poniedziałek, 28 września 2015

Książka w formie wina

Uległość Michela Houellebecqa przeczytałam jakieś dwa tygodnie temu. Któraś z polskich księgarń ebookowych oferowała wersję elektroniczną i natychmiast skorzystałam. Zazwyczaj nie lubię tak kombinować - czytam (z różnych względów) głównie na Kindle, ale jeśli już mam książki danego autora w tradycyjnym formacie, to kolejne jego dzieła staram się kupować w takiej samej formie.

Ale rynek wydawniczy jak wiele innych spraw na tym pięknym świecie idzie do przodu. Niby wiadomo. Ale czasem można się jeszcze zdziwić.

Łaziłam  z D. po księgarni. Jakimś cudem byliśmy tam sami. Nie mam pojęcia, gdzie były dzieci, zapewne zostały z jakąś opiekunką. Nie to się liczyło - napawałam się bowiem cudowną możliwością zatrzymywania się przy wypełnionych książkami półkach, spędzania niemal nieograniczonego czasu na przeglądaniu autorów, tytułów, czytaniu notek z tyłu okładek. Należę do tych czytelników, którym zdarza się sięgnąć po daną książkę wyłącznie na podstawie okładki.

Nagle zatrzymałam się zdziwiona. W narożnym regale zrobiono coś w rodzaju "kącika Houellebecqa". Jego książki zostały elegancko wyeksponowane na nieskazitelnie białym tle, na wysokości idealnej dla człowieka o przeciętnym wzroście. Dominowały oczywiście egzemplarze wydanej niedawno Uległości. Ale coś mi się tu nie zgadzało.

- Patrz, jakoś dziwnie to wydali - pokazałam Dawidowi jedną z książek. Rzeczywiście: w środku nie było normalnych stron zadrukowanym tekstem. Zamiast tego pełno było ilustracji, a każda kartka była wyposażona w coś w rodzaju koperty. Każda koperta zawierała kolejny fragment tekstu powieści.

- Dziwne - uznałam. - Ciekawie wygląda, ale kto chciałby czytać cokolwiek w ten sposób? Przecież to niewygodne, ciągle otwierać te kopertki, czytać, chować, otwierać kolejną...
- No dziwne - zgodził się mój małżonek. - Ale może jako prezent ślubny to by zdało egzamin.
- Ale kto kupowałby komukolwiek w prezencie ślubnym powieść Houellebecqa? - powątpiewałam.

I wtedy obok kopertowego wydania zobaczyłam inne, jeszcze dziwniejsze. Był to bowiem karton, trochę przypominający kartony z sokiem, z nakrętką u góry. Jeśli chodzi o szatę graficzną, to była taka sama jak na okładce normalnego wydania Uległości i jeśli wierzyć temu, co widziały moje biedne oczy, było to winna wersja tej książki. Tak, właśnie tak: w kartonie było czerwone wino.

- Ty, patrz, a to mogłabym nawet chcieć - uznałam. - Wydanie winne.
- Tylko jak się czyta tak wydaną książkę? - zastanawiał się D. - Pijesz i w miarę tego picia treść sama do ciebie przychodzi?
- Pojęcia nie mam, ale skoro tak to wydali, to musi być w tym jakiś sens - stwierdziłam. - Kupujemy?
- No weź - sprzeciwił się małżonek. - Przecież mówiłaś, że kupiłaś już ebooka. Po co nam dwa wydania tej samej książki?

I tak nie dowiedziałam się, jak czytać winne wydanie powieści. Chyba już się nigdy nie dowiem, bo obudziłam się wkrótce po powyższej wymianie zdań.

środa, 23 września 2015

Nutella jako źródło konfliktów, czyli newsy prosto z Kalifornii

Wyobraź sobie, że idziesz do sklepu, takiego większego, powiedzmy hipermarketu. W pewnym miejscu hali ustawione jest stoisko, przy którym miła pani częstuje klientów próbkami jakiegoś przysmaku, zachęcając oczywiście do zakupu większej ilości. U mnie ten chwyt faktycznie się sprawdza - moje dzieci z takich próbek chętnie korzystają, a ponieważ jedna trzecia z nich to niejadki, to nie mam większych oporów przed tym, by je częstować. Biorę zatem trzy miniaturowe porcyjki czegoś tam i przekazuję w wyciągnięte rączki. Czasem nawet zdarza mi się kupić reklamowany w ten sposób produkt. Ostatnio były to chyba wafelki ryżowe. 

