowcy wiedzą, gdzie to jest.

Odpowiedzią jest włączona nieco zbyt głośno audycja o tematyce sportowej. Jedziemy w milczeniu, wsłuchani w reportaż gęsto usiany terminami i nazwiskami, które nic mi nie mówią. Z tym kierowcą nie dojadę pod blok: zatrzymuje się przy sąsiednim budynku, a ja nie chcę go już poprawiać. Zyskuję w ten sposób trzy, może cztery minuty spaceru. 

Kraków nie powitał mnie szczególnie ciepło. Pociąg się spóźnił, dwóch kolejnych kierowców nie chciało zawieźć mnie i mojego bagażu do domu, a trzeci nie sprawiał wrażenia szczególnie szczęśliwego z powodu znalezienia klienta. A może to ja za bardzo się przyzwyczaiłam do uprzejmości, uśmiechów, wszechstronnej, czasem przesadzonej chęci pomocy?

Może jutro będzie lepiej. Bo choć odpowiedź na pytanie "gdzie mieszkasz" nadal jest dla mnie trudna, a moje korzenie nigdze tak do końca nie osiadły - to właśnie Kraków coś w sobie ma. Jakby nie było, wszystko się tu zawsze zaczynało. 

Sentymentalny pobyt czas zacząć.

środa, 4 sierpnia 2010

Z samolotu do PKP, czyli znów udało się dojechać

Lot z Zurychu do Warszawy nieco mi się dłużył: wyspana, nie mogłam liczyć na drzemkę, a lęk przed lataniem, który nie przejdzie mi już chyba nigdy, zakłócał przyjemność lektury. Nic to, pomyślałam, po wylądowaniu pakując do plecaka książkę, w której zakładka zaznaczała miejsce zaledwie o dwanaście stron różne od tego, w którym tkwiła przed startem. Poczytam w pociągu, pocieszałam się, myśląc o obiecującej pod tym względem, przeszło dwugodzinnej podróży.

Bo ja jednak lubię jeździć pociągiem. Zawsze lubiłam. Korzystając z usług PKP regularnie dostaję białej gorączki, dziękując w duchu, że jestem młoda, a charakter moich podróży mimo wszystko pozwala mi na zdystansowane podejście do kolejowych rewelacji w Polsce. Nie wiem, czy więcej w tym masochizmu czy skutków wrodzonej skłonności do włóczęgostwa. Na pewno jest tu jakiś element przymusu - jeśli chcę odwiedzić rodziców, mam do wyboru podróż TLK albo pędzącym po polskich drogach busem. Tej drugiej wersji unikam: w busach trzęsie niemiłosiernie, źle mi się czyta, brakuje możliwości wyprostowania nóg, a efekty zapachowe są często bardziej tragiczne niż w przypadku pociągów (grupa spoconych ludzi ciasno zbita na małej przestrzeni).

Kiedy mieszkałam w Warszawie, wielokrotnie korzystałam z połączenia TLK o 17.15. Zazwyczaj z chwilą odjazdu pociągu oddychałam z ulgą, że udało mi się znaleźć miejsce siedzące. Raz próbowałam wykazać się sprytem i kupiłam bilet ważny w wagonie I klasy. Bez sensu: ten sam tłok. Od Warszawy Centralnej do Wschodniej siedziałam na korytarzu.

Wczoraj wszystko miało pójść gładko. Co prawda udało mi się w porę zorientować, że rozkład jazdy nieco się zmienił, ale zjawiłam się na dworcu na tyle wcześnie, by zdążyć na pociąg o 17:02. Kupiłam bilet, unikając pytania pani w okienku o to, na który peron powinnam się udać (nauczyło mnie tego doświadczenie z Krakowa, gdzie kilkakrotnie dowiedziałam się, iż "kasa informacji nie udziela"). Zamiast tego podeszłam do jednej z tablic z rozkładem. Szybko znalazłam interesujące mnie połączenie. Co prawda wskutek zmian w rozkładzie kolejne stacje i godziny przyjazdu były pokreślone ołówkiem, ale nie to było problemem. Okienko, w którym powinna znajdować się informacja, z którego peronu odjeżdża pociąg, było... puste. Podeszłam do innej tablicy - ta sama sytuacja. Bezradnie rozejrzałam się po informacjach wyświetlanych przy zjazdach na perony, ale nigdzie nie zobaczyłam słowa "Lublin". Skończyło się tak, że mniej więcej 5 minut przed planowym odjazdem pociągu zapytałam o peron panią w kasie. Na szczęście odpowiedziała.

Na peronie pierwszym stał już jeden pociąg, do Białegostoku. Drugi tor był pusty, nie było też żadnej informacji na temat mojego połączenia. Pan wyglądający na konduktora, zapytany o to, czy z drugiego toru ma odjechać pociąg do Lublina, powiedział, że nie wie, ale że powinnam słuchać informacji. Nieco bardziej kompetentni byli pasażerowie zebrani po drugiej stronie peronu: oni też czekali na pociąg do Lublina i tak samo jak ja mieli nadzieję, że stoją w dobrym miejscu.

Mniej więcej dziesięć minut po planowym czasie odjazdu z głośników popłynęła informacja, że skład przyjedzie z czterdziestominutowym opóźnieniem, które może ulec zmianie. Przez zebrany tłum ludzi przeszedł szmer zbiorowego westchnienia. Pomyślalam, że za mniej więcej godzinę odjedzie kolejny pociąg do Lublina, a teraz zdążę jeszcze wyskoczyć na piwo. 

I chyba dobrze zrobiłam: na miejscu byłam z zaledwie ośmiominutowym opóźnieniem, a i towarzystwo w przedziale miałam całkiem miłe. Szkoda tylko, że nie udało się poczytać. Nawet jeśli ktoś lubi jeździć pociągiem, to w siódmej godzinie podróży byłoby miło oderwać się nieco od szarej rzeczywistości w przedziale.