sobota, 29 maja 2010

To ja miałam wyjść za Williama!

Ostatnio jest tak, że brakuje mi czasu na cokolwiek. Oczywiście ten i ów parsknąłby śmiechem na takie stwierdzenie, bowiem moje życie towarzyskie kwitnie. Na początku tygodnia miałam już "obstawione" wszystko do kolejnego wtorku włącznie. Do tego dochodzi konieczność stopniowego sprzątania miejsca zamieszkania, które opuszczam, pakowanie się, oddawanie nie swoich rzeczy, które leżą bądź leżały na moich półkach, w szafkach, szufladach... No i praca. Sytuacja wygląda zatem tak, że jestem zupełnie nie na czasie, a informacje o pewnych sprawach docierają do mnie zupełnie przypadkiem.

W taki właśnie sposób weszłam wczoraj w nocy w posiadanie informacji o możliwym ślubie księcia Williama (link). Wiadomość co najmniej straszna, biorąc pod uwagę, że to nie tak miało być. To ja miałam zostać żoną księcią Williama, a w najgorszym razie kogoś bardzo do niego podobnego (jego żoną chciała też zostać moja najlepsza przyjaciółka z czasów podstawówki, więc siłą rzeczy musiałyśmy się jakoś podzielić). Sprawa nie należała oczywiście do prostych: księcia należało najpierw jakimś cudem poznać i zachwycić swoją osobą do tego stopnia, by porzucił konwenanse i zdecydował się na związek z kimś, kto nie tylko nie ma korzeni w brytyjskiej arystokracji, ale w ogóle nie pochodzi z tamtych okolic. Z przyjaciółką pocieszałyśmy się tym, że na osiągnięcie celu mamy spokojnie jakieś kilkanaście lat. W tym czasie powinnyśmy w miarę opanować angielski i stać się tak piękne, by powalić księcia na kolana.

Co do mnie, życie pokazało, że pewne plany nie należą jednak do prostych. Po jakichś piętnastu latach od postanowienia, że wyjdę za Williama, co prawda potrafię rozmawiać w jego ojczystym języku, ale w Londynie byłam tylko raz. Bardzo brzydka może nie jestem, ale do piękności typu salonowego ciągle mi daleko. No i w międzyczasie wyszłam za mąż, a jakoś nie wydaje mi się by książę był zainteresowany polską rozwódką wywodzącą się z mieszczańskiej rodziny. Porażka na całej linii.

Nieco lepszą sytuację ma moja przyjaciółka, która jest wolna i skończyła anglistykę. Zawsze to jakiś krok do przodu. Musi jednak się spieszyć - podobno zaręczyny księcia mogą być ogłoszone już w przyszłym miesiącu. No, ale dla chcącego...

środa, 26 maja 2010

Wszystkiego Najlepszego, Mama!

Z Dniem Matki zawsze miałam pewien problem. Moja mama ma na imię Joanna i dwa dni przed swoim świętem obchodzonym z racji posiadania dzieci, ma imieniny. Przez wiele lat 24 i 26 maja myliły mi się, zdarzało mi się też składać życzenia na ślepo, z nadzieją, że trafię we właściwą okazję.

Kiedy miałam kilka lat, podczas jednego ze wspólnych spacerów mama powiedziała mi, że chciałaby, żebyśmy były przyjaciółkami - takimi, które ze sobą rozmawiają, zwierzają się sobie. Zapamiętałam tę scenę na tyle dobrze (chodziłyśmy po parku; to chyba była jesień, bo pełno było kolorowych liści), by wylewać morze łez w okresie, gdy miałam lat naście i moje kontakty z rodzicami niepokojąco często nawalały. No cóż: rodzice na pewno chcieli, żebym wyrosła na porządną obywatelkę, a mnie dręczyło życiowe ADHD. Ten problem dzieliłam zapewne z większością nastolatków na całym świecie.

Z rodzicami nie mieszkam od prawie 8 lat. Nauczyłam się przez ten czas patrzeć na świat swoimi oczami. Czasami myślę, że moja mama załamałaby ręce, gdyby uświadomiła sobie, jak bardzo się od siebie różnimy. A mimo to ciągle chce nam się do siebie dzwonić i prowadzić półgodzinne rozmowy. 

Gdyby nie moja mama, byłabym inną osobą. Nie wiem, czy lepszą. Grunt, że w tej akurat kwestii nie chcę niczego zmieniać. Bo chyba mimo wszystko udało nam się zostać przyjaciółkami: takimi, które akceptują się nawzajem takimi, jakie są. Mimo różnic, wiele nas łączy: choć fizycznie przypominam raczej tatę, po mamie odziedziczyłam charakter. Obie lubimy Sto lat samotności. Obie wolimy Żeromskiego od Prusa. Poza tym to właśnie mama pokazała mi po raz pierwszy prozę Andrzejewskiego, za co będę wdzięczna do końca życia. Dzięki jej milczącej zgodzie mając kilkanaście lat mogłam obklejać ściany pokoju plakatami z Bravo. I pić piwo przed osiemnastym rokiem życia. Siedzieć godzinami przed komputerem. Przez lata moich studiów przymykała też oczy na fakt, że stopniowo wywożę książki z jej biblioteczki. I że farbuję włosy, choć sama tego nie lubi.