Nie żeby to wszystko miało jakieś wielkie znaczenie. Ot, taki element życia, o którym się na co dzień nie myśli i o którym sobie przypominam dopiero w momencie zakupów.

Okazuje się jednak, że w takie sytuacje może wkraść się dramat. Otóż w ostatnią niedzielę w sklepie sieci Costco w południowej Kalifornii można było się poczęstować darmową próbką Nutelli. To ten niesmaczny, brązowy krem, którym można posmarować bułkę. Można z nim pewnie zrobić jeszcze jakieś inne rzeczy, ale nigdy nie doszłam do tego jakie, bo Nutelli zwyczajnie nie cierpię. Jeśli już miałabym jeść jakiś czekoladowy krem, to byłby to Snickers. 

Ale wracając do tematu: stoisko do poczęstunków stało się miejscem konfliktu dwóch panów w wieku 24 i 78 lat. Pierwszy z nich podobno skonfiskował wszystkie dostępne próbki, na co staruszek zwrócił mu uwagę. Młody się wściekł i uderzył starszego pana w twarz z taką siłą, że ten wylądował w szpitalu z raną ciętą i opuchlizną pod okiem. Nerwowy młody człowiek znajduje się już oczywiście w areszcie.

Zawsze mi się wydawało, że czekolada łagodzi obyczaje. Ale może to tylko u kobiet tak działa?


Pomijając już cały oburzający aspekt sytuacji, w której młody człowiek reaguje brutalnością na uwagę starszego człowieka, dziwi mnie jedno: Nutella? Serio?!

wtorek, 22 września 2015

Nigdy nie mów nigdy oraz Europejski Dzien bez Samochodu

Od czasów dziecięcych miałam jakąś wizję swojej przyszłości: na przykład marzyłam o tym, żeby pisać książki, mówić biegle w kilku językach, adoptować wraz z bratem jedenaścioro dzieci, z których każde będzie się specjalizować w innej dyscyplinie sportowej (sorry Grzesiek, nigdy Ci o tym nie mówiłam, ale miałam wtedy jakieś dziewięć lat i byłeś za mały, żeby zrozumieć, a potem zwyczajnie zapomniałam). Miałam też całą listę rzeczy, co do których obiecałam sobie, że nigdy w moim życiu nie będą miały miejsca.

Na przykład twierdziłam, że nigdy w życiu nie będę mieszkać za granicą.
Albo że nigdy nie będę siedzieć z dzieckiem w domu dłużej, niż przewiduje to urlop macierzyński.
Albo że nigdy nie będę mieć telewizora.
Ani samochodu.
A kiedy wśród moich czytających znajomych zaczęli pojawiać się tacy, którzy sprawiali sobie czytnik e-booków, twierdziłam, że nigdy, ale to nigdy nie będę używała takiego czegoś. Bo jak książka, to tylko papierowa, zajmująca określoną przestrzeń, stojąca na półce i dostarczająca czytającemu wrażeń wybiegających poza zwyczajną błogość wynikającą z lektury - wszak prawdziwa książka pachnie, a jej strony szeleszczą.

W pewnym momencie mojego życia pojawiła się druga połowa, która też miała swoje "nigdy". Wśród nich najlepiej zapamiętałam dwa:
- "nigdy nie mógłbym mieszkać w Szwajcarii"
- "nigdy nie mógłbym mieszkać w Stanach Zjednoczonych".
Przystałam na te oświadczenia bez większego problemu, sama miałam zamiar mieszkać przez całe życie w Krakowie, ewentualnie w Warszawie.

