wtorek, 28 września 2010

Archeologia porządkowa


Z porządkami zawsze byłam na bakier. Sprzątanie przestrzeni publicznej, jak np. kuchnia czy duży pokój w mieszkaniu rodziców jeszcze jakoś mi zawsze wychodziło - gdy tylko chciałam. Porządki we własnym pokoju czy mieszkaniu to już zupełnie inna bajka. Nie lubię i nie potrafię. Zawsze gdy już się wezmę do roboty kończę z poczuciem, że coś nie zostało zrobione. W czasach studenckich, gdy wyjeżdżając na jakieś święta do rodziców zostawiłam Qneksowi klucze do mieszkania, nie spodziewałam się, że stanę się obiektem męskiej litości - kiedy wróciłam, mój pokój lśnił czystością, jakiej ja spod szmatki wydobyć po prostu nie potrafię. Ci, którzy mają mnie za pedantkę (znam tylko jedną taką osobę) najzwyczajniej w świecie się nie znają.


W moim przypadku wszystko było jasne: muszę się uczyć, bo sprzątaniem na życie nie zarobię. Choćby najmarniejsze.

Jak jednak wiadomo, niezwykłe okoliczności mogą skłonić nas do niezwykłych osiągnięć. Po kilku dniach pucowania mieszkania udało się osiągnąć stan pozwalający na przyjęcie gości. A goście to nie lada: wpuszczenie pod własny dach teściów to wszak okoliczność zupełnie inna niż podejmowanie herbatą kolegi, który wpadł po płytki. Ironizowanie ironizowaniem, ale jestem pod sporym wrażeniem tego, co udaje się odnaleźć podczas takich wielkich porządkow. 

- Kupony na dawno zakończone promocje. Zbierałam je np. w celu zdobycia kolekcji uroczych pluszaków. Oczywiście dla mnie i tylko dla mnie.
- Bilety na przejazd koleją sprzed przeszło roku.
- Zapisane zeszyty stanowiące dowody na to, że kiedyś naprawdę intensywnie uczyłam się francuskiego.
- Zdjęcia z Pomarańczowej Rewolucji na Ukrainie w 2005 roku. Tak, wiem, mamy 2010.
- Różne nitki, kordonki i tym podobne. Może i nie potrafię sprzątać, ale rękodziełem się czasami param.
- Mnóstwo (myślę że blisko 100) ulotek, książeczek i tym podobnych dotyczących tego, co warto zwiedzić w Szwajcarii. Nie przypominam sobie, żebym korzystała z czegokolwiek, może poza rozkładem kursów statków.
- Pojedyncze materiały do nauki niemieckiego, których w ogóle nie kojarzę.
- Kilka książek.
- Całe mnóstwo kocich zabawek upchniętych za kanapami itd.
- Karta do zbierania punktów w sklepie, do którego regularnie uczęszczam. Nawet nie wiedziałam, że ją mam.
- PIN do karty, której nigdy nie używałam, choć mam ją od prawie dwóch lat. Niestety nie wiem, gdzie jest karta.
- Płytę CD, której nigdy nie rozpakowałam.

Mimo nadziei rozbudzonej tak ogromną liczbą różnych znalezisk nie udało mi się wciąż ustalić miejsca pobytu mojego dyplomu z uczelni. Choć z tego co pamiętam wydano mi go w wersji niekompletnej. Chyba poczekam z szukaniem go do kolejnej tury gości.

środa, 22 września 2010

Taki Dzień Bez Samochodu, że aż strach się bać


Dowiedziałam się, że dziś obchodzony jest Europejski Dzień Bez Samochodu. Ta informacja co roku dociera do mnie z opóźnieniem, jako że samochodu nie posiadam i w najbliższym czasie nie planuję zmieniać tego stanu rzeczy. Prowadząc auto nie da się czytać książki, odpisywać na SMS-y ani drzemać. I choć dostrzegam pewne zalety posiadania własnych czterech kółek (np. kwestia dostarczania do domu zakupów), to póki co wolę piesze wędrówki między przystankami. Zwłaszcza, że tramwaje w Zurychu to całkiem fajna sprawa.


