środa, 31 grudnia 2014

Notka podsumowująca oraz Szczęśliwego Nowego Roku!

Podobno dziś jest ostatni dzień tego roku. Podobno, bo jakoś w ogóle tego nie czuję. Dzieciaki jeszcze nie są na tym etapie, by rozumieć ideę zakończenia roku, a mnie chyba dzieli jeszcze za wiele godzin i zwykłych, codziennych planów od założenia imprezowej sukienki. Tak czy siak, tradycji musi stać się zadość i wypada napisać notkę podsumowującą 2014.

Ten rok sporo namieszał w moim codziennym życiu. Przede wszystkim z rodziny 2+1 staliśmy się nagle rodziną wielodzietną. Bardzo mnie to zaskoczyło, w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że trójka dzieci to już "wiele". Pamiętam z dzieciństwa, że wiele moich koleżanek i kolegów miało trójkę albo i więcej rodzeństwa. Nie żeby to miało dla mnie jakieś znaczenie. Ot, trafiły się bliźniaki i jest fajnie. Mogłabym Wam o tym poopowiadać, ale ponieważ głęboko wierzę, że dzieci są interesujące przede wszystkim dla swoich rodziców i ewentualnie jeszcze kilku członków rodziny, to oszczędzę Wam wywodów rozentuzjazmowanej matki. Wspomnę tylko, że łapię agresora za każdym razem gdy kolejna osoba pyta mnie czy w ogóle daję radę spać przy 3 dzieci. Tak, daję. Śpię o wiele więcej niż na studiach. Starość nie radość, nie wiem jak kiedyś funkcjonowałam przy czterech godzinach snu na dobę.

A co poza tym?
- nauczyłam się jeździć minivanem (nie chciałam, ale musiałam)
- spędziłam mnóstwo godzin grając w Cywilizację V (wiecie jak rewelacyjnie czyta się przy tym książki?)
- zaliczyliśmy kolejną przeprowadzkę. Teraz mam taki widok z okna, który od biedy mógłby uchodzić za europejski. W każdym razie nie ma palm.
- zapisałam się do kolejnego klubu książkowego. Tylko że jeszcze nie udało mi się wziąć w nim czynnego udziału. Ale ten klub działa dopiero od grudnia.
- przeżyłam ulewę dekady, przed którą straszono nas kilka ładnych dni m.in. w mailach wysylanych przez policję. Rozdawano worki z piaskiem i wydano całą masę zaleceń. Gdyby ktoś z Was był ciekawy: ulewa dekady to taki polski listopad. Trochę ironizuję, bo ze zdjęć, które widziałam w Internecie wynika, że tu i ówdzie faktycznie coś tam podtopiło, ale i tak trochę się z tego zamieszania nabijaliśmy.
- zaliczyliśmy pierwszą wycieczkę z trójką dzieci. Była to tylko trzydniowa wyprawa, ale już w styczniu planujemy pobić ten rekord i wybrać się na porządne wakacje.
- poznałam dużo fajnych osób, z innymi zacieśniłam kontakty. Mam na myśli znajomości w realu, bo te podtrzymywane przez Internet mają się jakby gorzej. Pewnie ma z tym coś wspólnego fakt, że praktycznie nie siedzę przy komputerze, pomijając granie w Cywilizację. Dlatego tak na wszelki wypadek wszystkich, z którymi kiedyś klikałam dużo, a teraz klikam mało, bardzo przepraszam. I tak Was lubię :)
- przeczytałam 121 książek, o czym za kilka dni napiszę osobną notkę.

Jak widzicie, piszę chaotycznie i bez zaangażowania. Kalendarz chyba mnie okłamuje i rok się dzisiaj nie skończy. Ale tak na wszelki wypadek (bo przecież mogę nie mieć racji): Szczęśliwego Nowego Roku!

piątek, 31 października 2014

Sąsiadka

To był krótki, weekendowy wypad: ot, jedna noc w jakimś domku w pobliskim lesie. Wycieczka w sam raz dla rodziny z małymi dziećmi: coś innego niż zwykle, fajnego, bez elementu zmęczenia i wielu godzin spędzonych za kółkiem. To był ostatni dzwonek na taką wyprawę - za kilka dni mieliśmy się przeprowadzać i wiedzieliśmy, że kolejny miesiąc - a może i dwa - spędzimy na urządzaniu się.

W radosnych nastrojach wypakowaliśmy skromne bagaże z bagażnika samochodu i wjechaliśmy windą na nasze piętro. Po drodze rozmawialiśmy wesoło. Ten wypad naprawdę byl strzałem w dziesiątkę.

Pod drzwiami mieszkania stanęliśmy jak wryci. Tak jak wszyscy nasi sąsiedzi, mieliśmy drewniane, pomalowane na zielono drzwi. Tak było jeszcze wczoraj, przed wyjazdem. Teraz od naszego mieszkania dzieliły nas solidne, żelazne wrota.

- Coś musiało się stać, kiedy nas nie było - zdenerwowałam się. - Może pożar? Drewniane drzwi spłonęły, więc wstawili takie, bardziej solidne...
- Nie, to na pewno nie był pożar - oświadczył Dawid. - Dzwoniliby do nas.

Miał rację. Z początku niepewnie, ale już po chwili stanowczo pukaliśmy do drzwi. Otworzyła nam kobieta, mniej więcej trzydziestopięcioletnia. Miała czarne, kręcone włosy, o kilka kilogramów za dużo i wyglądała znajomo, jak ktoś, kogo mija się codziennie na korytarzu.

- Sorry - powiedziała bez wstępu. - Ja potrzebuję większego mieszkania. Nie mieściłam się ze swoimi dzieciakami u siebie, was nie było, no to pomyślałam, że się tu przeniosę.

Weszliśmy do środka. Nic tu nie przypominało wnętrza, które opuściliśmy zaledwie wczoraj. Wszędzie stały obce meble, na ścianach (przemalowanych) wisiały zdjęcia przedstawiające członków jakiejś obcej rodziny. Nigdzie nie było widać naszych rzeczy.