To nie jest tak, że całkiem mi nie wyszło. Telewizor mam, ale bez telewizji, więc czuję się rozgrzeszona. Jestem szczęśliwą posiadaczką Kindle, ale w tym przypadku przeszłam prawdziwą drogę od zdecydowanej nienawiści do prawdziwej miłości. Z czytnikiem prawie się nie rozstaję i gdyby nie on, nie byłabym w stanie czytać tylu książek. Aktualnie mieszkam w Kalifornii, do której przeprowadziłam się ze Szwajcarii. To tyle, jeśli chodzi o konsekwencję.

Kompletnie też nie wyszło mi nieposiadanie samochodu. Nigdy nie rozumiałam znajomych, dla których bycie właścicielem czterech kółek jest czymś istotnym. Przez szereg lat słuchałam opowieści o pojazdach koleżanek i kolegów, wśród nich najwięcej było relacji o problemach i kosztach, jakie te problemy za sobą ciągną i wizja czegoś takiego w moim życiu w ogóle nie jawiła mi się jako atrakcyjna. Do tego dochodził strach przed prowadzeniem i odpowiedzialnością, jaka spoczywa na kierowcy. Wydaje mi się, że gdyby nie fakt przeprowadzki do Stanów, do końca życia szczęśliwie podróżowałabym tramwajami i autobusami. Zresztą mam szczery zamiar powrócić do tego stanu rzeczy. Bowiem jednym z największych przyjaciół czytelnika jest transport publiczny.

Uczepiłam się tego samochodu, bo przypadkiem dowiedziałam się, że 22 września wiele krajów obchodzi Europejski Dzień bez Samochodu. Wbrew nazwie, w akcji bierze udział również sporo państw spoza Starego Kontynentu. Całość ma na celu pokazanie, że funkcjonowanie bez auta jest możliwe i nawet przyjemne. Mnie do tego nikt nie musi przekonywać. Mogłabym obchodzić to święto codziennie.

Oczywiście w USA tego dnia się nie obchodzi, przynajmniej tak twierdzi Wikipedia. Nie jest to jakoś szczególnie dziwne - odległości są tu duże, a transport publiczny kuleje i w większości miejsc jest tak, jakby go nie było. Przez jakiś czas próbowałam się buntować i chodziłam po zakupy spożywcze pieszo, ale szybko uznałam, że czterdzieści minut spaceru w jedną stronę z wózkiem po wąskim chodniku wzdłuż ruchliwej dwupasmówki to nie jest jednak to, co agatki lubią najbardziej.

Ale 22 września spróbuję stanąć na wysokości zadania i wcielić się w piechura. Nie wsiądę do auta, czy to w charakterze kierowcy, czy też pasażera. Autostrady jak co rano staną w koszmarnych korkach, a tymczasem ja z dumą będę obchodzić Europejski Dzień bez Samochodu. Nie żeby ktoś to w ogóle zauważył.

Poza tym zwyczajnie mogę zapomnieć. Bo w chwili, gdy piszę te słowa, w Kalifornii wciąż mamy poniedziałek, 21 września.

________________________________
P.S. To miała być notka o tym, jak przez kilka tygodni byłam jedynym kierowcą rodziny w amerykańskiej rzeczywistości, o pewnym tutejszym urzędzie i awarii systemu, który dotknął cały stan, ale doszłam do wniosku, że nie ma co rozpamiętywać tej traumy.

wtorek, 15 września 2015

Szkoła uczy, czyli o zabawie w taczki

I znów znalazłam się w szkole. Nie wiem do końca, dlaczego w ogóle tam poszłam, zwłaszcza w towarzystwie Emilki. Być może chciałam pokazać dziecku mury, w których jej matka swego czasu spędzała kilkadziesiąt godzin tygodniowo, balansując pomiędzy wiedzą i niewiedzą, a także szczęściem i pechem odnośnie tego, kiedy zostanie wezwana do odpowiedzi.

Dorwali mnie zaraz przy wejściu. Rosła  kobieta, której nie potrafiłam sobie przypomnieć, poinformowała mnie lekko wzburzonym tonem, że ciągle zalegam z zaliczeniem biologii. Wpadłam w panikę: liceum skończyłam już wiele lat temu, to prawda, że biologia w szkole średniej nie zaliczała się do moich ulubionych przedmiotów, ale byłam przekonana, że z niczym nie zalegam. Mimo wszystko świadectwo maturalne powinno być tego dowodem.

