poniedziałek, 31 grudnia 2012

Tak na koniec roku

Podobno dziś kończy się 2012 rok.

Podobno, bo mimo daty wyświetlającej się wyraźnie na ekranie mojego komputera zupełnie tego nie czuję. Tak naprawdę wydaje mi się, że ten kończący się rok dopiero co się zaczął.  Właśnie sprawdzałam swoje tegoroczne postępy czytelnicze na Goodreads i na wieść o tym, że pierwszą przeczytaną przeze mnie w styczniu książką był "Drwal" Witkowskiego mocno się zdziwiłam - wydawało mi się, że skończyłam to czytać naprawdę bardzo niedawno. To wszystko jest  podobno oznaką starzenia się: czas leci tak szybko, że aż trudno się połapać.

Tak czy siak, kronikarski obowiązek zobowiązuje mnie to stworzenia krótkiego podsumowania. Zwłaszcza, że rok 2012 okazał się być zupełnie inny niż wydawało się to w styczniu.

A więc:
- po kilkuletnim romansie z okularami wróciłam - przynajmniej w dużym stopniu - do soczewek;
- przefarbowałam włosy;
- po długim trwaniu w szponach nałogu rzuciłam picie coli (no, nie tak całkiem - ale co innego wypić małą szklankę coli raz na jakiś czas, a co innego wlewać to w siebie codziennie);
- w czerwcu do Zurychu przyleciała Pola i było jak za starych, dobrych czasów (no, prawie ;-)
- jakiś czas wcześniej obchodziłyśmy z Polą dziesięciolecie naszej znajomości. Niestety, obchodziłyśmy je nieświadomie, bo w ogóle się nie połapałyśmy, że jest jakaś rocznica. Na pewno trzeba to będzie nadrobić;
- spotkałyśmy się kilka razy z Moniką. Odbyłyśmy też całą masę rozmów online;
- pewnego dnia opuściliśmy z Dawidem opanowaną kryzysem gospodarczym Europę i przeprowadziliśmy się do opanowanych kryzysem gospodaczym Stanów Zjednoczonych;
- konsekwencje powyższego okazały się bardzo poważne: nie dość, że zaczęłam o wiele mniej chodzić, to jeszcze zaczęłam jeździć samochodem, czego zdecydowanie nie lubię, zwłaszcza w godzinach wieczornych i nocnych;
- zaczęłam chodzić na basen;
- wpadłam w nałóg dodawania do tego co widzę na zegarku dziewięciu godzin, tak żeby wiedzieć jaki czas jest aktualnie w normalnych częściach świata :)
- zobaczyłam Hollywood i stwierdziłam, że nie chcę tam mieszkać. Być może zmieniłabym zdanie, gdyby wypatrzył mnie tam jakiś fajny producent, ale nic takiego nie nastąpiło; 
- zaczęłam korzystać z biblioteki (to jest temat na osobną notkę);
- odważyłam się wysłać dziecko do czegoś w rodzaju przedszkola (póki co jeszcze nie na stałe, ale wszystko zmierza w tym kierunku);
- przeczytałam siedemdziesiąt książek (właśnie kończę siedemdziesiątą pierwszą);
- wymyśliłam i zaczęłam pisać swoją własną. Tak dla odmiany.

Poza tym doszłam ostatnio do wniosku, że ten 2012 rok nie był taki zły. Na pewno kończy się całkiem dobrze. I tego będę się trzymać. ;)


No to Szczęśliwego Nowego Roku!

P.S. Tak w ogóle to piszę tę notkę z Polski, w której jestem - niestety tymczasowo - od ponad dwóch tygodni.
P.S. Tak, wiem, nic nie napisałam o postanowieniach noworocznych. Jeszcze muszę je wymyślić.

sobota, 8 grudnia 2012

Sentymentalnie, zza kartonów


Emilka spędziła piątek w przedszkolu, a ja - w kartonach.

Wiem, nudzę o tych kartonach od kilku miesięcy. A to je pakuję, a to rozpakowuję, a powinnam po prostu zacisnąć zęby i pozbyć się ich wszystkich w któryś z luźniejszych weekendów.