- Gdzie są nasze meble, ubrania? - zapytałam z rozpaczą.
- U mnie - odparła spokojnie kobieta. - Wszystko wyniosłam.
- Ależ tam przecież było mnóstwo potrzebnych nam rzeczy! - krzyczałam. - Jesteśmy świeżo po podróży, musimy się w coś przebrać, dzieci muszą dostać jeść...
Odpowiedziała mi wzruszenie ramionami.

- Nie mogła pani poczekać kilku dni? - kontynuowałam. - My to mieszkanie za kilka dni opuszczamy. Mogla je pani przecież wynająć, teraz spadły ceny...

Kobieta zapaliła papierosa i patrzyła na mnie bez słowa zaciągając się dymem. Zastanawiałam się, dlaczego nie włączają się czujniki dymu. Zaraz powinien tu być alarm, może przybiegnie ktoś z administracji i wyjaśnimy to całe nieporozumienie. Dzieci powinny zjeść obiad.

Kobieta paliła w najlepsze.
- Dawid, zostań tu z maluchami - poprosiłam zrezygnowana. - Ja pójdę do administracji, przecież to trzeba jakoś wyjaśnić.

***
- Proszę zrozumieć, zostaliśmy de facto bez dachu nad głową. Za kilka dni się przeprowadzamy, ale jeszcze nie dostaliśmy kluczy - tłumaczyłam jakby nieobecnej, odwróconej do mnie plecami kierowniczki administracji budynku. W jej biurze panował mrok. Powietrze przesycone było wonią papierosów. Czułam się przytłoczona, trochę tym zapachem, a trochę meblami wypełniającymi to pomieszczenie: wszystkie były stare, z ciemnego drewna, obite ciemnozielonym pluszem.
- Nie mogę państwo nocować w mieszkaniu tej pani?
- W zasadzie moglibyśmy - przyznałam. - Ale ona nasze rzeczy po prostu tam wrzuciła, wszystko jest w strasznym nieładzie. A my mamy małe dzieci, one muszą mieć gdzie spać, muszą mieć dostęp do czystych naczyń...
- Rozumiem - oświadczyła beznamiętnym tonem kierowniczka. - Ale widzi pani, my mamy tu taką zasadę: nie wcinamy się w relacje między sąsiadami. Jeśli państwu obecność tej kobiety przeszkadza, to proszę załatwić to z nią osobiście.

***
Obudziłam się lekko przerażona. W swoim łóżku. Bez żadnych sąsiadek obok.

wtorek, 1 lipca 2014

Książkowo. Podsumowanie półrocza

Myślę sobie czasem, że skoro już coś tam czytam, mogłabym wprowadzić zwyczaj pisania regularnych notek podsumowujących te moje czytelnicze odkrycia. Właściwie już to robię - staram się pisać notki książkowe przy okazji początku nowego roku. Tak jakoś wychodzi, że czyta je sporo osób - stąd pomysł, by zacząć je pisać częściej. 

Na pisanie o każdej z przeczytanych książek nie chcę się porywać. To trochę czasochłonny pomysł, który by najpewniej nie wypalił. Poza tym doszłam już do wniosku, że o książkach jako pojedynczych bytach wolę chyba rozmawiać niż się rozpisywać. Myślałam zatem o pisaniu takich notek co miesiąc. Pierwotny plan zakładał zainicjowanie tej nowej świeckiej tradycji na przełomie stycznia i lutego tego roku, ale coś tam mi nie wyszło. Wracam do tematu wraz z końcem czerwca, bo koniec pierwszego półrocza to też dobry termin.

Od jakiegoś czasu czytam sporo kryminałów. Dałam się ponieść klimatowi skandynawskich powieści i aktualnie mam rozgrzebanych kilka serii. Wśród nich wygrywa chyba ciągle twórczość Jo Nesbo. Tak, wiem - przereklamowane, a z bohaterem jest coś nie tak (podobno jest zbyt "amerykański), ale mnie się podoba. 

Postanowiłam w końcu nadrobić braki z czasów nastoletnich i wzięłam się (uwaga, tu powinnam pewnie zacząć się wstydzić) za "Sagę o Ludziach Lodu". Nadrabianie idzie mi tak sobie - jak na razie przeczytałam dwa tomy i bronię się rękami i nogami przed sięganiem po kolejne, bo wiem że mogłoby się to skończyć tym, iż czytałabym kolejne tomy do momentu pochłonięcia wszystkich kilkudziesięciu. Niby to nie byłby żaden koniec świata, ale co pomyśleliby sobie o mnie moi znajomi z Goodreads? ;-)

Wiosną, kiedy byłam już bardzo w ciąży i było mi bardzo źle, wciągnęłam się na pewien czas w czytanie cozy mysteries. W ramach tej krótkiej fazy przeczytałam książki o morderstwach w sklepie z wełną, w sklepie z ręcznie robionymi świecami i w sklepie sprzedającym materiały potrzebne do haftowania. Ta ostatnia była całkiem w porządku i poważnie myślę o przeczytaniu kolejnych tomów serii (bo oczywiście na jednej części i jednym trupie skończyć by się nie mogło). Przy okazji odkryłam cały świat dość dziwnych ksiażek o morderstwach, takich jak Chocolate Chip Cookie Murder czy The Cereal Murders. Nie mam pojęcia, o czym są, bo ciąża mi się skończyła, zanim po nie sięgnęłam, ale jeśli kiedyś będzie mi bardzo źle, to może jeszcze do nich wrócę.

Zaliczyłam kilka czytelniczych rozczarowań. Pierwszym niewypałem tego roku była lektura Sztuki prostoty Dominique Loreau. Po przeczytaniu rzeczywiście posprzątałam mieszkanie, ale poza tym doszłam do wniosku, że na uprawianie prostoty w wersji proponowanej przez autorkę nie mam ani czasu, ani pieniędzy, ani ochoty. Trochę szkoda, bo od pewnego czasu sama przeżywam etap chęci m.in. pozbycia się wielu posiadanych przeze mnie rzeczy i innych takich dążących do minimalizmu zachowań.