Nie byłam pewna, czy powinnam o tym wszystkim mówić kobiecie. Być może w moim rozumowaniu były jakieś luki, które mogłaby mi wytknąć i wszystko przybrałoby tylko gorszy obrót. Sytuacja jednak zdecydowanie nie należała do komfortowych - najgorsze było to, że wszystko obserwowała Emilka, dziewczynka, dla której bądź co bądź powinnam być wzorem. Matka, której po tylu latach od matury wypomina się niezaliczenie biologii to chyba kiepski wzór?

Oczywiście obudziłam się z ulgą. I tym pytaniem z tyłu głowy, które powraca do mnie co jakiś czas, za każdym razem, kiedy śni mi się szkoła: dlaczego ta instytucja, z którą od tak dawna nie mam nic wspólnego, prześladuje mnie w formie koszmarów od lat, zupełnie jakby moja wyobraźnia nie miała innych pożywek: mimo tego, że przecież mam całkiem ciekawe życie, na pewno ciekawsze od licealnych problemów?

Godziny mijały, dzień przechodził swoje kolejne, rutynowe fazy, a we mnie wciąż tkwił niesmak z powodu snu. Bo z tą szkołą zawsze było coś nie tak, myślałam sobie. I na pewno nie była to moja wina. W każdym razie nie tak do końca, zapewniałam swoją podświadomość.

Szkoła potrafiła obrócić w koszmar nawet coś, co w założeniu miało być ciekawe. W pierwszej, drugiej i trzeciej klasie podstawówki w programie mieliśmy przedmiot o nazwie „gry i zabawy”. Zajęcia te odbywały się dwa albo trzy razy w tygodniu i były czymś w rodzaju lekkiego wuefu, tyle że bardziej na luzie i bez ocen. Jeśli była ładna pogoda, często chodziliśmy po prostu na któryś z pobliskich placów zabaw i tam dokazywaliśmy pod okiem nauczycielki. Gdy aura nie sprzyjała, bawiliśmy się przeważnie na łączniku pomiędzy dwoma skrzydłami szkoły. Nie lubiłam tych „gier i zabaw”, dla mnie to był jakiś niepotrzebny dodatek, wydłużający tylko czas siedzenia w szkole. Poza tym należałam do grona łamag, wciąż miałam wrażenie, że wszystko wychodzi mi gorzej niż rówieśnikom i że wszyscy to widzą, a dla siedmioletniej dziewczynki to tragedia. 

O bezsensie przedmiotu przekonała mnie najdobitniej historia z zabawą w taczki. Mieliśmy się dobrać parami. Jedno z dzieci miało chodzić na rękach, przytrzymywane za nogi przez to drugie. Nic szczególnego, ale siedmio- czy ośmiolatkom raczej sprawia frajdę. Bez problemu schwyciłam za nogi A, i przez jakiś czas dreptałam za nią, robiącą niezgrabne kroki na rękach. A. zaliczała się do tych najszczuplejszych dzieci, ale i tak po jakimś czasie jej nogi wydawały mi się koszmarnie ciężkie i niewygodne do podtrzymywania. Gdy nauczycielka obwieściła koniec rundy, z ulgą je puściłam.

I wtedy rozległ się wrzask. Okazało się, że dolne kończyny A. opadły bezwładnie na ziemię, ulegając przy okazji solidnemu stłuczeniu. Patrzyłam w zdumieniu na płaczącą koleżankę: przecież wiedziała, że puszczam jej nogi. Dlaczego pozwoliła im tak po prostu opaść, bez żadnej asekuracji? Kiedy ja puściłam, ona powinna opuszczać je stopniowo. Na pewno wszyscy to zrozumieją.
- Co ty wyprawiasz?! - wrzasnęła nade mną wychowawczyni. - Czy ty w ogóle nie myślisz?! Czy tobie się wydaje, że to jest worek ziemniaków, którym można tak po prostu rzucić?!
Wokół siebie miałam prawie trzydzieści par oczu, gapiących się na mnie z wyrazem zaskoczenia i potępienia. Patrzyłam na nich w lekkim szoku: ej, czy naprawdę nikt inny nie puścił ot tak po prostu nóg podtrzymywanej osoby? Każdy tak sam z siebie wpadł na to, że potrzebna jest asekuracja ze strony podtrzymującego?