Idea Dnia Bez Samochodu jest oczywiście szczytna - w ramach poczucia solidarności z Wielką Sprawą niektórzy mobilizują się na tyle, by choć raz w roku przejechać się tramwajem czy metrem. Tyle tylko, że tramwaj, metro albo trolejbus to pojazdy poruszające się po dużych miastach. Mieszkańcy małych, dojeżdżający do pracy do innych miejscowości, często skazani są na korzystanie z usług firm przewozowych. Po naszych drogach pędzą setki busów wypełnionych ludźmi. Osobiście ich nie cierpię - od czasu do czasu jestem skazana na podróż busem z Lublina do rodzinnego Lubartowa i za każdym razem czuję się, jakbym znajdowała się w klatce śmierci. Niedawno zdarzyło mi się jechać pojazdem, który sprawiał wrażenie, jakby jego poprzedni żywot rozgrywał się na brytyjskiej prowincji - kierownica była co prawda z naszej strony, ale całe wnętrze wehikułu przypominało to, co na co dzień widzimy w autobusach: plastikowe siedzenia, środkowe drzwi przypominające do złudzenia te z komunikacji miejskiej, przyciski (oczywiście nie działały) do otwierania drzwi itd. No i anglojęzyczne napisy, sugerujące, by ustąpić miejsca osobie starszej bądź niepełnosprawnej. Dość dziwny widok na wschodnich rubieżach kraju. Autobus skakał po drodze, jakby miał za chwilę eksplodować. Ale żeby oddać sprawiedliwość właścicielowi pojazdu - większość busów na tej trasie wzbudza we mnie podobne wrażenia.

Rozsądek mówi, że skoro te busy jeżdżą, to widać się do tego nadają. Przecież muszą mieć ważne badania techniczne, a te przechodzą sprawne samochody. Oczywiście wiem, że to teoria. O praktyce poczytałam sobie dziś rano tutaj: Wstrząsające wyniki kontroli busów. Tekst w sam raz na dzień przed Europejskim Dniem Bez Samochodu.

Jeśli jest jakaś nazwa na fobię przed poruszaniem się pojazdami to ja to na pewno mam. Boję się jeździć autem. Jakimś cudem nie boję się pociągów i tramwajów. Z autobusami miejskimi jest już bardzo różnie. No, ale jak się czyta takie rzeczy, to ciężko nie nabawić się obsesji. I tu już nawet triumfalne: "Ha, miałam rację, że z tymi busami jest coś nie tak!" nie pomaga.

wtorek, 21 września 2010

Myj się albo wyślę Ci książkę

Jak chyba każdy z nas, natknęłam się w życiu na kilka osób cierpiących na problem z higieną osobistą. Niektórzy naprawdę nie potrafią zrozumieć, że nawet brudne włosy śmierdzą, nie mówiąc już o pocie czy nieświeżych ciuchach. Zwrócenie uwagi brudasowi nie należy do prostych spraw - przynajmniej ja mam z tym problem, bo mimo wszystko tekst w rodzaju "Sorry, śmierdzisz" czy nawet "Wybacz, ale wydaje mi się, że zbyt rzadko się myjesz" jest nieco uwłaczający w stosunku do jego adresata. 

Moja koleżanka, w dyskusji o poziomie higieny osobistej jednego z naszych kolegów zasugerowała kiedyś pokojowe rozwiązanie: zaproponowała, by poczekać na najbliższą nadającą się ku temu okazję i kupić mu zestaw kosmetyków - jakiś żel pod prysznic, dezodorant, coś do golenia się... W obliczu tak miłego gestu kolega by zapewne nie śmiał przypuszczać, że posądzamy go o bycie brudasem, a kto wie - może nawet skorzystałby z prezentu. 

Pomysł koleżanki co prawda nie został wykorzystany (znajomy w pewnym momencie znikł nam z pola widzenia i problem rozwiązał się sam - czy może raczej przeniósł się na inną grupę ludzi), ale temat od czasu do czasu daje mi się we znaki. Ludzi - niestety głównie panów - którzy nie wiedzą o tym, że porządny prysznic przed pracą to podstawa, jest całe mrowie. Osobiście trochę tego nie rozumiem - jeśli zdarzy mi się, że zmęczona zasnę na kanapie bez wcześniejszej kąpieli, po przebudzeniu czuję się fatalnie. Podobno niektórzy faceci uważają, że zapach potu jest męski, a częste stanie pod prysznicem to oznaka metroseksualizmu. Słyszałam nawet historię takiego jednego pana, który tłumaczył swój zapach upodobaniami jego dziewczyny. No cóż.