Oczywiście to nie za fakt zezwolenia na picie piwa i ślęczenie przed monitora komputera kocham swoją Mamę. Chodzi raczej o to, że zawsze jest. I że gdy poczuję potrzebę kontaktu, mam gdzie zadzwonić. Tak po prostu.

Dzięki, Mama :)

niedziela, 23 maja 2010

O zamkniętych sklepach słów kilka

Kiedy dwa lata temu w Zielone Świątki zastałam zamknięte sklepy, byłam wściekła. Właśnie na ten dzień wyznaczyłam sobie termin kupienia pewnej płyty. Niedziela, wolne, możliwość spania do południa i odbycia leniwej wyprawy do Galerii Krakowskiej. Do pewnego momentu wszystko szło świetnie. W Galerii Krakowskiej było zresztą sporo ludzi. Tyle, że wszystkie sklepy były zamknięte - co mało kto przewidział.

Robiąc dobrą minę do złej gry, postanowiłam spędzić dzień rodzinnie. Obiad w jakiejś knajpie, potem może piwo... Sprawa okazała się jednak trudniejsza, niż sądziłam. Byliśmy w kilku knajpach, zostaliśmy może w piątej - w poprzednich wszystkie miejsca były zajęte. W końcu udało się usiąść w pizzerii Dominium, która bynajmniej pierwszego miejsca na naszej liście nie zajmowała. Rynek, a raczej wypełniający go tłum, sprawiał wrażenie totalnie zdezorientowanego: no bo jak to, niedziela, dzień wolny od pracy, nie może być przeznaczony na robienie zakupów? Muszę przyznać, że podzielałam zdanie tłumu: byłam wściekła, a pizza ze szpinakiem łagodziła stan moich nerwów zaledwie częściowo.

Dzisiejsze koncumpcyjne wariactwo w Krakowie przyjęłam już łagodniej. Do sklepów nawet nie próbowałam zachodzić, odkąd rano z bólem w sercu uświadomiłam sobie, że z racji święta moje plany odwiedzenia zakładu fryzjerskiego spełzną na niczym. 

Nie wiem, czy wytłumaczenie, że przy zamkniętych sklepach ludzie spędzą dzień z rodziną do mnie trafia, czy też nie. Do pewnego stopnia to zapewne kwestia indywidualna. Jeśli chodzi o sam fakt zakazu handlu, budzi on we mnie sprzeciw. Sklepy otwarte w dzień świąteczny nie rażą mnie. Natomiast, podczas blisko rocznego pobytu w Szwajcarii i półrocznego w Niemczech przyzwyczaiłam się do tego, że zakupów nie zrobię nie tylko w Zielone Świątki, ale w jakąkolwiek niedzielę. Efekt? Nauczyłam się robić zakupy w sobotę, a niedzieli nigdy nie psuła mi wizja zakupów. No, chyba że zapomniałam o kupieniu czegoś naprawdę ważnego - wtedy zawsze pozostawało wyjście w postaci wyprawy na stację benzynową. Czyli, jeśli trzeba było - dało się.

Co do mnie samej, Zielone Świątki spędzam delektując się Krakowem. Zamknięte sklepy mi nie przeszkadzają - i tak muszę jeść na mieście z racji tego, że nie posiadam kuchni. 

środa, 19 maja 2010

Ktoś musi kupić papieża, by do Watykanu pojechał ktoś

Dzisiaj po wyjściu z pracy postanowiłam się wykazać silną wolą i zamiast udać się na popołudniową drzemkę, pojechałam do centrum. Półgodzinna wycieczka po Trafficu zakończyła się połowicznym sukcesem (udało mi się nie wyjść z kilogramami nowych książek, za to nie znalazłam tego, czego naprawdę szukałam). Samotny spacer przy dość przyjemnej na tle ostatnich dni pogodzie był dobrym pomysłem: spacerowałam, zastanawiając się nad tym, gdzie jeszcze mogę poszukać potrzebnej książki oraz próbując po raz kolejny dopasować do siebie bohaterów czytanej ostatnio powieści (większość z nich jest powiązana ze sobą najróżniejszymi rodzajami więzów, od związków, poprzez przyjaźnie, po związki zakończone, przy czym skutkiem niektórych z nich jest np. potomstwo, które też należy jakoś przyporządkować).

Z zamyślenia wyrwała mnie konieczność przedarcia się przez tłum pomiędzy Rotundą a stacją Centrum. Przy wyjściu z przejścia podziemnego zobaczyłam starszą kobietę z olbrzymim psem. Idąc dość szybkim krokiem, nie zdążyłam przeczytać tekstu na trzymanej przez nią w dłoniach tekturowej tabliczce. Prawdopodobnie był zupełnie typowy: pies i właścicielka zbierali na jedzenie. Widok dość przykry o tyle, że kobieta była stara: pokryta zmarszczkami, obrzęknięta twarz częściowo skryta za siwymi, zniszczonymi trwałą włosami. Od tej pary szybko oderwały mnie kolejne obrazy: sprzedawca parasolek, zapewne niezbyt zadowolony z nagłej poprawy pogody, grupki młodych przeważnie ludzi, którzy właśnie to miejsce wybrali na spotkanie. No i roznosiciele ulotek, jak zwykle niezawodnie dostarczający mieszkańcom stolicy codziennej porcji makulatury.