Po latach próbowałam się poskarżyć mężowi na tamtą niesprawiedliwość.
- No wiesz, pani kazała kończyć, więc puściłam jej nogi… - mówiłam.
- Ałłłłła - skrzywił się mąż, jakby nogi zabolały go na samą myśl. I podobnie jak wszyscy, którym opowiadałam tę historię stwierdził, że wina leżała po mojej stronie.


No, ale szkoła uczy i wychowuje. Na wszelki wypadek już nigdy więcej nie bawiłam się z nikim w taczki. To niebezpieczne.

czwartek, 10 września 2015

O estetyce jedzenia, czyli na randce to tylko piwo

Wiele lat temu siedziałyśmy z K. w jakiejś lubelskiej knajpie pałaszując kebaby. Byłam wtedy od nich uzależniona - mieszkałam od niedawna w Krakowie i "cielęcy w cieście" był stałą pozycją w moim menu.
- Słuchaj, co sądzisz o tym, żeby jeść takie rzeczy przy chłopaku? - zagadnęła mnie K. - No wiesz, na randce...

Sama myśl aż mnie przeraziła. Byłam wtedy sama, chodziłam oczywiście na piwo z tym czy tamtym kolegą, ale myśl o wspólnym pałaszowaniu takiego żarcia była dla mnie niepojęta. Ludzie, ja nawet jedząc naleśniki w towarzystwie przedstawiciela płci przeciwnej stresowałam się, że pochlapię się śmietaną, albo nabryzgam wnętrznościami truskawek. Pizza też jest skomplikowana, ten ser się tak ciągnie, że czasem aż nie wiadomo, co będzie mniej eleganckie: odgryzienie tego ciągnącego się? Czy napchanie buzi aż do granic możliwości, licząc na to, że jakoś to będzie? Pod podobną kategorię co pizza podpada zresztą spaghetti.

Pamiętam, jak kiedyś podobający mi się facet robił mi kanapki. Przeraziłam się, że będą jakieś wymyślne: no wiecie, taka piramidka z kawałeczkiem szynki, sera, pomidorka, ogórka, może jakaś oliwka... Oczyma wyobraźni już widziałam, jak to wszystko rozpada mi się w rękach i ląduje na podłodze wokół. Na szczęście kolega miał tylko chleb, masło i dżem jagodowy, i temu jakoś podołałam.

Wspominam sobie te swoje dawne niby-randki w poszukiwaniu źródeł różnych wizerunkowo-żywieniowych traum i wychodzi mi, że większość zaczynała się w mojej głowie, bo jak się już z kimś widywałam, to raczej nie szłam na kolację czy obiad, ale na piwo. Owszem, z piwa też może być nieszczęście: można je przecież wylać, np. komuś na kolana, ale aż tak daleko moja wyobraźnia nie sięgała.

Myślę jednak dalej i dochodzę do wniosku, że sama nie przepadam za widokiem ludzi jedzących. Wszystko jest ok, o ile konsumpcja odbywa się w domu czy w restauracji. Ale nie cierpię ludzi jedzących w autobusach czy pociągach. Słowo daję, potrafię przywołać w pamięci dziesiątki twarzy i kanapki, w które się wgryzały. Np. chłopiec siedzący naprzeciwko mnie w autobusie jadącym na dworzec w Kolonii. Jadł coś, co wyglądało na wielki kotlet mielony domowej roboty w wielkiej bułce. Albo pan wcinający kanapki w pociągu relacji Lublin-Kraków. A dzięki temu, że denerwują mnie również pasażerowie samolotów, którzy przynoszą własne jedzenie, to nie potrafię tak do końca wybaczyć gościowi, który siedział obok mnie na trasie Dublin-Warszawa tego, że spędził część podróży nad kanapką z kiełbasą.

I tak naprawdę nie wiem, czy przemawia przeze mnie jakieś słuszne poczucie estetyki podróżnej, czy po prostu mam źle w głowie.