Wczoraj natknęłam się na informację o wydanej właśnie przez wydawnictwo Słowo/Obraz Terytoria osiemnastowiecznej książce rodem z Francji. Sztuka pierdzenia to może nie do końca to, o czym pisałam powyżej, ale na upartego da się znaleźć analogie. Ewentualnie można poszukać innego tytułu, bardziej pasującego do tematu higieny osobistej. I co dalej? Proste: kupujemy książkę i wysyłamy ją (najlepiej z odpowiednią, anonimową dedykacją) na adres brudasa. Oczywiście jest to metoda wymagająca wykorzystania naszych prywatnych środków finansowych, w dodatku przy okazji robimy komuś prezent, ale czego się nie robi dla komfortu oddychania świeżym powietrzem?

Inna sprawa, że pewnie najlepszym i najtańszym sposobem byłaby szczera rozmowa z osobą śmierdzącą. Albo zawiązanie akcji zbierania podpisów. Tyle że ja jestem nieśmiała. 

Męki czytelnika czyli nie zaczynaj tego, co nie zostało skończone

Jeśli chodzi o książki, to dawno już zrezygnowałam z faworyzowania określonego ich typu. W tej dziedzinie jestem niemal wszystkożercą. Wprawdzie z własnej i nieprzymuszonej woli nie biorę zbyt często do rąk utworów poetyckich i dramatów, ale wiele spośród tych, z którymi się zetknęłam w latach nauki naprawdę mi się podobało. Czytam trochę polskiej, współczesnej literatury, ale lektura tego typu książki zazwyczaj kończy się u mnie gorzkim stwierdzeniem, że nie jest dobrze. Zdarza mi się sięgać po coś latynoskiego (od iluś lat polskie wydawnictwa są bardzo hojne w wydawaniu dzieł pisarzy południowoamerykańskich), próbowałam romansować z powieściami napisanymi przez Japończyków (próba nie zakończyła się niestety satysfakcją z mojej strony), czytuję klasykę (choć kolekcja "Wyborczej" sprzed kilku lat wciąż nie została przeze mnie w całości przeczytana). Jest jednak pewien rodzaj książek, do których mam szczególną, groźną słabość. Uwaga, wstydliwe wyznanie: uwielbiam powieści w tomach. 

"Saga o ludziach lodu" mnie ominęła, ale po "Raiję" już sięgnęłam. Zrezygnowałam dopiero wtedy, gdy bohaterka osiągnęła wiek, który według mnie dyskwalifikował ją jako postać romantyczną. Przez lata zaczytywałam się Musierowicz i Montgomery. No dobra - "Zmierzch" też przeczytałam, choć wkurzały mnie postaci przejawiające kompletny brak logiki w postępowaniu. A ponieważ fantastykę też lubię, to w pewnym momencie zwariowałam na punkcie Wiedźmina. I to był początek moich błędów.

Gdy polecono mi "Grę o tron" Georga R.R. Martina, najważniejszą dla mnie rekomendacją było porównanie klimatu tej książki do dzieła Sapkowskiego właśnie. Cóż - nie jestem pewna czy z tym klimatem rzeczywiście jest coś na rzeczy, ale jedno jest pewne: saga Martina skrzywdziła mnie totalnie. Nie dość, że czytałam ją studiując na wydziale polonistycznym i czułam się w obowiązku chować kolorowe okładki przed mądrymi, rozpoetyzowanymi znajomymi, to jeszcze przywiązywałam się do bohaterów - a to mało praktyczne w przypadku książek, w których co chwila dochodzi do rzezi i ginie któraś z ważniejszych postaci. Przygoda z Martinem szybko się jednak skończyła, czy może raczej przerwała: dowiedziawszy się, że autor od dłuższego czasu próbuje napisać piąty tom, postanowiłam, że lekturę czwartego zostawię sobie na czasy, gdy kolejny będzie już na półkach (choćby amerykańskich). Było to ładnych kilka lat temu. W międzyczasie przeczytałam stos opowiadań tego samego autora i serię jego wyznań, wśród których najlepiej zapamiętałam jedno: że zawsze miał tendencję do tego, by nie kończyć tego co zaczynał.