Może źle robię, ale ulotki zazwyczaj biorę. Oczywiście, poza bardzo nielicznymi przypadkami, nigdy z żadnej z nich nie skorzystałam. Przyznaję się też bez bicia, że wiele papierowych reklam, które dostają się do moich rąk, niemal natychmiast ląduje w koszu w postaci zgniecionych kulek. Egzaminu z ich treści nie zdałabym na pewno. Dziś było podobnie: zarówno pierwszą, jak i drugą otrzymaną karteczkę wzięłam automatycznie. Pierwszą wrzuciłam do kieszeni płaszcza. Przy drugiej coś kazało mi się zawahać.

Na wręczonej mi karteczce było popularne zdjęcie Karola Wojtyły. Coś, czego się nie spodziewałam. Wszystko rozegrało się jednak bardzo szybko: przy mnie natychmiast znalazł się młody człowiek, który pytał, czy prowadzę samochód. Zaprzeczyłam, ale wtedy chłopak zaoferował mi jakiegoś specjalnego świętego dla jeżdżących metrem. Szybko zaczęło mi świtać, że skoro nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Papież i święty nie byli bowiem za darmo.
- Zbieramy na pielgrzymkę do Watykanu - wyjaśnił chłopak, a ja stałam się na chwilę zupełnie bezradna. Bo, po pierwsze, nie powinnam się była w ogóle zatrzymywać. Po drugie,  choćbym chciała dać temu człowiekowi jakieś pieniądze, po moich kieszeniach pałętały się wyłącznie bardzo drobne monety. Po trzecie, cała sytuacja w ogóle mi się nie podobała, a jakiś wewnętrzny, zbuntowany głos w mojej głowie upierał się, że zamiast sprzedawać papieża, lepiej by było rozdawać ulotki reklamujące np. pizzerię i pobierać za to wynagrodzenie, tak by na wyjazd do Watykanu zwyczajnie zarobić.

Moje zakłopotanie trwało może trzy sekundy, a to dla chłopaka było chyba zdecydowanie za dużo. Usłyszałam przedstawioną bardzo kpiącym tonem opinię, że widać dla mnie 20 groszy to majątek, i że wydrukowanie tych obrazków kosztowało dużo więcej. Byłam już porządnie zaskoczona, ale słowa młodego człowieka przekonały mnie do tego, by pożegnać się, odwrócić i wejść do stacji metra. 

Kiedy zjeżdżałam ruchomymi schodami, przypomniałam sobie pewną inną sytuację, która przydarzyła mi się parę lat temu. Po obronie, z plecakiem na plecach, szłam w kierunku Dworca Głównego w Krakowie. Szczęśliwa po udanym egzaminie, kochałam cały otaczający mnie świat. Również młodą dziewczynę, która zaczepiła mnie w okolicach ulicy Szpitalnej. Myślałam, że chodzi o pieniądze (miałam tak wspaniały nastrój, że byłam gotowa wspomóc dziewczynę, choćby zbierała po prostu na piwo), ale sprawa była bardziej skomplikowana. Co prawda chodziło o pieniądze, ale panienka nie chciała niczego za darmo: rozdawała zdjęcia papieża i świętego Krzysztofa. Nie wystarczyło po prostu pozbyć się kilku złotych, wziąć obrazki i pójść w swoją stronę. Zostałam zapytana o to, czy mam chłopaka. Nieco zaskoczona przyznałam, że nie, ale żeby zrekompensować sobie to przyznanie się do jakiegoś braku w moim życiu przyznałam, że mam męża. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i zapytała o dzieci. Zaprzeczyłam. Bardzo ją to rozweseliło i stwierdziła poufnym szeptem, że... na pewno jestem "małym świntuszkiem". 

Mimo mojego odlotu po szczęśliwej obronie, sytuacja zaczęła wydawać mi się nieco kosmiczna. Pożegnałam się i szybko poszłam w swoją stronę. Przygodę - dziwną, ale w jakiś niewytłumaczony sposób nieprzyjemną, wyparłam z pamięci. Przypomniała mi się dzisiaj, kiedy po raz kolejny dostałam ofertę kupienia wizerunku papieża u ludzi, którzy wydali mi się co najmniej dziwni. 

Chłopak od papieża nie dostał ode mnie pieniędzy, których i tak nie miałam. Przypomniała mi się natomiast stara kobieta z psem.

wtorek, 18 maja 2010

Włóczęgostwo a siły natury

Jakiś czas temu dowiedziałam się, że zdaniem urzędników z Brukseli turystyka jest niezbywalnym prawem człowieka (link). Jakkolwiek w mojej głowie pomysł dopłat do wczasów zagranicznych dla osób, które nie mogą sobie na nie pozwolić nijak się nie mieści, to samo zdanie o turystyce brzmi całkiem sensownie.