Totalną porażką była powieść True to the Highlander autorstwa Barbary Longley. Ściągnęliśmy ją zachęceni reklamą, która wyświetliła się Dawidowi na Kindle'u. Była akurat za darmo. Temat wydawał się ciekawy - dziewczyna zostaje przeniesiona do Szkocji, w czasy sprzed kilkuset lat. Dawno nie czytałam tak odrealnionej książki. Nie uwierzyłam w młodą, współczesną Amerykankę, która bez problemu odnajduje się w renesansowej Szkocji, potrafi polować i pokazuje piętnastowiecznym Szkotom zdjęcia kosmosu, które akurat ma na swoim laptopie (bateria wytrzymała jej kilka miesięcy, bo, rozumiecie - oszczędzała ją). Oczywiście Szkoci wierzą jej bez większych zastrzeżeń. Na szczęście istnieją też niezłe książki o podobnej tematyce. Zainteresowanych odsyłam do powieści Outlander Diany Gabaldon (Internet mówi, że polskie tłumaczenie miało tytuł Obca).

Blondynka, jaguar i tajemnica Majów Beaty Pawlikowskiej to książka o kogucie. Nie pytajcie. Nie chcę tego wspominać.

Malutkim rozczarowaniem była Saga Sigrun Elżbiety Cherezińskiej. Malutkim, bo książka właściwie była w porządku, a jednak po przeczytanej kilka lat temu Koronie śniegu i krwi to było już nie to.

Listę tegorocznych zachwytów zacznę od I Capture the Castle Dodie Smith. Mam z tą książką pewien problem - nie potrafię dokładnie określić co takiego w niej mnie zachwyciło. Może po prostu klimat? Tak czy siak zapewne chodziłabym dziś po świecie i polecała ją wszystkim napotkanym czytelnikom, przynajmniej tym należącym do płci żeńskiej, gdyby nie to, że na spotkaniu klubu książkowego dowiedziałam się, że niektórym ta powieść może się nie podobać. Tak czy siak gdybym miała sporządzić listę istniejących już książek, które sama chciałabym napisać, ta znalazła by się na niej bardzo wysoko.

Porwał mnie również Bezcenny Miłoszewskiego. Czytałam ją po nocach, bo nie mogłam się oderwać. Poproszę więcej tego typu książek. Świetnie napisana, wspaniale zarysowane postaci i intryga. Z pewnością nie jest to powieść z gatunku "zmieniła moje życie", ale takich jest mimo wszystko mało i zwykle jest to kwestia bardzo subiektywna*.

Bardzo przyjemne godziny spędziłam w towarzystwie książki Radiota, czyli skąd się biorą niedźwiedzie Marka Niedźwieckiego. Zabawne, ciekawe, lekkie.

Czardasz z mangalicą Krzysztofa Vargi sprawił, że zrobiłam się głodna i zapragnęłam pojechać na Węgry. A ponieważ chwilowo byłoby to nieco skomplikowane, to poczułam również pragnienie odwiedzenia węgierskiej restauracji. Piszę to z lekkim przymrużeniem oka, ale książka naprawdę okazała się świetna i podczas jej lektury trudno było mi wyjrzeć poza klimat węgierskich miasteczek i ulic.

Pod koniec półrocza, już w czerwcu, przeczytałam dwie powieści Tadeusza Konwickiego. Dla mnie to taka trochę podróż sentymentalna - czytałam jego książki wiele lat temu, nie wszystkie, ale te z którymi miałam okazję się zetknąć bardzo mnie poruszały. Uwielbiałam ich nierzeczywisty, senny klimat. Ta podróż sentymentalna może mieć na szczęście wiele odcinków, bo w moim posiadaniu jest jeszcze jedenaście książek Konwickiego, których nie czytałam. No i są jeszcze jego filmy (kilka dni temu odświeżyłam sobie Lawę). 

W sumie przez ostatnie sześć miesięcy przeczytałam 78 książek. Nie wiem czy to ma jakieś znaczenie, ale zwykle w takich notkach podaję jakieś liczby, więc i tym razem tradycji czynię zadość.


* Ja np. mogę stwierdzić, że moje życie zmieniły książki Lucy Maud Montgomery i Jerzego Andrzejewskiego. Jakkolwiek głupio by takie zestawienie nie brzmiało. Jestem już jednak na tyle duża, by zorientować się, iż zwłaszcza druga z tych moich fascynacji nie spotyka się z powszechnym zrozumieniem, zatem nikogo nie namawiam.


środa, 11 czerwca 2014

Od Radiohead do zmywarki, czyli jak Wy to do cholery robicie?

Żyję, żyję. Nawet powiłam ostatnio dwójkę dzieci. Mogłabym Wam o tym opowiadać długo i szeroko, ale ponieważ wiem, że dzieci są zwykle interesujące tylko dla własnych rodziców, to nie będę tego robić. Dziś będzie o czymś zupełnie innym.

Kilka dni temu rozmawialiśmy z D. o muzyce. Wszystko zaczęło się od tego, że słuchałam muzyki na Spotify i tak jakoś wyszło, że usłyszałam piosenkę "Karma Police". Spodobało mi się, dodałam do ulubionych i od czasu do czasu sobie słucham. Zupełnie drugorzędną, a może nawet i trzeciorzędną dla mnie sprawą było to, kto tę piosenkę wykonuje. Zresztą brzmiała ona dla mnie jak coś mało znanego. Tym bardziej zdziwiłam się, że Dawid kojarzy nie tylko utwór, ale i wykonawcę. On z kolei zdziwił się, że nie znam zespołu Radiohead.

Z tym że go nie znam, to akurat nie jest takie oczywiste. Nazwę znam już od kilku lat, bo kiedyś, jeszcze w czasach dawnego Facebooka, kiedy wszyscy robili dziesiątki kretyńskich, ale bardzo wciągających testów, miałam do czynienia z takim pod tytułem "Jakim zespołem jesteś?" i wyszło mi właśnie Radiohead. Co więcej, taki wynik miało bardzo wielu moich znajomych, nazwa zatem utkwiła mi w pamięci, a ja doszłam do wniosku, że najwyraźniej jest to coś aktualnie znanego i słuchanego.

Tymczasem dowiedziałam się, że Radiohead powstało nie kilka, a kilkadziesiąt lat temu. I że chyba wszyscy poza mną o tym wiedzą. To pierwsze ani mnie nie dziwi, ani mnie nie rusza. To drugie trochę tak. Bo oto kolejny raz okazuje się, że wszyscy ludzie których znam, znają dokładnie te same zespoły. I po raz kolejny w życiu zastanawiam się, jak Wy to, do cholery, robicie.