Tak się złożyło, że czwarty tom sagi Martina kupiliśmy podczas pobytu w Stanach. Aktualnie czyta go Qnex - ja staram się trzymać mocno i brać z półki inne książki. Co zresztą nie jest trudne: kilka miesięcy temu, w tęsknocie za jakąś sagą, zdecydowałam się na krok iście desperacki. Zaczęłam czytać "Koło czasu" Roberta Jordana.


Musicie mnie zrozumieć. Żyję na obczyźnie, w kraju, którego większość obywateli twierdzi, że mówi po niemiecku, co nie jest prawdą - mówią dziwnym językiem, w którym niektóre słowa faktycznie częściowo pokrywają się z ich niemieckimi odpowiednikami. Próba kontaktu z krajem rodzinnym naraża mnie na zaliczenie kolejnego odcinka z serii "Krzyż". Wprawdzie mam dwa cudowne koty i równie cudownego Qneksa, ale on jest Googlerem. Od takiej rzeczywistości trzeba mieć odskocznię. 


Przeczytam najpierw jeden tom, a potem coś innego, tłumaczyłam sobie, przedzierając się przez kolejne strony pierwszego tomu serii. Przy trzecim z rzędu (najcieńszym - poniżej 700 stron. Są i takie dobijające prawie do tysiąca) poważnie rozważałam zawzięcie się i przeczytanie ciurkiem całej serii. Co to jest, kilkanaście tomów? Jeden schodził mi przez dwa tygodnie. Pół roku i przeczytam coś innego. W Stanach dokupiłam brakujące części. Albo inaczej: te, które były dostępne.

Bo oczywiście sprawa okazała się nie być aż tak prostą. Autorowi zmarło się przed napisaniem ostatniej części - o czym wiedziałam. Na podstawie notatek, które zostawił, inny gość produkuje zakończenie. Tyle tylko, że okazało się, iż wbrew temu czego się spodziewałam, nie sposób zmieścić tego w jednym tomie. Tomów zatem będzie trzy. Z czego ostatni wyjdzie bodajże za rok.

Zamknęłam ostatnią stronę czwartego tomu i postanowiłam zrobić sobie przerwę na jakieś trzy inne książki. Z zemsty. Bo jak tak można? A jeśli ten ostatni tom nie wyjdzie za rok? Jeśli nie wyjdzie nigdy? Jeśli w oczekiwaniu na niego zapomnę, co było w poprzednich kilkunastu częściach (wiem, mam ściągę na Wikipedii)? 

Dodam, że w moim przypadku czytanie książek nie ogranicza się do przyjemnie spędzonego czasu na fotelu, z kubkiem gorącej herbaty w dłoni. To co czytam często mi się śni. Z zamkniętymi oczami poznaję alternatywną wersję dalszego ciągu akcji. Co ciekawe, język snów odpowiada temu, w którym czytam daną książkę. Są tam nawet wyrazy, których nie znam. To wszystko jest bardzo męczące.

Może nie zwariuję. Ale nieprędko kupię pierwszy tom czegoś, co nie jest jeszcze skończone. Amen.

niedziela, 19 września 2010

Nobody expects the Spanish Inquisition!




Od wielu tygodni unikam jak ognia dobrowolnego śledzenia wydarzeń z Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie. Oczywiście nie udaje mi się to tak do końca i całą sytuację ogarniam całkiem nieźle. Niemniej ostatnio zaczynam cenić sobie przebywanie w odległości przeszło tysiąca kilometrów od Warszawy: jeśli nie wejdę na stronę któregoś z serwisów informacyjnych ani nie pozwolę sobie na poruszanie pewnych tematów w rozmowach z rodzicami, wieści o krzyżu zwyczajnie nie będą do mnie docierać.


Generalnie kwestia poglądów religijnych jest dla mnie o wiele bardziej osobistym tematem niż orientacja seksualna. Gdyby jednak ktoś zapytał mnie o zdanie, stwierdziłabym, że według mnie krzyża przed Pałacem Prezydenckim być nie powinno. No, ale jeśli jest sporo ludzi, którym na nim zależy, a nie byłoby żadnych formalnych przeciwskazań, to na bezsenność przez to nie zapadnę. Co prawda trochę dziwi mnie poziom uporu zgromadzonych na Krakowskim Przedmieściu obrońców (to chyba im powinno zależeć na godnym miejscu dla krzyża), ale:
1) każdy myśli po swojemu
2) ja nie muszę rozumieć wszystkiego
3) ja wcale nie muszę mieć racji.