Ostatni weekend spędziłam w Krakowie. Z racji tego, że musiałam pracować, o towarzyskim weekendzie w którymś z pubów na Kazimierzu nie mogło być mowy. Zresztą, w sobotę wieczorem zaczęło tak lać, że szczerze współczułam panu, który dostarczył mi i Poli pizzę. W niedzielę lało już porządnie, a wyprawa do sklepu po zwykłe, codzienne zakupy, poskutkowała przemoczeniem absolutnie każdej części garderoby, którą na sobie miałam. Media zaczynały przebąkiwać o podnoszącym się poziomie wód, a ja co jakiś czas sprawdzałam, że połączenie kolejowe Kraków-Warszawa na pewno działa. Działało.

Na wydarzenia z południa Polski patrzę z bezpiecznej, warszawskiej perspektywy. W pracy obejrzałam przynajmniej kilkadziesiąt zdjęć przedstawiających Wisłę w Krakowie. Widok Mostu Dębnickiego, którym jeszcze dwa lata temu jeździłam każdego dnia do pracy, był (i jest nadal) naprawdę zatrważający. Opisy znajomych z Krakowa na serwisach społecznościowych dotyczą kałuż, zalanych pomieszczeń i tym podobnych spraw. Moja małopolska twierdza jest na szczęście bezpieczna, a ja sama, jak wiadomo skłonna do histerii i czarnowidztwa, drżę na myśl o tym, że moje wielkie plany spędzenia kolejnego spokojnego, uroczego weekendu w Krakowie mogą spełznąć na niczym. 

Wygląda na to, że walka o niezbywalne prawa człowieka bywa sprawą trudną. Siły natury od jakiegoś czasu skutecznie próbują to prawo ograniczać: najpierw nad Europą zawisła chmura pyłu wydobywającego się z wulkanu, którego nazwy nijak nie potrafię zapamiętać (w związku z czym nazywam go "Ejakulacją"), na pewien czas zamykając ruch lotniczy, potem spadł deszcz, który odcina drogi i mosty. Może czas pomyśleć o porządnych kaloszach, worku na kiju i ruszyć w świat pieszo? Moja mama zawsze mówiła, że mam skłonności do włóczęgostwa. A co to za włóczęgostwo w pociągu czy samolocie? 

sobota, 15 maja 2010

Gdy zabraknie karty do bankomatu...

Z wynalazku karty do bankomatu korzystamy w zasadzie wszyscy. To element naszego życia. Do tego stopnia, że na co dzień nie zaprzątamy sobie głowy jego istnieniem. Od czasu do czasu z karty trzeba skorzystać: wsunąć ją w otwór bankomatu, wstukać pin, schować... i w zasadzie znów można o niej zapomnieć.

Ja zapomniałam do tego stopnia, że nagle stanęłam w obliczu niemal całkowitego braku dostępu do gotówki. I to bynajmniej nie w wyniku kradzieży portfela.

We wtorek rano siedziałam na lotnisku w Zurychu i spokojnie popijałam gorącą herbatę. W pewnej chwili postanowiłam sprawdzić położenie portfela w podręcznym plecaku. No i coś mnie tknęło: że chyba jakiś czas temu, kiedy patrzyłam na kartę bankomatową, coś mi się rzuciło w oczy... Spanikowana zaczęłam przeszukiwać przegródki w portfelu. No tak: moje obawy się potwierdziły. W czasie, kiedy byłam na urlopie, upłynęła ważność karty. A ja miałam przy sobie 60 zł i 30 franków szwajcarskich. Plus silne podejrzenie, że nowa karta zapewne została mi wysłana do Krakowa, a ja na co dzień przebywam w Warszawie.

Na pomoc ruszył Dawid, który ma konto w innym banku. Niestety, karta do jego polskiego konta też była już nieważna. Pozostawało mi cieszyć się, że kilka lat temu wpadłam na pomysł posiadania karty kredytowej. Dzięki niej wizja kolejnych dni nie wyglądała aż tak strasznie.

Po dojechaniu taksówką z bagażem do mieszkania w Warszawie, z 60 zł zostało mi jeszcze 30. Zakupy kupiłam na kredyt, ale za sałatkę, po którą poszedł podczas wieczornego dyżuru kolega z pracy, zapłaciłam już gotówką. I tak oto pozostałam bez polskiej waluty przy duszy już pierwszego dnia. Na szczęście jednym z wydatków było pożyczenie 16 zł koleżance, która z kolei następnego dnia zapłaciła za moją zamówioną do redakcji chińszczyznę. Nie było tak najgorzej.

Dwa dni po powrocie znalazłam na swoim pracowym biurku kopertę zaadresowaną przez teściową z Krakowa. Byłam uratowana: karta przyszła. Moja radość nieco stopniała, kiedy pan na infolinii poinformował mnie, że będę mogła jej używać dopiero nazajutrz (byłam już na etapie wydawania zamienionych na złotówki franków). 

Oczywiście rozważałam wizytę w banku i proszenie o wypłacenie mi pieniędzy na podstawie dowodu osobistego. Tyle, że takie przedsięwzięcie wymaga czasu, a poza tym gotówki na opłacenie transportu miejskiego. Bardziej zatem przemawiał do mnie pomysł przelania na konto kogoś znajomego pieniędzy, które następnie za pośrednictwem tego kogoś mogłabym wypłacić. 