Taka zbiorowa wiedza zawsze była dla mnie fenomenem. Nie przeczę, był czas, kiedy wydawało mi się, że sama jestem w miarę na bieżąco - słuchałam jakichś list przebojów, czytałam gazety młodzieżowe; okres ten trwał może nawet jakieś dwa lata, wpasowując się w mój życiorys akurat gdzieś pomiędzy etapem Ani z Zielonego Wzgórza a nałogowym graniem w Diablo. Niestety, wygląda na to, że żyłam złudzeniem, bo przecież to całe "Karma Police" pochodzi z płyty wydanej w 1997 roku (specjalnie sprawdziłam, żeby nie serwować Wam tu jakichś nieprawdziwych danych), a ja wtedy miałam jeszcze szansę kojarzyć co się dzieje w świecie moich rówieśników.

Orientacja w świecie muzyki zawsze była dla mnie czymś nieosiągalnym. Te listy przebojów i gazety trochę pomagały, no i kiedyś mnie samej zależało na nadrobieniu swoich braków, bo podobno to było istotne. Modne wtedy były tzw. "złote myśli', czyli zeszyty w których kolejne osoby odpowiadały na zadane na górze strony pytania o ulubiony rodzaj muzyki czy ulubiony serial. Na serialach też się nie znałam, w ogóle nie oglądałam jakoś dużo telewizji, dlatego zarówno w jednym jak i drugim przypadku wpisywałam bezczelnie to samo, co osoby uzupełniające "złote myśli" przede mną - zwykle było to techno w przypadku muzyki i "Beverly Hills 90210" w przypadku seriali (to ostatnie akurat potem nadrobiłam. Od wielu lat jestem utajoną fanką BH 90210. Nie będę tu udowadniać jak dalece, bo będziecie się śmiać, a mnie będzie przykro, bo przecież każdy ma prawo do jakichś swoich sentymentów z czasów, gdy miał kilkanaście lat).

Tak czy siak stwierdzam, że każdy może sobie chyba pozwolić na drobną życiową ekstrawagancję. W moim przypadku niech będzie to totalna ignorancja w kwestii muzyki, którą wypada znać. Ale jeśli ktoś zechce się ze mną podzielić tą wielką tajemnicą i wyjaśni, jak Wy to robicie, że znacie te same zespoły, to chętnie posłucham. W ten sposób świat stanie się dla mnie miejscem mniej tajemniczym.

Niestety, takich tematów jest w moim życiu więcej. Na przykład niedawno zorientowałam się, iż moi goście oczekują, że w mojej zmywarce są brudne naczynia. Nie wiem na jakiej podstawie tak sądzą - te naczynia są czyste, ewentualnie są na etapie stawania się czystymi, jeśli zmywarka jest akurat włączona. Tak samo w czasach, w których dysponowałam pomieszczeniem do suszenia ubrań, trzymałam tam ubrania czyste. To jednak jakoś nikogo nie dziwiło. No, ale przynajmniej nikt mi tu nie zarzuci braku logiki.

czwartek, 17 kwietnia 2014

O sztuce pisania listów i o nowym żelu do kąpieli

Wykąpałam się dziś przy użyciu nowego żelu pod prysznic. Jakiś czas temu trafiłam w sklepie na promocję w stylu "kup 3 różne i zapłać tylko tyle a tyle", z której skorzystałam, skoro już i tak wybrałam się na te zakupy z zamiarem uzupełnienia zapasów okołokąpielowych produktów.

Siedziałam sobie w wannie i nie mogłam od siebie odpędzić myśli, że zapach tego żelu coś mi przypomina. Coś bardzo konkretnego, niekoniecznie mającego związek z kosmetykami. Fala skojarzeń zawiodła mnie w kierunku lat dziecinnych i nastoletnich, gdzieś tam się przewinęła obsesja na punkcie Ani z Zielonego Wzgórza, gdzieś indziej moja najlepsza przyjaciółka z tamtych czasów i w ten sposób dotarłam wspomnieniami do listów.

Nie wątpię, że ta notka dotrze przynajmniej do kilku osób, które lepiej lub gorzej pamiętają okres, w którym ja i K. miałyśmy obsesję na punkcie pisania listów. Wiecie, jeśli przypomną się Wam jakieś dodatkowe szczegóły - nie musicie dzielić się nimi z publicznością. W końcu każdy był kiedyś bardzo młody.

Wszystko to zaczęło się jakoś w ósmej klasie szkoły podstawowej (to było bardzo, bardzo dawno temu, kiedy gimnazja nie istniały). Wpadłyśmy z K. w szał pisania listów. Nie jestem pewna jak się to wszystko zaczęło - ja utrzymywałam korespondencyjny kontakt ze stałą grupą ludzi już od ładnych paru lat, odkąd w wieku lat dziewięciu zamieściłam swoje ogłoszenie w kąciku korespondencyjnym "Świata Młodych". Być może wciągnęłam K. w temat, być może była już wciągnięta przez samą siebie. Tak czy siak, obie się nakręcałyśmy. Doszło do tego, że poznawałyśmy ze sobą nawzajem niektórych spośród naszych listowych przyjaciół, a do pewnej koleżanki (którą lata później poznałam na żywo) pisaliśmy całą grupą znajomych. Dziewczyna regularnie dostawała od nas listy długie nawet na kilkadziesiąt stron, które powstawały podczas szkolnych przerw i lekcji. Planowaliśmy nawet spotkanie, ale o ile się nie mylę, tylko mnie udało się poznać tę dziewczynę na żywo. Bo wszystko to były znajomości na odległość, mające swoje źródła w kącikach korespondencyjnych, stanowiących stałe rubryki na łamach gazet czy... telegazety.

Poza wspólnymi znajomymi od listów, miałyśmy też z K. takich osobnych. Kiedy się spotykałyśmy, często opowiadałyśmy sobie o nich albo po prostu każda  z nas zabierała się do pisania. Wszystko to przypominało trochę ręcznie pisany Internet (którym zresztą mniej więcej w tym właśnie czasie zaczynałyśmy się interesować, ale ponieważ była to wówczas rozrywka znacznie droższa niż pisanie listów, zajmowała nam ona odpowiednio mniej czasu).