Gorzej, że od czasu do czasu dochodziły do mnie głosy o tym, że ktoś tam kogoś pod tym krzyżem zaatakował, że ktoś był posądzany o żydowski wygląd, że jakiś starszy pan rzucał słoikiem z odchodami, a ktoś inny przyniósł granat. Nieco światła rzuciła na całą sytuację akcja zorganizowana przez wyznawców Latającego Potwora Spaghetti, może absurdalna, ale przynajmniej niegroźna. Potem były jeszcze jakieś protesty, przemarsze, a ja tak się przyzwyczaiłam do tego krzyża stojącego hen, tam, w Warszawie, że kolejne rozdziały tej narodowej sagi przestały do mnie docierać.

Dziś mamy niedzielę: dzień odpoczynku. Weszłam na stronę któregoś z serwisów informacyjnych i zaniemówiłam za zdziwienia. Dowiedziałam się, że przed Pałacem Prezydenckim zebrała się grupa - a właściwie tłum, bo mowa o tysiącu osób - ludzi domagających się nadania Jezusowi Chrystusowi statusu króla Polski. Wygląda na to, że oni mówią zupełnie poważnie.

A ja mam problem: bo tak naprawdę uważam, że monarchia absolutna to całkiem niegłupi system. Oczywiście przy spełnieniu kilku idealistycznych założeń. Tylko że to nie tak miało być. Słowo daję, nie planowałam, że pierwszym od czasu rozbiorów królem będzie Jezus Chrystus!

Jako niespełniony socjolog muszę jeszcze wyrazić zdziwienie z jednego powodu: nigdy nie sądziłam, że tłum starszych głównie ludzi będzie domagał się publicznie przyznania polskiego tronu zadeklarowanemu Żydowi. A podobno jesteśmy narodem nietolerancyjnym z tendencją do antysemityzmu.

Z pozytywów: dzisiejsze zdjęcia sprzed Pałacu Prezydenckiego skojarzyły mi się z pewnym skeczem. "Nobody expects the Spanish Inquisition" zawsze mnie bawiło.

Screen: www.tvn24.pl

Bracie mój! 100 lat!

Dokładnie 50 lat i dwa dni po wkroczeniu wojsk Związku Radzieckiego do Polski urodził się mój brat. Dotarło do mnie, że urodziny, które dziś obchodzi, to już dwudziesta pierwsza taka okazja. Po chwili uświadomiłam sobie, że będąc w tym wieku ma już prawo pić alkohol w stanie Kalifornia i nie powinien mieć problemu ze wstępem do jakiegokolwiek klubu. 

Nie żebym nagle przeżywała szok związany z tym, że mój braciszek zrobił się dorosły. Ba, np. fakt, że od kilku lat ma dziewczynę nigdy nie wydawał mi się szczególnie dziwny. Zwłaszcza, że przystojny z niego facet. Mimo to dziś, jak to przy okazji rocznic bywa, wzięło mnie na wspomnienia. Oczywiście oszczędzę tu treści większości z nich - jest spora szansa, że szanowny jubilat przeczyta te słowa - i pozostanę przy samym fakcie mojego zdziwienia, że te dwadzieścia jeden lat minęło aż tak szybko. 

Bo wiecie - nie chodzi o to, że pamiętam gdy był mały i odrabiał zadanie z polskiego w zeszycie w trzylinię. Jest znacznie gorzej: pamiętam nie tylko to, kiedy mój brat się urodził, ale również czasy, gdy w ogóle nie było go w planach. Jego pojawienie się postawiło moje życie na głowie. Np. rodzice postanowili wykorzystać fakt, że od dawna potrafiłam składać litery i przestali czytać mi głośno książki. Przeżyłam bolesne chwile, gdy mały braciszek podarł mi pierwszy numer "Kaczora Donalda" z takim właśnie, polskim tytułem (wcześniej nazywało się to "Donald Duck"), a członkowie rodziny nie chcieli w to uwierzyć. Innym razem musiałam dać sobie wytłumaczyć, że tak, małe dzieci czasami rozbijają gliniane kubki na głowie rodzeństwa. Ponieważ jednak wszystkie tego typu historie mieściły się - jak oceniam to teraz, wspominając również swoje dzieciństwo - w ramach prawidłowego rozwoju młodocianego członka społeczeństwa, nie mam do brata żalu. Nawet o tego "Kaczora Donalda". 