Wszystko jednak skończyło się dobrze i dziś, po 3 dniach finansowej niepewności, mogłam wreszcie wypłacić swoje pierwsze od dawna 50 zł. Których, odzwyczajona od gotówki, nawet nie ruszyłam.

Wnioski? Uzależnienie od plastiku jest straszne. A jak pokazuje moja historia, nie bardzo da się od niego uciec.

czwartek, 13 maja 2010

Uroki kampanii prezydenckiej, czyli merytoryka w cieniu sikania

Nauczono mnie, że na wybory trzeba chodzić, a młodzieńcze zbuntowanie i poszukiwanie własnych życiowych recept w tym akurat przypadku nie zaburzyło efektów tej nauki. Tak więc regularnie pojawiam się w lokalach wyborczych, zakreślam to co uważam za stosowne i wrzucam kartkę do olbrzymiej urny, by następnie w domu włączyć telewizor i śledzić wyniki tego, w czym sama wzięłam udział.


Nie lubię kampanii wyborczych i w tym nie ma chyba akurat nic dziwnego. W natłoku informacji przekazywanych przez media, z których większość podawana jest nam na talerzu w atmosferze sensacji, ciężko wyłonić to, co dla wyborców naprawdę powinno mieć znaczenie. Widać kto się z kim spotkał, komu podał rękę, czasem pojawią się jakieś zarysy planów, poglądów - ale i tak gdy przychodzi co do czego, proszę o pomoc wujka Google w poszukiwaniu programu danego delikwenta. 


W przypadku trwającej obecnie kampanii prezydenckiej cieszyłam się, że będzie trwała tak krótko. Kilka tygodni politycznych przepychanek, potem wybory i spokój. Niestety, z uwagi na charakter mojej pracy nie należę do osób, które na ten cały bajzel mogą się wypiąć. Cierpię zatem straszliwie, bo kampania, która miała być krótka, dłuży mi się niemiłosiernie. I wygląda na to, że nie uda mi się przed nią uciec, bo nawet na Facebooku, serwisie, na którym udzielam się wyłącznie dla pustej przyjemności, jest wyborczo. Znajomi dołączają do różnych grup, komentują, zapraszają... Strach otwierać lodówkę.



Tak czy siak, doszło w końcu do tego, że zajrzałam na jedną z grup na Facebooku, zrzeszającą przeciwników ewentualnej prezydentury Jarosława Kaczyńskiego (link). Zajrzałam, pooglądałam, poczytałam i się przeraziłam. Bo choć ideowo strona  powinna mi odpowiadać (Kaczyński nie jest moim kandydatem), to pierwsze wrażenia mogłabym ująć słowami: żenada. 

Zdjęcia antykandydata, dobrane tak, by Jarosław na wszystkich wyglądał głupio, to akurat nic nowego. Pochodzące z oficjalnych stron serwisów internetowych są w większości znane. Logo PiS, w którym nazwa partii została przerobiona na słowo "piss", czyli sikać, to już osobna sprawa. Taka jakby prymitywna i żenująca. Poraża także poziom wielu komentarzy. Wśród przeciwników prezydentury Kaczyńskiego nie brakuje takich, dla których podstawowymi argumentami jest kwestia braku żony kandydata czy uczulenie na kota. Inni wyrażają swoją opinię w stylu, cytuję: "Jeśli wygra Kaczyński, będę pierdolić Polskę" czy "razem w PiSdu, panie i panowie!" Merytoryka pełną gębą. 

Zastanawiam się, czy przeciwnicy Kaczyńskiego zdają sobie sprawę, że ten rodzaj buntu wywołuje odwrotny skutek. Gdybym nie mieszkała w tym kraju ileś lat, albo po prostu nie miała w miarę ugruntowanych poglądów, po wejściu na taką stronę oddałabym głos na Kaczyńskiego. W imię nieutożsamiania się z pewnym stylem. 

Na szczęście mam swoje własne motywy, by na Jarosława Kaczyńskiego nie zagłosować. Kot i brak żony do nich nie należą. Sama mam wszak dwa kocury, a co do żony, to każdy przecież wie, że kobieta to straszne stworzenie. Ja tam się Jarkowi nie dziwię.

Tak czy siak, czytając niektóre komentarze, łapię się za głowę i myślę: "O rany, ci ludzie mają prawo oddania głosu, tak samo jak ja!". W imię wolności słowa, która pozwala na swobodne zakładanie grup, stron i innych takich, zakończę jednak temat na tym prywatnym wybuchu bulwersacji. Na który w imię tej samej wolności słowa mogę sobie przecież pozwolić.

niedziela, 9 maja 2010

Szwajcaria bez dymu?