Z wakacji między ósmą klasą a początkiem liceum pamiętam głównie budynek Poczty. W środku, naprzeciwko okienek dla interesantów stały stół i kanapa. W którymś momencie uznałyśmy z K., że to bardzo dobre miejsce do pisania naszych listów. Po co mamy siedzieć nad nimi w domu? Pisanie na zewnątrz, na kolanie, nie było pociągającą perspektywą. Kawiarnie odpadały, bo wtedy jeszcze w takie miejsca nie chodziłyśmy, a poza tym raczej nie uśmiechało się nam dopłacanie do naszego hobby, wymagającego ciągłego kupowania znaczków i kopert. Chodziłyśmy zatem na pocztę. Codziennie. Spędzałyśmy tam całe godziny, co jakiś czas urozmaicając sobie czas spacerkiem w kierunku któregoś z okienek celem nabycia znaczków. Nie widziałyśmy w tej naszej praktyce niczego dziwnego. Był stół? Był. No to czemu miałyśmy przy nim nie siedzieć? Poza tym to było takie praktyczne! Kiedy ktoś miał do nas jakąś sprawę (komórek oczywiście nikt z nas wtedy nie miał), wystarczyło, że wpadł na pocztę.

O ile mnie pamięć nie myli, nikt nigdy nie zwrócił nam uwagi. Formalnie rzecz biorąc, chyba ciężko się było do nas przyczepić. Może spędzanie pięciu czy sześciu godzin dziennie w budynku Poczty Polskiej nie jest czymś bardzo powszechnym (pomijając oczywiście osoby zatrudnione przez tę instytucję), ale też nikomu nie robiłyśmy tam krzywdy i raczej nie przeszkadzałyśmy. Ludzie, którzy od czasu do czasu siadali koło nas, żeby wypełnić różne kwitki nigdy nie narzekali. Sama Poczta na nas zarabiała, a my znalazłyśmy sobie przyjemną formę spędzania wakacji.

O tym wszystkim przypomniałam sobie jakiś czas temu. Chyba się starzeję, bo na samo wspomnienie zaczęłam się głośno śmiać.

A co ma tu do rzeczy żel do kąpieli? Otóż jego zapach bardzo mi przypomina serię zapachowych papeterii, których lubiłam w tamtych czasach używać. Chyba będę ten żel przez jakiś czas kupować. Z sentymentu.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Sen o Chorwacji, chłodni - więzieniu i dziecku, któremu nie dałam obiadu

Pewnej soboty wraz z koleżankami postanowiłyśmy wybrać się do Chorwacji. Miała to być jednodniowa wycieczka samochodem. Ponieważ Chorwacja jest nieco daleko od Stanów i taka podróż w tak krótkim czasie (oraz takim a nie innym środku lokomocji) wydawała się mało realna, postanowiłyśmy za punkt startowy wybrać Szwajcarię. Obliczyłyśmy, że jeśli ograniczymy się do bardzo krótkich postojów, obliczonych tylko na to, by wymieniać się za kółkiem, powinnyśmy dotrzeć do miejsca przeznaczenia w ciągu czterech godzin.

Co prawda była to sobota i miałam pod opieką Emilkę, postanowiłam jednak wyjątkowo wysłać ją tego dnia do przedszkola. Powinnam zdążyć wrócić na tyle wcześnie, żebym mogła ją jeszcze odebrać. Przygotowując się do wycieczki przypominałam sobie, że powinnam zapakować jej coś do jedzenia. Jak to jednak bywa, szał pakowania pochłonął mnie tak bardzo, że o jedzeniu dla dziecka zwyczajnie zapomniałam.
- Trudno - powiedziałam sobie. - Zadzwonię potem do rodziców i zapytam ich, czy nie podrzuciliby do przedszkola jakiegoś lunchu. W końcu to tylko dzisiaj!

W drodze do Chorwacji zajechałyśmy do sklepu po jakieś drobne, wyjazdowe sprawunki. Parkując, zauważyłymy grupę trzech młodzieńców, intensywnie się nam przyglądających. Kobiecy instynkt podpowiedział nam od razu, że obserwujący nas osobnicy należą do tzw. upierdliwych podrywaczy, którzy zapewne zaraz się nas uczepią, sławiąc nasze walory zewnętrzne - a wszystko po to, żebyśmy zapłaciły za ich zakupy.

I rzeczywiście - młodociani panowie weszli do sklepu za nami i z miejsca przystąpili do działania. Trochę się wystraszyłam - dobrze wiedziałam, że tacy jak oni potrafią być nie tylko upierdliwi, ale również groźni, kiedy odmówi im się tego, o co się starają (czyli całusa i zapłacenia za torbę ich zakupów spożywczych). Niewiele myśląc, zwabiłam ich do pomieszczenia znajdującego się na tyłach sklepu. Było to coś w rodzaju wielkiej chłodni, o temperaturze bliższej tej w zamrażalniku niż w lodówce. Zwabiłam, uciekłam i zasunęłam skobel. Z jakiegoś powodu wiedziałam, że właściciel tego przybytku nie wypuści młodzieńców, o ile sama tego nie zrobię.

Zataczając się ze śmiechu, dumne z własnego sprytu, wróciłyśmy z koleżankami do samochodu i spokojne ruszyłyśmy do Chorwacji. No, może nie do końca spokojne. Gdzieś w środku niepokoiła mnie sprawa zamkniętych chłopaków. Może coś im się w tej chłodni stanie? A nawet jeśli nie, to po wyjściu z niej mogą chcieć się na nas mścić.

Nastroje powoli opadały. Do Chorwacji dojechałyśmy sprawnie, ale spędziłyśmy tam zaledwie chwilę - ot, piknik na plaży. Zadzwoniłam szybko do rodziców (miałam przy sobie komputer ze Skype, a na chorwackiej plaży było bardzo dobre WiFi). Powiedziałam im, że zapomniałam dać Emilce obiad do przedszkola i martwię się o to, że teraz siedzi tam głodna.
- Dziecko, my tu mamy inną strefę czasową - powiedziała znużonym głosem mama. - Jest już wieczór. Nawet jeśli Emilka nie miała obiadu, to jest już z nami w domu i dostała kolację. Tak więc wszystko jest w porządku.
Uspokojona szybko rozgrzeszyłam się ze swojego porannego roztrzepania i dołączyłam znów do koleżanek. Zjadłyśmy jeszcze razem opakowanie "Piegusków' i ruszyłyśmy w drogę powrotną.