Bo tak naprawdę sporo mu zawdzięczam. Dzięki zasobom jego pokoju pewnego pięknego dnia zaczęłam grać w Diablo i wsiąkłam w to na dobre. Biorąc pod uwagę, że ten fakt ma związek przyczynowo-skutkowy z tym, że jakieś sześć lat później poznałam Qneksa (nie, nie online. On chyba nie grał w Diablo), to jest to całkiem spora zasługa. Tak więc jestem mu w stanie nawet wybaczyć fakt, że to nie on urodził się pierwszy i że w związku z tym uczennicą jeszcze będąc nie poznawałam dzięki niemu tuzinów starszych ode mnie kolegów. Najstarsi z jego kumpli byli młodsi ode mnie o rok, a spotykanie się z młodszym było z punktu widzenia małoletniej nastolatki co najmniej niestosowne.

Tak naprawdę jednak posiadanie młodszego brata jest całkiem fajne. Ja z moim trzymam sztamę. Jest co prawda wredny, ale raczej nie bardziej niż ja. Da się z nim pogadać o tysiącu różnych spraw. No i śmiejemy się z tych samych rzeczy, co w relacji każdego typu jest dosyć ważne.

Poza tym uwielbiam mężczyzn chodzących w koszulach, nawet tych, z którymi jestem spokrewniona.

Tak czy siak: Wszystkiego Najlepszego, Młody. I nie starzej się tak szybko, bo i mnie przy okazji przybywa lat.

P.S. Nie będzie fotki ilustracyjnej przedstawiającej brata. On teraz śpi, a jeśli wstawię jakoś bez jego zgody, to nici z dalszego wspólnego rozwijania naszych postaci w World of Warcraft. 

piątek, 17 września 2010

O książkach, które w stole były...


Od kilku dni męczy mnie jakieś paskudne choróbsko, które sprawia, że przez cały dzień myślę głównie o tym, jak cudownie byłoby schować się pod kołdrą i zasnąć. Nawet czyta mi się kiepsko - litery wolniej przeskakują przed bolącymi oczami. Dziś poderwała mnie z łóżka siła wyższa: mieliśmy zaplanowaną poranną wyprawę do Ikei. Co prawda teraz leżę i kaszlę, ale zadanie zostało wykonane: kanapa w jednym pokoju jest usłana różnymi pudłami, w których podobno jest m.in. regał na książki.


Kiedy przenosiliśmy nasze życie z Krakowa do Szwajcarii, zastanawiałam się, co powinniśmy zrobić w temacie książek. Początkowo planowaliśmy zabrać je ze sobą: byliśmy w o tyle dobrej sytuacji, że tę sprawę załatwiłaby za nas firma przeprowadzkowa. Po namyśle stwierdziliśmy jednak, że książek zabierać nie będziemy: nie mieliśmy pojęcia, ile tak naprawdę potrwa nasza helwecka przygoda (żadne z nas przez podjęciem decyzji nigdy nie było w tym dziwnym kraju - nie licząc przelotnej wizyty w Genewie w wykonaniu Dawida całe wieki temu), a na sponsorowany przewóz gratów z powrotem raczej nie mogliśmy liczyć. 

Podczas kupowania pierwszych mebli w Szwajcarii, odłożyliśmy na plan dalszy m.in. kupno regału na książki. Co prawda papierowych tomów przybywało, ale zawsze znajdowało się na nie jakieś tymczasowe miejsce. Po częściowym zrealizowaniu książkowej wishlisty w Stanach doszliśmy jednak do wniosku, że tak dłużej być nie może. Regał musi być i basta. 