Ale jeśli w grę wchodzi to drugie, to zapewniam, że mam ku temu powody. Bo wpadki zdarzają mi się ciągle.

Stałam sobie wraz z małżonkiem przy kasie w hipermarkecie, udzielając się w żmudnej czynności pakowania kupowanych towarów do sklepowego wózka, gdy nagle nasze spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęłam się promiennie, myśląc w zachwycie o tym, jak to ładnie musi wyglądać z zewnątrz: tacy młodzi i piękni, pakują razem do koszyka produkty spożywcze, które potem cała rodzina z zadowoleniem będzie pałaszować, gdy nagle mąż oznajmił:
- Masz coś między zębami. Chyba szpinak.
I czar jakby prysł.

No sami widzicie. Jedzenie to stresująca sprawa.

A na randce to jednak najlepiej tylko piwo. Albo herbata. Jedzenie, zwłaszcza to skomplikowane, to dopiero po ślubie. A najlepiej po podpisaniu kredytu na 30 lat.

czwartek, 3 września 2015

3 lata za Wielką Wodą, czyli co się tak naprawdę zmieniło

I tak oto mijają trzy lata, odkąd wylądowałam w USA. W tym czasie wydarzyło się całe mnóstwo rzeczy, zobaczyłam wiele nowych miejsc, spotkałam nowych ludzi - i przez to wszystko na pewno trochę się zmieniłam. Przeprowadzka tutaj wymusiła na mnie zmianę różnych przyzwyczajeń i podejścia do pewnych spraw. Mogłabym o tym ględzić długo i na poważnie, ale spróbuję zrobić to sprawnie, ciekawie i choć odrobinę zabawnie. 

Zaczęłam prowadzić samochód. Zawsze byłam fanką komunikacji miejskiej, jako miejsca, w którym można poczytać i poobserwować ludzi. Pewnie, że bywało wkurzająco, np. wtedy gdy trzeba było czekać w strugach deszczu na spóźniający się tramwaj, ale jakoś nigdy nie był to dla mnie jakiś koszmarny problem. Nie zawsze dało się usiąść, ale czytać da się też na stojąco. W czasach, gdy mieszkałam w Krakowie, miałam niemal pewność, że każdego dnia będę mogła przeznaczyć godzinę czy półtorej na czytanie - właśnie dzięki komunikacji miejskiej. Ach, a te czasy, gdy remontowali Rondo Mogilskie - jak to wspaniale wydłużało czas podróży!

Zaczęłam korzystać w biblioteki. W Polsce robiłam to tylko wtedy kiedy musiałam - no, może pomijając okres dziecięcy, kiedy lubiłam buszować wśród półek z książkami dla najmłodszych. Biblioteki szybko wydały mi się miejscami niesympatycznymi, w którym czytelnik traktowany jest jako potencjalny złodziej książek. Tak, wiem - jak ze wszystkim, bywa różnie. I ja też różnie trafiałam. Biblioteką w Santa Clara, do której trafiłam tuż po przeprowadzce do Stanów, zachwyciłam się od pierwszego wejrzenia. Dużo książek, sympatyczna obsługa, zajęcia dla dzieci, świetne wyprzedaże, kursy dla seniorów (ok, z nich akurat nigdy nie korzystałam) oraz brak konieczności interakcji z kimkolwiek, bo wypożyczane książki skanuje się osobiście - super.

Zaczęłam doceniać mieszkanie w domu. Zawsze byłam dziewczyną z bloku i nie miałam z tym problemu. To, że w końcu zamieszkałam w domu, to w dużej mierze przypadek, któremu fakt mieszkania w USA na pewno pomógł. Doceniam komfort, jaki daje taki osobno stojący dom. I tylko staram się za bardzo nie przyzwyczajać, bo przecież jeszcze różnie może być - wszak ta dziewczyna z bloku tkwi we mnie głęboko, a starych drzew się nie przesadza.

Zaczęłam jeść burgery. Takie „bardziej”, nie te z McDonald’s. Wiem - zło, kalorie i cała reszta, dlatego jem je tylko czasami, może raz na kilka miesięcy. Ale nie zmienia to faktu, że lubię. A skoro już jesteśmy przy kwestiach gastronomicznych, to mac and cheese mi kompletnie nie podeszło.