Postanowiłyśmy zajechać do sklepu. Nasłuchując i obserwując okna zorientowałyśmy się od razu, że chłopcy nadal są w środku. Jedna z koleżanek wzięła mnie na stronę i powiedziała:
- Zrobiłyśmy rzecz straszną. Wolałabym cofnąć czas i tego nie robić, bo wiem, że za to zapłacimy, my i nasze rodziny. Może nie od razu, ale wiem, że będziemy tego żałować jeszcze za dwadzieścia lat.
Powiedziała to takim tonem, jakby była postacią żywcem wziętą z którejś z powieści Kinga. Nie wiem, czemu tak pomyślałam, ale potem wielokrotnie chciałam ją o to zagadnąć - może taka postać i książka naprawdę istniały? Wtedy chciałabym ją przeczytać, choćby po to, by ustalić, co takiego mnie czeka za zamknięcie kilku chłopaków w chłodni.

Na próbę poruszyłam klamką drzwi prowadzących do sklepowego więzienia. Słowo daję, nie chciałam otwierać tych drzwi, a tak delikatny ruch nie miał prawa ich odblokować. Ale jakimś cudem skobel zeskoczył, a ze środka wybiegli wściekli chłopcy, od razu kierując się w stronę kuchni. Wiedziałam, że sięgną tam po noże, przy pomocy których będą chcieli dokonać swojej zemsty. Miałyśmy maksymalnie minutę na to, by jakoś się z nimi dogadać. Bałam się jak nigdy przedtem - byłam w zaawansowanej ciąży i oczyma wyobraźni widziałam, jak nasi więźniowie próbują przebić nożem mój brzuch, a ja się odwracam plecami, żeby z dwojga złego oberwać z tamtej strony.

Zaczęłyśmy od głośnych, żałosnych przeprosin. To był impuls, tłumaczyłyśmy im. Spieszyło się nam do Chorwacji, nie miałyśmy czasu na ich grę. Głupio zrobiłyśmy, fakt, ale teraz już tego nie odkręcimy. Rozumiemy, że są wściekli. Naprawdę - bardzo, bardzo przepraszamy.

O dziwo, nasze jękliwe błagania ofiar przyniosły skutek. Chłopcy byli wściekli, ale odłożyli noże. Nawet chwilę z nami pogawędzili. Uprzedzili jednak, że cała sprawa nie rozejdzie się tak po prostu po kościach.
- Siedząc w chłodni nie mieliśmy co robić, więc malowaliśmy węglem po ścianach. Będziecie musiały za to zapłacić właścicielowi.
Zgodziłyśmy się natychmiast. Po chwili wszyscy poszliśmy do domów.

Kilka dni później zadzwoniła do mnie jedna z biorących w całej sprawie udział koleżanek.
- Słuchaj, wiesz że ci chłopcy mają zespół muzyczny? Pomyślałam, że mogłybyśmy im jakoś wynagrodzić tę całą sprawę. Zarejestrowałam ich w takiej jednej fundacji i teraz ludzie będą mogli przeznaczać na nich 1% podatku.

W ostatniej scenie snu, którą pamiętam, trzymałam w dłoniach gazetę, która na jednej ze stron zachęcała do przekazania pieniędzy na działania młodego zespołu. Potem była już jak najbardziej realna Emilka, stojąca nad moim łóżkiem i domagająca się śniadania.

----------------------------
Powyższa historia to opis mojego snu. Co prawda występowały w niej postaci realne (koleżanki, rodzice, Emilka), jednak wydarzenia nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Nigdy nawet nie byłam w Chorwacji. Piszę o tym na wszelki wypadek, bowiem po mojej notce o śnie, w którym przeprowadziliśmy się do Utah (link) całkiem sporo osób myślało, że to tak na serio. ;-)

czwartek, 20 lutego 2014

Wędzona herbata

Kilka lat temu podczas pobytu w Nowym Jorku kupiliśmy herbatę o aromacie wędzonki. Kierowała nami zwykła ciekawość, chcieliśmy spróbować czegoś nietypowego, a poza tym idea takiej herbaty przemawiała do nas zdecydowanie bardziej niż np. pomysł na czekoladę o smaku bekonu.

Niestety, herbata nie zrobiła kariery w naszym domostwie. Właściwie nie smakowała jakoś źle - ot, czarna aromatyzowana herbata. Pita nie narzucała się szczególnie swoją wędzonkowatością. Ale czy próbowaliście kiedyś pić aromatyzowaną herbatę nie czując jej zapachu? No właśnie. Chyba się nie da.

Najgorsze było to, że naszą nową herbatę było czuć nie tylko po przyrządzeniu. Tak naprawdę wystarczyło otwarte opakowanie stojące gdzieś nieopodal. Sama już nie wiem, dlaczego w ogóle zabraliśmy ją do Europy. Być może był jakiś pomysł, by komuś ją oddać albo przyrządzać gościom. I choć nie pamiętam, co z nią w końcu zrobiliśmy* (z pewnością nie przyleciała do Kalifornii), to faktem jest, że kilkanaście wędzonkowych ekspresówek spędziło jakieś dwa lata w jednej z kuchennych szafek, starannie zawiniętych w kilka warstw folii. Nigdy jej nie piliśmy i nikogo nie nienawidziliśmy aż tak bardzo, żeby myśleć o poczęstunku. 

O tej groźnej herbacie zdążyłam już zapomnieć, ale ostatnio przypomniałam ją sobie w sklepie na widok sody o smaku bekonu. Nie, nie kupiłam. I proszę mnie taką nie częstować, nawet w ramach żartu.

*Ciągle się martwię, że jednak przed wyjazdem do Kalifornii oddaliśmy komuś tę herbatę. Jeśli tak, to bardzo przepraszamy za kłopot.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Przeprowadzka do Utah

Dopiero podczas pakowania się coś zaczęło mi nie pasować.