Rzecz w tym, że ja nienawidzę się rozpakowywać. Nie chodzi tylko o to, że mi się nie chce, albo że wolę w tym czasie robić inne rzeczy. Przeglądanie przedmiotów, ubrań, których jakiś czas się nie widziało, a wcześniej przez pewien czas nie dostrzegało, wywołuje u mnie niepożądaną reakcję sentymentalną. Siedzę potem z kubkiem herbaty i gapię się na te namacalne elementy mojego życia.

Oczywiście, że jest ich za dużo. Wielu z nich mogłabym się pozbyć. Zresztą przedmiotów, które wylądowały w sierpniu w białych workach z logo miasta Zurych też było niemało. Od lat walczę ze swoim zbieractwem i wydaje mi się, że jest coraz lepiej. Szkoda mi jednak rzeczy, do których chcę jeszcze wrócić. Pozbycie się ich byłoby czymś w rodzaju przyznania się do porażki.

Jest taka błękitna spódnica, w której zakochałam się gdzieś na początku liceum. Długa, z cienkiego materiału. Kiedy ją kupowałam, byłam młodą i naiwną dziewczyną (a jeszcze głupiej i naiwniej to brzmi), która planowała całe swoje życie spędzić w swoim rodzinnym Małym Mieście, zarabiać pieniądze, wydawać je na książki i - w przypadku pojawienia się odpowiedniego rycerza - rodzić mu dzieci. Małe Miasto opuściłam wraz ze spódnicą trzy lata później. Ona sama teraz w szafie w północnym San Jose, starsza o kilkanaście lat i nieco już zniszczona.

Biała letnia bluzka, którą miałam na sobie w dniu, w którym postanowiłam zamieszkać w Krakowie. Trzymam ją wciąż w szafie, tak jakbym obawiała się, że bez jej obecności wspomnienia, które tak naprawdę są już od wielu lat nieważne, znikną na zawsze.

Są materiały do nauki niderlandzkiego, które pomagały mi przetrwać pierwsze tygodnie w Zurychu, kiedy tak bardzo starałam się polubić to miasto. Było tym gorzej, że przez blisko miesiąc nie miałam dostępu do Internetu. Starałam się jakoś to sobie wynagrodzić: siadałam przy biurku (tym samym, przy którym jestem teraz - kolejny przedmiot, który jest ze mną od kilku lat), i powtarzałam paskudnie brzmiące czasowniki. Nie mam pojęcia, dlaczego chciałam się uczyć tego właśnie języka. Na francuski, który podobał mi się od dzieciństwa, zapisałam się dopiero będąc w ciąży. 

Dzbanek, który kupiłam kiedyś z zamiarem kupowania sobie na biurko kwiatów. Kilka razy mi się udało. Potem zrozumiałam, że cięte kwiaty w połączeniu z kotami to marny pomysł. Wciąż szkoda mi go oddać czy wyrzucić. 

Puzzle, które kupiliśmy z Dawidem z okazji moich dwudziestych siódmych urodzin. Od dwóch lat leżą i czekają na to, aż znów będę chciała je dokończyć i powiesić na ścianie.

Pamiętniki pisane latami, ostatnio nieco zakurzone. Powoli zaczynam dojrzewać do myśli, żeby coś z nimi zrobić. Prędzej czy później moje dziecko nauczy się czytać i jakoś nie jestem pewna, czy zapisane moim charakterem pisma bruliony jej nie zachęcą do lektury. A przecież chciałabym, żeby moja córka była normalniejsza niż ja. Przynajmniej pod niektórymi względami. Zeskanować? Przepisać na komputerze, a wersji papierowych się pozbyć? 

Bilety, zarówno lotnicze jak i PKP, poupychane w książkach i zeszytach, przypominające ważne daty i mające wtedy miejsce sytuacje. Pewnie co najmniej połowa z nich była niepotrzebna.