Kiedy we wrześniu 2008 roku odwiedziłam po raz pierwszy Szwajcarię, moje pierwsze wrażenia najlepiej byłoby określić jako zdziwienie połączone z rozczarowaniem. Tyle się nasłuchałam o tym, jacy to Szwajcarzy są ułożeni, jak bardzo pilnują porządku... Tymczasem zaraz po wyjściu z budynku lotniska zauważyłam walające się po chodniku pety. I to w jakichś strasznych ilościach. Było około godziny 18. Rano ulice były już czyste, a na kolejne zaśmiecenie trzeba było czekać do wieczora: prawdopodobnie czas nieśpiesznych powrotów z pracy, wizyt w knajpach czy spacerów. Szybko nauczyłam się jednego: Szwajcarzy może i pilnują porządku, ale w kwestii papierosów ta reakcja im się wyłącza. Miałam wrażenie, że ten naród pali niemal wszędzie. Często zdarzało mi się iść którąś z ulic i przystawać, by oddalić się od idącej przede mną grupy osób, pozostawiających za sobą smugę dymu. Restauracje i knajpy otwierały przed palaczami swoje podwoje w zasadzie bez ograniczeń, na peronach dworca palono, a widok wyglądających na 15 lat dziewczynek z papierosem w paluszkach nie był i nie jest tu niczym rzadkim. 

Wszystko to sprawiło, że informację o jakimkolwiek zaostrzeniu przepisów odnośnie palenia papierosów w Szwajcarii przyjęłam ze zdziwieniem. Czy Szwajcarzy, tak na oko uwielbiający przebywanie w papierosowym dymie, naprawdę byli w stanie zrezygnować z części przywilejów? Najwyraźniej tak.

Od 1 maja m.in. w Zurychu obowiązuje zakaz palenia w miejscach publicznych. Cytując za Polskim Radiem: Nie wolno palić we wszystkich miejscach publicznych, czyli w miejscu pracy, w restauracjach, kinach, szkołach, sklepach i hotelach (link). Zakazem nie będą objęte najmniejsze knajpki, w których nie da się utworzyć stref dla palaczy, jeśli ich właściciele postarają się o odpowiednie pozwolenie od władz. W przypadku większości lokali skończy się na paleniu przed budynkiem. Tak było w knajpie, którą odwiedziłam wczoraj. Byłam tam po raz drugi - wrażenie zupełnie inne, dużo lepsze. W środku kompletny brak papierosowego dymu. Na palących gości czekało kilka stolików ustawionych przed lokalem. Różnica olbrzymia, wyczuwana "na pierwszy węch". A nie należę do osób, które w knajpach przesadnie pilnują braku zadymienia (w restauracjach owszem, bo tam jem posiłek).

Nie wierzę jednak, by wolne od dymku knajpy były początkiem zmiany przyzwyczajeń Szwajcarów. Raczej obawiam się trochę tego, że 100 proc. "dymku" wyniosą na ulice. Spacerowanie w chmurze papierosowego dymu z mojej perspektywy zdecydowanie nie jest przyjemne. A z tym nawet i przed 1 maja 2010 roku było w Zurychu o wiele gorzej niż w Polsce, w której kwestia palenia snu z powiek mi nie spędza. No, chyba że przy okazji nieudolnych prób wyciągnięcia z nałogu rodziców.

Zdjęcie: Wikimedia Commons

sobota, 8 maja 2010

"Naga" Izabeli Szolc

Naga Izabeli Szolc to książka kobiety o kobietach. Rodzaj żeński jest tu reprezentowany przez cały szereg sformułowań, odpowiadających bohaterkom opowiadań. Przez karty książki przewijają się zatem matki, kochanki, jest narkomanka, lesbijka, przyszła święta. Każda z tych postaci ukazuje fenomen kobiecości przez nieco inny pryzmat, w inny także sposób przedstawia relacje międzyludzkie i rodzaje miłości, tworząc obraz pełny i niezwykły.

Bohaterki nie zostają nam z góry przedstawione: wprawdzie tytuły rozdziałów mówią o nich sporo, ale w pełni poznajemy je dopiero poprzez ich działania i myśli. I tak, jedną z postaci okazuje się być Maria Curie-Skłodowska (autorka do stworzenia tego opowiadania wykorzystała fragmenty pamiętników chemiczki), inną - św. Teresa. Przeważnie mamy jednak do czynienia z paniami współczesnymi, postawionymi w sytuacjach trudnych, często wiążących się z koniecznością podjęcia jakichś decyzji. Czasem jest to temat macierzyństwa, innym razem miłość do kochanki, zapalonej himalaistki (jak nauczyć się żyć z uczuciem, trudnym już choćby ze względu na jego homoseksualny charakter, ze świadomością kruchości życia kochanej kobiety, narażonej na śmierć na wysokości kilku tysięcy metrów?), wreszcie kwestia społecznego wyobcowania mężczyzny, który psychicznie jest kobietą i nie potrafi się odnaleźć w świecie oczekującym od niego przyjęcia męskich ról.

Opowiadania są pisane bardzo przystępnym językiem, choć czytający może niekiedy odnieść wrażenie chaosu. Mimo podejmowania często kontrowersyjnych tematów, autorka potrafi poprowadzić narrację w sposób subtelny, bez uciekania się do wulgaryzmów, bez prowokowania. Jej bohaterki, nawet jeśli daleko im do moralnego ideału, są delikatne, kruche. Po prostu kobiece.