Zaczęłam oszczędzać wodę. Nie jakoś ekstremalnie - przy pięciu osobach w domu trudno mówić o totalnym zaciśnięciu pasa. Ale trochę da się zrobić, zwłaszcza, jeśli człowiekowi na tym zależy. Kalifornia od kilku lat ma poważny problem suszy i władze przypominają o tym niemal na każdym kroku. 

Przestałam się tak bardzo przejmować swoim wyglądem. Nie zrozumcie mnie źle - zwracam na to uwagę, zresztą lubię fajne ciuchy i całą resztę tych spraw. Ale nie mam problemu z tym, żeby wyjść do skrzynki na listy w piżamie. Ba, w piżamie odwiedziłam też sklep spożywczy i przedszkole (ale to była zima, na górze miałam kurtkę, więc istnieje szansa, że na kolorowe spodnie od piżamy nikt nie zwrócił uwagi). Miałam też sąsiada, który w piżamie wyprowadzał swojego psa.

Zaczęłam kupować jedzenie i inne potrzebne artykuły w hurtowych - jak na Europejkę - ilościach. Na początku strasznie mnie wkurzały duże opakowania wszystkiego. Kojarzyło mi się to z marnotrawstwem, bo przecież jeśli tego jest tyle, to gdzieś tam po drodze musi się to zacząć psuć. Teraz mam już inne podejście - wiem, że wszystko jest kwestią odpowiedniego planowania. Czasem tylko dla żartu robię sobie zdjęcie np. z olbrzymią butlą octu.

Zaczęłam sama zagadywać nieznajomych ludzi. Ok, nie robię tego bardzo często, ale zdarza mi się. Jak tego popołudnia, kiedy jechałam windą z panią wiozącą koty do weterynarza. Koty zbliżają. Albo tego wieczoru, kiedy nie wyszedł mi tort, zdołowana pojechałam po gotowca i opowiedziałam wszystko gościowi, któremu płaciłam. Kilka razy zdarzyło mi się też zagadnąć matki bliźniąt mniejszych niż moje. Nie zmienia to faktu, że jak na tutejsze standardy i tak jestem dość wycofana - to raczej mnie zaczepiają, a nie na odwrót. 

Ale przede wszystkim stałam się chyba bardziej otwarta. Rzadziej oceniam. Uśmiecham się spontanicznie. Może dlatego, że inni też to robią, a może działa tu jakiś wewnętrzny mechanizm, podpowiadający, że z uśmiechem na ustach jest jakby łatwiej.

I choć do zakochanych w Dolinie Krzemowej raczej nie należę, to myślę sobie dziś, że coś tam jej zawdzięczam. Jeśli nic innego, to przynajmniej przygodę.


wtorek, 1 września 2015

Na dobry początek września: Książkowe podsumowanie wakacji

No i mamy wrzesień. Można w zasadzie powiedzieć, że wakacje dobiegły końca. Pomyślałam, że skorzystam z początku nowego miesiąca i wstukam kolejną notkę o książkach. Będzie o tym, co czytałam w lipcu i sierpniu. Większość tego czytania miała miejsce w Polsce, w Lubartowie, na huśtawce w ogrodzie moich rodziców. Przy akompaniamencie bzyczenia pszczół i wśród podjadania porzeczek. Poniższa relacja jest nieco wybiórcza - jeśli ktoś jest spragniony szczegółowych relacji odnośnie tego, co czytam, może zerknąć na moje konto na Goodreads. 

Lipiec zaczęłam od książki Nuali O’Faolain Mój sen o tobie. Tak naprawdę przymierzałam się do tej powieści od wielu lat. Patrzyłam na nią przy każdej chyba wizycie u rodziców i zawsze odkładałam lekturę na bliżej nieokreślone „później”. Teraz uznałam, że nadszedł właściwy moment: książka opowiada o Irlandii, a ja dopiero co tam byłam, no i niedawno skończyłam czytać inną powieść z Irlandią w tle. Nie żałuję - wciągnęło mnie. Mój sen miał w sobie coś dziwnego, czytając czułam lekki niepokój. Fascynowała mnie postać głównej bohaterki - kobiety zupełnie innej niż ja, a jednocześnie w niewytłumaczalny sposób bliskiej. 