Gdybym zebrała to wszystko (oczywiście mogłabym te rzeczy wymieniać dalej), dałoby się zapewne w tempie ekspresowym pozbyć zawartości mniej więcej dwóch kartonów. Trzymać? A może wyłączyć sentymenty i oddać/sprzedać/wrzucić do zsypu?:)

czwartek, 6 grudnia 2012

Miłosne rozczarowanie z lat dziewięćdziesiątych

Kilka dni temu, przy okazji wspominania mojej internetowej przeszłości, przypomniała mi się pewna mrożąca krew w żyłach historia, która znaczna część rozegrała się pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Internecie. W ramach dbania o aktualizowanie bloga postanowiłam ją tu przedstawić.

Dawno, dawno temu, gdy na świecie nie było jeszcze Facebooka, a coś takiego jak "stałe łącze" było nieosiągalnym szczytem marzeń większości użytkowników Internetu, przeciętny dzień Agaty polegał na czekaniu na godzinę 22, kiedy połączenie z siecią było tańsze. Późnym wieczorem Agata zwykła siadać przed komputerem brata i wsiąkać w świat Diablo. 

Tak naprawdę chodziło nie tylko o grę. Diablo oznaczało możliwość poznawania innych użytkowników Internetu. Głównie płci męskiej. W tym czasie chodziłam do liceum i w mojej klasie były same baby. Diablo oznaczało okno na inny świat. Proszę się nie śmiać - dzięki takiej metodzie poznawania kolegów mogłam od razu odrzucać tych, którzy robili błędy ortograficzne. W realu to już nie jest takie proste - trzeba robić dyktando.

Jednym z chłopaków, których poznałam grając, był osobnik o nicku na literę M. W moim życiu gościł bardzo krótko, za to nasza znajomość miała niezwykle bolesne konwekwencje. Dosłownie i w przenośni.

M. pojawił się na kanale pewnego sierpniowego wieczoru. Nasza rozmowa była fascynująca. Dowiedziałam się, że mój nowy znajomy słucha Nirvany, jest ode mnie o kilka lat starszy i ma długie włosy. Wyrażał gotowość odwiedzenia mnie, jeśli tylko pozwolą mu na to rodzice. To ostatnie trochę mnie dziwiło - nie rozumiałam, dlaczego chłopak w tym wieku miałby problem z przekonaniem rodziców, by puścili go na małą wycieczkę. Ponieważ jednak bardzo pięknie opowiadał o Kurcie Cobainie, a ja byłam na etapie buntu wobec świata i słuchałam czasami Nirvany, postanowiłam nie wnikać w jego relacje z rodzicami. 

Oczyma wyobraźni widziałam, jak odwiedza mnie w moim rodzinnym mieście i idziemy na spacer, oboje z rozwianymi, długimi włosami. Gdy tylko zaproponował wymianę maili, natychmiast podniosłam się z krzesła. Jakimś cudem nie przyszło mi do głowy, żeby zapisać jego adres korzystając z komputera. Zamiast tego pobiegłam do pokoju po kartkę i coś do pisania.

Po chwili wyłam z bólu. Wstając z krzesła nie pomyślałam o tym, by rozruszać jakoś ścierpniętą stopę. Efektem było stanięcie na niej do góry nogami i dość mocne skręcenie. Cel jednak osiągnęłam - adres fana Nirvany został zapisany. Niestety, w międzyczasie gość zniknął z kanału.

M. nie pojawił się już na kanale. Stęskniona, napisałam maila, w którym opisałam swój wypadek. Mój nowy znajomy (i potencjalny narzeczony) odpisał, że nie daruje sobie, iż przez niego zrobiłam sobie krzywdę i zaproponował, że w zamian on popełni samobójstwo - na co oczywiście się nie zgodziłam.

Do odwiedzin nigdy nie doszło, a nasz kontakt wkrótce potem się urwał. Jakiś czas później, korzystając z ICQ (to był taki fajny komunikator, od którego wszystkie inne do tej pory są gorsze), przypomniałam sobie o tamtej krótkiej znajomości i postanowiłam sprawdzić, czy uda mi się znaleźć M. wśród jego użytkowników.

Tak, udało się. Wszystko się zgadzało: nick i adres mailowy. Nigdy jednak nie dodałam M. do kontaktów. Wiecie dlaczego? Bo z jego danych udostępnionych na ICQ wynikało, że ma trzynaście lat.

A noga bolała mnie przez kilka tygodni.