Za kilka dni miałam rozpocząć nowe życie. Po półtora roku w Kalifornii zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę do Utah. No, "zdecydowaliśmy się" to może za dużo powiedziane. To praca Dawida zapragnęła nas przenieść, a my nie mieliśmy większych zastrzeżeń. Zawsze to jakaś zmiana w życiu. A zmiany są dobre.

No tak, ale pakując walizki pomyślałam, że przeprowadzka do zupełnie innego stanu to zmiana raczej duża niż mała. Trzeba będzie wszystko zorganizować od nowa: znaleźć miejsce do mieszkania, poszukać przedszkola dla Emilki. A to tylko początek. Tymczasem tak naprawdę nie miałam o tym Utah zielonego pojęcia. Potrafiłam co najwyżej wskazać właściwe miejsce na mapie. A i to tylko dlatego, że odkąd pamiętam miałam obsesję na punkcie wszelkich map.
No i pamiętałam, że jakiś czas temu w Salt Lake City była olimpiada. Zdaje się, że zimowa.

Przerwałam pakowanie i sięgnęłam po telefon. Zaczęłam szukać odpowiednich informacji. Po chwili byłam już nieźle przestraszona. Według Wikipedii, na ulice Utah nie powinno się wychodzić bez broni. Wskazane jest noszenie przy sobie przynajmniej noża, bowiem tam brutalne napaści zdarzają się właściwie na porządku dziennym. Również kierowcy nie są bezpieczni - tamtejsza ludność jeździ podobno bardzo agresywnie, w głębokim poważaniu mając obowiązujące limity prędkości i zdrowy rozsądek. A w Ameryce, jak wiadomo, bez samochodu ani się dziecka do przedszkola nie odstawi, ani zakupów nie zrobi, o wizycie u lekarza czy kolacji w restauracji nie wspominając.

Wyglądało zatem na to, że zamieniałam względnie spokojną egzystencję na jakąś szaloną przygodę, niekoniecznie taką, jakiej sama bym sobie życzyła. Pal licho ja sama - ale przecież przeprowadzaliśmy się z dziećmi. Przed oczami pojawiła mi się wizja trzyletniej Emilki biorącej do przedszkola nóż w celu obrony przed ewentualnymi napastnikami. Brrrrrrr.

- Słuchaj - zwróciłam się słabym głosem do biorącego udział w pakowaniu męża. - A czy w tym Utah będą ci chociaż płacić jakoś więcej? No wiesz, praca i życie w ciężkich warunkach. Jakieś zalety tej przeprowadzki w końcu muszą być...
- Nie, będą płacić mniej. Tam jest tanio - padła odpowiedź.

Kilka dni później siedziałam w ciemnym pokoju nad stosem przewiezionych drogą lotniczą walizek. Z obawą wyglądałam przez okno. Ciągle bałam się wychodzić na ulicę.

- Słuchaj - pytałam - a nie dałoby się jakoś odkręcić tej całej przeprowadzki? Bo ja już w sumie wolałam być tam...

I jakoś wtedy się obudziłam. Nie w Utah. Rozpoczęłam dzień od sięgnięcia po telefon i przeczytania odpowiedniego artykułu na Wikipedii. Rzeczywistość nie przedstawiała się aż tak ponuro jak we śnie, ale i tak mam uraz. Mogę mieszkać w różnych miejscach na świecie, ale z pewnością nie w Utah.

środa, 15 stycznia 2014

Straszna lodówka

Wlaściwie sama nie wiem, co nas podkusiło. W naszym domu i tak na co dzień panował chaos - z jednej strony dzieci, z drugiej koty, no i my - osoby kompletnie wyzbyte praktycznego zmysłu porządkowania otaczającej nas przestrzeni. Pewnego dnia wpadliśmy na pomysł, że powiększymy rodzinę o trzy zwierzątka. I tak pewnego dnia w naszych progach pojawiły się równocześnie: świnka morska, tarantula i rodzaj skaczącego gada, który rozmiarem przypominał chomika.

Trochę baliśmy się pozwalać naszym lokatorom na dowolne korzystanie z zaoferowanej im przestrzeni. W mieszkaniu wprost roiło się od osobników znacznie od nich większych, zatem ryzyko zadeptania ze skutkiem śmiertelnym wydawało się realne. Postanowiliśmy zatem umieścić trzy niewielkie żyjątka w rodzaju akwarium, które doskonale mieściło się pomiędzy dwiema półkami naszej lodówki.

Potem wydarzyło się mnóstwo innych rzeczy i trochę zapomnieliśmy o nowych członkach rodziny. Nie, nie działo się nic szczególnego - ot, po prostu zwyczajne, codzienne życie. Umówmy się, że jeśli trzymasz coś w lodówce, nie myślisz o tym non stop - no chyba że jest to opakowanie ulubionych lodów. Kiedy w końcu zdecydowaliśmy się otworzyć białe drzwi, zapewne celem sięgnięcia po coś do jedzenia, było już za późno.

Akwarium było pełne. Wyglądało na to, że podczas gdy my zajmowaliśmy się naszym chlebem powszednim, nowi członkowie rodziny zaczęli się masowo rozmnażać. Nie mam pojęcia, jak to robili, ale jeśli w grę wchodziła w miarę tradycyjna metoda, nieobca również osobnikom rodzaju ludzkiego, to szczególną uwagę zwracał fakt, że najwyraźniej nie było tu problemów z zachowaniem czystości gatunku. Nowe tarantule wyglądały na tarantule, nie zaś na krzyżówki tarantuli ze świnką morską.

Mniejsza jednak o zachwyty nad tym fenomenem. We wszystkim cieszył mnie tylko fakt, że akwarium było przez cały czas przyblokowane znajdującą się nad nim półką, dzięki czemu wszystkie te istoty nie mogły się rozprzestrzenić po całej lodówce, wypełnionej naszym jedzeniem. Ale i tak nie wiedzieliśmy co należałoby teraz zrobić.