Korzystając z pobytu w Polsce, przeczytałam dwa ostatnie tomu Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. Mam wrażenie, że autorka od dłuższego czasu zbiera więcej cięgów niż pochwał za kolejne części cyklu, ale ja zawsze z przyjemnością wracam do losów rodziny Borejków. McDusia rzeczywiście wyszła tak sobie - gdyby nie obecność bohaterów, których od lat lubię, ciężko by mi się czytało. Za to Wnuczka do orzechów mnie urzekła i mam nawet wrażenie, że to najlepsza Musierowicz od lat.

Oczywiście przeczytałam kilka książek Joanny Chmielewskiej. Akapitu zaczynającego się od tego zdania w moich książkowych notkach możecie oczekiwać jeszcze przez kilka najbliższych lat. Nie wiem jak to się dzieje, mam wrażenie, że ciągle czytam Chmielewską i ciągle trafiam na kolejne tytuły, których jeszcze nie znam. Ostatnio wzięłam się za Autobiografię. Trzy pierwsze tomy mnie zachwyciły, ryczałam ze śmiechu regularnie. Czwarty i piąty przeczytałam bardziej na zasadzie „skoro już zaczęłam, to i skończę”. Chętnie to autorce wybaczam - przy większości jej książek bawię się tak wybornie, że od czasu do czasu może powiać nudą.

Z pewnym wahaniem wróciłam do serii Camilli Läckberg. Zwlekałam z tym chyba ponad rok. Lubię jej książki, traktuję je w kategoriach czysto rozrywkowych. Jakoś w 2014, lekko wstrząśnięta zakończeniem Syrenki podejrzałam, jak zaczyna się następujący po niej Latarnik i stwierdziłam, że psychicznie nie jestem w stanie tego czytać. Tłumaczyć nie będę - nie chcę psuć ewentualnej lektury tym, którzy nie czytali, ale ten kto czytał i zna mnie osobiście może się domyśleć o co chodzi. Sam powrót do serii uważam za udany - na szczęście te straszne fragmenty przeczytałam już w ubiegłym roku w ramach podglądania i zdążyłam się z nimi w miarę oswoić.

Moje wakacyjne czytanie zdecydowanie wygrał Chłopiec z latawcem (Khaled Hosseini). Piękna, mądra, smutna, miejscami brutalna i wstrząsająca książka. W jakiejś recenzji przeczytałam kiedyś, że jest to powieść, w której nie ma ani jednego zbędnego słowa. Zgadzam się. To jest dzieło, które się pochłania, takie, przy którym zapomina się o zewnętrznym świecie. Wzrusza i wyciska łzy, ale w mądry, dojrzały sposób. Jeśli chcesz przeczytać dobrą książkę o przyjaźni, to na piękniejszą trudno będzie Ci trafić.

Druga książka, której nie zamierzam żałować komplementów, jest Miedzianka. Historia znikania Filipa Springera. Słyszałam, że świetna, sama zaczynałam ją kilka razy i rezygnowałam na pierwszej stronie. Tym razem się zaparłam, przeczytałam tych stron może z dwadzieścia i wciągnęłam się na tyle, że potem poszło z górki. Świetny reportaż o mieście, które zniknęło. Klimatyczny, trochę mroczny, przywodzący na myśl szarość i beznadzieję, w którą dzięki autorowi wprost chce się zanurzyć. Jeśli lubisz reportaże i nie czytałeś Miedzianki, to koniecznie zaktualizuj swoją listę „do przeczytania”.

__________________
No i to by było na tyle. Na razie. Z jakiegoś powodu te książkowe notki czyta całkiem sporo ludzi, dlatego pomyślałam, że może dobrym pomysłem byłoby wrzucać takie podsumowania częściej niż raz - dwa razy do roku. Potem jest tego strasznie dużo i wybieranie powieści, o których chcę napisać choć kilka zdań z gąszczu kilkudziesięciu książek jest lekko skomplikowane.