Nie jestem wytrawną znawczynią kina. Właściwie jest dokładnie na odwrót: jeśli chodzi o filmy, mam niesamowite zaległości, a w kinowej sali spotkać mnie można rzadko. Jest jeszcze gorzej: jako że jestem niesamowitą gadułą, wieczory z gatunku "dzisiaj coś obejrzymy" kończą się zazwyczaj na przegadaniu kilku godzin. No, ale na "Ghost Writera" pójść musiałam. Skoro już wybrałam się śladami Polańskiego do Gstaad, głupio byłoby przegapić jego ostatni film, zwłaszcza że do kina mam znacznie bliżej niż do szwajcarskiego miasteczka.
Tytułowy Ghost-writer, którego zadaniem jest napisanie w imieniu byłego premiera Wielkiej Brytanii jego wspomnień, to mężczyzna mniej więcej czterdziestoletni, jak gdyby bezosobowy. Nie prowadzi skomplikowanego życia osobistego, a jeśli chodzi o kwestie zawodowe, to jest raczej dobrym wykonawcą zleconych mu zadań niż ambitnym i żądnym sukcesów karierowiczem. Jest do tego stopnia nijaki, że przez cały czas trwania filmu nie dowiadujemy się nawet, jak się nazywa. Właściwie jego postać, wykreowana przez Ewana McGregora, jest dość blada w porównaniu z pozostałymi bohaterami: niemal wciąż uśmiechniętym Adamem Langiem, jego żoną Ruth czy asystentką Amelią. Tak naprawdę każda z tych postaci skrywa w sobie jakąś historię, serię niedopowiedzeń, które czynią je bohaterami o wiele ciekawszymi niż Ghost-writer.
Film Polańskiego buduje napięcie stopniowo: przez połowę seansu patrzyłam na ekran nie do końca rozumiejąc, o co to całe zamieszanie. Stopniowo obraz zaczyna wbijać w fotel. Kolejne szczegóły okazują się być istotne w drodze do wyjaśnienia zagadki wspomnień ex-premiera i przykuwają uwagą oglądającego, który siłą rzeczy zaczyna sam dedukować w poszukiwaniu rozwiązania intrygi. Finał jest zaskakujący i... nieco drażniący z punktu widzenia kogoś, kto przez dwie godziny spędzone na sali kinowej zdążył sobie wszystko poukładać. Oczywiście - mylnie.
O politycznych aluzjach, od których film Polańskiego aż kipi, mówić się będzie zapewne najwięcej. Wszyscy dostrzegą zapewne związek pomiędzy losami bohatera a sytuacją, w jakiej obecnie znajduje się reżyser, uwięziony w swoim domu w szwajcarskim Gstaad. Mnie ujęło coś innego: sposób, w jaki twórca wykreował swoich bohaterów. Gra na stereotypach i sposobie, w jaki widzowie filmów odbierają określone typy postaci przyniosła zaskakujące efekty. Oglądający "Ghost Writera" przyjmie bohaterów dokładnie w taki sposób, w jaki chciał tego reżyser - i na tym polega przewaga Polańskiego, żonglującego tu reakcjami idbiorcy filmu.
Nie znam się na kinie i nie potrafię chyba o nim mówić. Dużo lepiej wychodzi mi to w przypadku książek, przy czym bestsellera, na podstawie którego powstał najnowszy film Polańskiego nie czytałam. Ale wyjścia na "Ghost Writera" z pewnością nie żałuję. Choć należy pamiętać, że w przypadku Romana raczej nie da się powiedzieć, że jestem obiektywna.
Po lekturze tekstu, tak do końca nie jestem przekonana, czy się nie znasz na filmie:):):)
OdpowiedzUsuńU mnie Agatko na odwrót ja godzinami o filmach mogę i lubię rozmawiać natomiast w książkach zdecydowanie odpadam :P Teraz jak mam tyle wolnego staram się oglądać dużo filmów :)
OdpowiedzUsuńJa filmów nie specjalnie duzo oglądam. Za to książki uwielbiam ale z przyczyb technicznych...idzie mi czytanie b wolno.
OdpowiedzUsuńAgatko pozdrawiam Cię serdecznie i zapraszam na mojego bloga.
A mnie się podobało średnio. :) Jak już Ci napisałam na moim blogu, miałam wrażenie, że oglądam popłuczyny po "Franticu". Takie to jakieś niespójne, niezborne, niechlujne... Numer z GPS-em po prostu mnie położył na łopatki. No i ten pomysł, że nasz bohater identyfikuje gościa jako agenta CIA, bo wpisał w google: "Pan Iksiński + CIA" i mu wyskoczyło gdzie, kiedy i po co facet został zwerbowany. Re-we-la-cja! :))
OdpowiedzUsuń