Żyjątka, zwłaszcza tarantule, patrzyły na nas przez szkło akwarium, szczerząc groźnie zęby. Patrzyliśmy na siebie bezradnie. Dostępu do lodówki i jej zawartości niewątpliwie potrzebowaliśmy - coś przecież trzeba było jeść, a dzieci musiały pić mleko. Przestawienie się na spożywanie posiłków poza domem wydawało się nierozsądne, zarówno ze względów ekonomicznych jak i organizacyjnych. Tymczasem żyjątka mnożyły się w dość szybkim tempie i należało się obawiać, że cienkie szkło akwarium w końcu nie wytrzyma i pęknie, a cała ta menażeria zapanuje nad naszą lodówką.

Postanowiłam opisać problem na Facebooku. Tylu ludzi, mieszkających w różnych częściach świata - ktoś na pewno mi pomoże. Dość szybko pomocną dłoń wyciągnęła moja koleżanka Agnieszka, która wsiadła w samochód i już po godzinie była u nas, zdecydowana rozprawić się z zawartością akwarium. Po pewnym czasie poinformowała nas, że pozbyła się czterech. Nie wiem jak, wiem natomiast dlaczego zostawiła resztę - podobno nie miała tak dużo czasu. Powiedziała jednak, że ona sama też opisze nasz problem na Facebooku i poprosi wszystkich swoich znajomych oraz krewnych królika o szerowanie informacji i - w miarę możliwości - przybywanie z pomocą.

I jakoś wtedy się obudziłam. Z ulgą i świadomością, że zawartości lodówki, oraz żołądkom mojej rodziny nic nie grozi.

Pamiętajcie, nigdy nie umieszczajcie świnki morskiej z tarantulą i gadzim skoczkiem (naprawdę, nie mam pojęcia co to było) w lodówce. Wychodzą z tego straszne rzeczy. Nawet jeśli prawdopodobnie tylko w snach, to może nie warto ryzykować.

czwartek, 9 stycznia 2014

Czytelnicze podsumowanie 2013 roku

Skoro mamy ciągle styczeń, może przestanę w końcu odkładać w nieskończoność temat notki okołoksiążkowej i napiszę ją teraz. Zwłaszcza, że warunki mam sprzyjające - przede mną stoi micha własnoręcznie przyrządzonej sałatki, a ja bardzo nie lubię jeść i niczego poza tym nie robić (wiem, to brzydka cecha).

W 2013 roku przeczytałam 72 książki. W przypadku niektórych z nich należałoby ująć czasownik w cudzysłów, bo zamiast pochłaniać tekst pisany, przyswajałam empetrójki. Audiobooki, przed którymi przez tyle czasu się broniłam, w końcu znalazły zastosowanie w moim świecie - słucham ich w samochodzie, zwykle wtedy, gdy jadę sama. Droga upływa przyjemniej i ciekawiej. Mimo wszystko staram się jednak być tradycjonalistką - są książki, które zdecydowanie wolę przeczytać niż przesłuchać. No i jestem wzrokowcem, w przypadku literatury lepiej niż dźwięki przyswajam litery.

Mam jakiś taki niesmak do mojego czytania w tym zakończonym roku. Niby nie było tego jakoś mało, trafiały się ciekawe pozycje, ale mam wrażenie, że nałóg czytania uprawiało mi się gorzej. Jakby leniwiej, niedokładnie. Dotyczy to zwłaszcza wakacji. Być może chodzi o to, że od przełomu maja i czerwca Emilka spędza trzy dni tygodniowo w przedszkolu i po tych kilku latach z maluchem przez jakiś czas trudno było mi zorganizować sobie dzień.

No, ale dość marudzenia, czas na konkrety.

W 2013 czytałam prawie wyłącznie po polsku. To logiczne, prawda? Mieszkając w Szwajcarii czytałam przeważnie po angielsku, w Stanach czytam po polsku. Tak naprawdę przyczyny, a może raczej winy, upatruję w fakcie odkrycia pewnej polskiej księgarni internetowej, która regularnie oferuje promocje 50% na różne tytuły. Dość często takie, które mnie interesują.

W 2013 roku przeczytałam sporo kryminałów. Gdyby ktoś powiedział mi kilka lat temu, że będę czytać powieści o mordercach i policjantach, puknęłabym się w czoło. Zawsze wydawało mi się, że to kompletnie nie mój gatunek. A tu proszę, niespodzianka.

Do swojej czytelniczej listy zdecydowałam się dodawać to, co czytam na głos córce, pod warunkiem że nie są to małe, cienkie książki, które znam już na pamięć. Jakiś czas temu przeczytałam w ten sposób po raz pierwszy "Przygody Mikołajka" - bardzo fajna pozycja.

Pod koniec roku wyszła nowa książka Sapkowskiego. Rzuciłam się na nią jak sęp, choć z pewną obawą. Mimo wszystko przeżyłam pozytywne rozczarowanie. To nie jest już ta saga, którą czytałam ukradkiem na lekcjach, ale pewnych rzeczy udało się autorowi nie zepsuć. Nie będę ukrywać, w tej całej historii zawsze i tak najbardziej kręcił mnie wątek Geralta i Yennefer.

W 2013 roku zaczęłam czytać Grzędowicza. Resztę jego twórczości zostawiam sobie na później. Tak bardzo mi się podoba, że nie chcę zbyt szybko dojść do etapu, w którym nie zostanie mi nic nowego do przeczytania.

Do ciekawszych pozycji mogę też zaliczyć "Trafny wybór" Rowling. Coś zupełnie innego niż się spodziewałam, ale książka bardzo mi się podobała.

Mimo postanowień nie zdołałam przeczytać do końca ostatniego tomu "Hunger Games". Wciąż jest rozgrzebany. Ta seria kompletnie do mnie nie trafia - albo jestem za stara, albo niekompatybilna z tymi akurat książkami.

Rok 2014 zapowiada się póki co dość kryminalnie. Ale nie tylko - właśnie kończę "Gesty" Karpowicza. I wiecie co? Podoba mi się. Nawet bardzo. Ta książka ma w sobie coś, czego szukałam w powieściach wiele lat temu. Niby przygnębiająca, ze śmiercią w tle, a ja mam wrażenie, że odnajduję w niej coś dawnego i dobrze sobie znanego.

Dość egzaltacji, sałatka się skończyła. :-)