Naga nie jest książką, którą czyta się jednym tchem. To raczej pozycja, po którą się sięga na długość jednego opowiadania i do której chętnie się wraca. Doskonale pełni rolę zarówno literatury pociągowej, jak i sposób na wieczór przy nocnej lampce i szklance herbaty. Trochę boję się ją polecać panom (piszę to z przymrużeniem oka). Na pewno jednak teksty Izabeli Szolc są niezłym pomysłem na czytelnicze oderwanie od rzeczywistości. Dobrze napisane, pozostawiają wrażenie przyjemnej lektury.

piątek, 7 maja 2010

Fenomen pamięci do twarzy plus barmańskie sposoby

Tym, co na swój sposób zafascynowało mnie podczas pobytu na Malediwach, to niesamowita umiejętność obsługujących nas kelnerów i barmanów do zapamiętywania twarzy. Dla mnie większość z nich przez kilka kolejnych dni wyglądała podobnie: niscy, przeważnie bardzo szczupli i młodzi chłopcy i ciemniejszej skórze. Ich rysy zaczęłam rozróżniać może trzeciego dnia, początkowo wyróżniając tych najbardziej charakterystycznych. To chyba naturalna reakcja w przypadku nagłego kontaktu z przedstawicielami innej rasy: zauważamy ich cechy ogólne, z trudem zapamiętując szczegółowe. Logika podpowiada, że mechanizm ten powinien działać w obie strony. I zapewne tak jest. Tym bardziej zaskoczyło mnie, że chłopak, który przyniósł nam wodę do picia pierwszego wieczoru i oświadczył, że będzie nas obsługiwał w restauracji do dnia naszego wyjazdu, przy okazji każdego posiłku pojawiał się jakby znikąd i pytał, co u nas słychać. 

Podobnie było w pobliskim barze. Spowodowało to nawet drobne nieporozumienia - barman, który rozmawiał z nami pierwszego wieczoru, zapytał skąd jesteśmy. "Poland" zrozumiał jako "Holland" i pochwalił się, że zna holenderskie słowo: "dankuwel". Z jakiegoś powodu naszą pierwszą myślą było to, że chodzi o zniekształcone "dziękuję" i zareagowaliśmy entuzjastycznie. Gdy wychodziliśmy, barman krzyknął za nami "dankuwel" i tym razem zrozumieliśmy już pomyłkę. Nie prostowaliśmy tego - nasze domniemane holenderstwo w tej sytuacji niczego nie zmieniało. Zawsze kiedy żegnał nas po holendersku uśmiechaliśmy się radośnie, jak gdyby było to pozdrowienie, którego używamy na co dzień.

Zastanawialiśmy, na ile dobrze opłacani są barmani w ośrodku. Wśród nich, oprócz obywateli malediwskich, byli też chłopcy m.in. z Bangladeszu i Sri Lanki. Pewien mechanizm, który poznaliśmy dość szybko, kazał nam dość do wniosku, że jednak nie zarabiali rewelacyjnie.
Po południu w barze obowiązywały Happy Hours. Objawiało się to m.in. tym, że jeśli zamówiło się jednego drinka, drugi przychodził gratis. Za wszelkie płatne usługi należności nie uiszczało się gotówką - należało podać numer pokoju i wtedy kwota została doliczana do ogólnego rachunku, który należało zapłacić przed wyjazdem. W takim przypadku przed wyjściem z baru należało podpisać rachunek - również wtedy, gdy opiewał on na kwotę 0 $ (czyli w przypadku napojów, które mieliśmy wliczone w cenę pobytu, jak np. wino). Cały ten system działałby zapewne sprawnie, gdyby nie pracujący tu barmani. 

Podczas całego pobytu kilkakrotnie zaproponowano nam coś w rodzaju ubicia interesu - sprzedawano nam drinki za dużo niższą niż wynikało z menu cenę, ale płaciliśmy za nie gotówką. Nie wiązało się to też z żadnym podpisywaniem rachunków. Doszliśmy do wniosku, że pieniądze idą zapewne bezpośrednio do kieszeni barmanów, którzy z kolei w takich sytuacjach nie rozliczają się z alkoholu wykorzystanego do przygotowania napojów.

Co ciekawe, nigdy nie zdarzyła się sytuacja, by jeden barman zaproponował nam takie coś dwukrotnie. Przypadek?

wtorek, 4 maja 2010

Malediwy: nie tylko turystycznie

Malediwy zawsze kojarzyły mi się z pięknymi plażami, słońcem, cudownymi widokami - istny raj turystyczny. Wszystko się zgadza: to z pewnością jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Poza turystami i obsługującymi ich pracownikami ośrodków wczasowych żyją tu również lokalni mieszkańcy. Wszak Malediwy to osobny, niepodległy kraj, posiadający swoich obywateli, swoje firmy, swojego prezydenta. Przybywający tu turyści mają szansę zobaczyć namiastkę malediwskiego życia.

Odwiedziłam dwie zamieszkane przez tutejszych wyspy: rybacką (Naalaafushi) oraz Muli, na której znajduje się stolica tej okolicy. W obu zobaczyłam świat mocno różniący się od tego, który przyzwyczaiłam się tu oglądać: obok pięknych plaż, palm kokosowych i błękitnego oceanu - budynki uszkodzone przez tsunami, zalane słońcem uliczki i kobiety w chustach. 

Widok kobiet w chustach, pracujących przy trzydziestostopniowym upale, lekko onieśmiela. Co prawda zgodnie z zaleceniami ubrałam się w długą spódnicę i bluzkę zakrywającą ramiona, ale i tak czuję się przy nich niekomfortowo. Wygląda jednak na to, że tylko ja mam problem: kobiety, których wzrok napotykam, uśmiechają się. Pracujące czy bawiące się z dziećmi nie sprawiają wrażenia ofiar surowego systemu religijnego. 

W jednym z budynków ma miejsce zgromadzenie. Dowiadujemy się, że jest to spotkanie związane z kampanią wyborczą. Mieszkańcy Malediwów zdają się przywiązywać sporą wagę do swojej młodej demokracji. Z zaciekawieniem zauważam, że zdecydowaną większość uczestników zebrania stanowią kobiety. Mężczyzn jest tu zaledwie garstka.

Na murach tu i ówdzie widać przyklejone kartki z tekstem w lokalnym alfabecie. To ogłoszenia przeróżnego rodzaju. Mieszkańcy są za ich pośrednictwem informowani o lokalnych zgromadzeniach, które mają się odbyć, w podobny sposób są wywieszane np. oferty pracy. Gdzieniegdzie widać również stare plakaty wyborcze i informacje o wyświetlanych filmach.

Na jasnych ulicach panują pustki. Z rzadka mijamy jakiegoś człowieka. Ciekawym wzrokiem obserwujemy mury zniszczone przez tsunami, które nawiedziło Malediwy w 2004 roku. Nieśmiało zaglądamy do lokalnych podwórek. Nikt nas stąd nie wyrzuca, podwórka stoją otworem - ale i tak brakuje mi śmiałości, by trzaskać jedno zdjęcie za drugim. Kilka razy zbieram się na odwagę i pstrykam.

Zachodzimy do kilku miejscowych sklepów. Niektóre z nich oferują podstawowe artykuły towarzyszące codziennej ludzkiej egzystencji, takie jak patyczki do uszu, podpaski, ale też napoje. Poza tym można znaleźć lokalne pamiątki: muszle, bransoletki z masy koralowej, kieliszki wykonane z drzewa palmy kokosowej... Ceny podawane są zazwyczaj w malediwskich rupiach, ale można płacić dolarami. Nie jest drogo. W jednym ze sklepików o wdzięcznej nazwie "New Gallery" wita nas miła niespodzianka: klimatyzacja. Zostajemy tam przez chwilę, uważnie oglądając wyłożone na półkach pamiątki, a po wyjściu doznajemy klimatycznego szoku. Wprawdzie wraz z początkiem maja powinna się tu zaczynać pora deszczowa, ale w ogóle tego nie odczuwamy. Po tsunami trochę się zmieniło: deszcze zaczynają się dopiero w czerwcu.

Oglądamy miejscową szkołę. Jest sobota, więc uczniów tu nie zobaczymy (mają wolne w piątki i soboty), ale udaje się nam obejrzeć typową malediwską klasę. W zasadzie wygląda podobnie do polskich sal lekcyjnych. Na półce odnajduję egzemplarz znanego mi z Europy słownika języka angielskiego. Do edukacji przywiązuje się na Malediwach sporą wagę. Jeśli rodzice wyślą swoje dziecko do szkoły, rząd dostarczy podręczniki i potrzebne pomoce naukowe.

Mijamy bank i szpital, jesteśmy też obok meczetu. Wszystko jak w większości polskich miasteczek, choć zamiast wieży zwieńczonej krzyżem mamy tu minaret. No i ten upał, do którego Europejczykowi ciężko się przyzwyczaić. Od czasu do czasu natrafiamy na murach na hasła przypominające, że piłka nożna to dyscyplina sportu, która cieszy się tu dużym powodzeniem.

Ulice Naalaafushi i Muli mimo wszystko sprawiają wrażenie miejsc dość biednych. Wszędzie niemal straszą widoczne wciąż uszkodzenia, jakie wywołało przed kilkoma laty tsunami. Kiedyś tradycyjnym materiałem budowlanym był tu koralowiec. Dziś rząd dostarcza mieszkańcom inne budulce, w trosce o przetrwanie raf koralowych. Odbudowa ciągle trwa: nadal tu i ówdzie widzi się gruzy. Krajobraz po bitwie. Obok tego zachwyca lokalna pomysłowość: duże beczki, stojące na podwórzach, zawierają wodę pitną uzyskiwaną z deszczówki. Na niektórych drzewach owocowych wiszą plastikowe butelki, takie jak te, z których pijemy tu wodę mineralną. Ich ścianki okalają owoce - ma to służyć ochronie przed szkodnikami.

Wyjeżdżamy, marząc o chłodnej kąpieli. Otaczający ocean wydaje się nadawać do tego w sam raz. Piętnastominutowa kąpiel rekompensuje kilkugodzinny spacer ulicami upalnych miasteczek.