Zaczęliśmy od starannego spisania tego, co tutaj mamy. Nie jest źle: w ciągu niepełnych dwóch lat zgromadziliśmy lekko ponad sto tytułów. Udało nam się znaleźć także całkiem urocze miejsce, w którym książki oczekują na swoje docelowe miejsce. Tutaj przydały się owoce jednej z dawnych wypraw do Ikei. Wiedzieliście, że można trzymać książki w stole? 

piątek, 10 września 2010

Nigdy więcej Delty

Moja amerykańska przygoda zakończyła się już kilka dni temu, a ja ciągle nie mogę się pozbyć skutków zmiany strefy czasowej. Zauważyłam, że w tej sytuacji o wiele trudniej przychodzi mi zorganizowanie sobie czasu - godziny szybko uciekają, a ja nadal jestem w kropce w rzeczach, którymi się zajmuję. Czas jednak powrócić do żywych.

Paradoksalnie przyjazd do Stanów będę wspominać o wiele milej niż wyjazd z nich. Oczywiście przed opuszczeniem Europy musiałam odpowiedzieć na całą masę pytań typu "gdzie znajdował się Twój bagaż od momentu spakowania go", a po przylocie na miejsce przyszło mi tłumaczyć się, po co tu w ogóle jestem, wszystko jednak przebiegało bez problemu, zgodnie z procedurami. Przy opuszczaniu Nowego Jorku doświadczyłam co najmniej kilku mało przyjemnych sytuacji, które dla większej przejrzystości przedstawię "po szkolnemu" w punktach. 

1. Przy stanowiskach do oddawania bagażu i wydawania kart pokładowych panował chaos. Przez długi czas na około dziesięć istniejących stanowisk pracowały tylko trzy. Przy wszystkich pracownicy linii lotniczej, którą lecieliśmy, rozmawiali przez telefon - prawdopodobnie rozwiązując problemy stojących przed nimi klientów. Trwało to dość długo. Kolejka za nami szybko się powiększała, a sytuacji nie rozładowało pojawienie się kilku dodatkowych pracowników: postanowili oni rozpocząć pracę od kontaktu z klientami, których samoloty będą odlatywały wcześniej niż pozostałe. Wywoływano zatem pasażerów udających się do konkretnych destynacji, kompletnie ignorując tych lecących - tak jak my - do Zurichu. 

2. Kiedy w końcu stanęliśmy przed panem, który miał nas obsłużyć, dowiedzieliśmy się, że nie możemy siedzieć obok siebie. "Bo się nie da". Dostaliśmy miejsca w zupełnie innych rzędach wraz z sugestią, by spróbować poprosić o zmianę przy gejcie. 

3. Spróbowaliśmy. Pracowniczka linii, którą najzwyczajniej w świecie zapytaliśmy, czy jest możliwość zamiany miejsc (powołując się przy tym na naszego poprzedniego rozmówcę), przerwała nam, zanim zdążyliśmy dokończyć zdanie. Sprawiała wrażenie wściekłej, że w ogóle śmiemy zawracać jej głowę. Powiedziała - a właściwie krzyknęła - że nie ma mowy, bo samolot jest pełny. 

4. Kontrola bagażu w naszym przypadku przebiegła bez problemu, ale pan, który był w kolejce przede mną, musiał zmierzyć się z pracownikiem lotniska, który na widok tego, że przyszły pasażer czegoś tam nie zrobił (chodziło chyba o zdjęcie kurtki) podszedł i grożąc  palcem krzyknął z pretensją w głosie: "Ty, nie słyszysz co mówiłem?"

5. Podczas oczekiwania na boarding, usłyszeliśmy informację, że lot będzie opóźniony, bo coś musi zostać zrobione z silnikiem. Byłam już tak skołowana, że nawet nie spanikowałam tak bardzo. Dużo bardziej denerwował mnie fakt, że co chwila ogłaszano poszukiwania ochotników, którzy w zamian za pieniądze zrezygnują z naszego lotu (pasażerów z biletami było więcej niż miejsc). Cena była podbijana do czasu, aż znaleźli się chętni.

6. Pani, która sprawdzała przy wyjściu paszporty i zbierała od nas druczki wypełniane w samolocie w drodze do Nowego Jorku, dosłownie wydarła się na Dawida za to, że nie dał jej tego druczku tak szybko, jak ona by tego chciała (nie wiedzieć czemu gdy przyleciał do Stanów pracownik lotniska wczepił mu ten druczek do paszportu - ja miałam po prostu luźną kartkę). 

7. W samolocie udało się nam jakoś zamienić tak, by siedzieć obok siebie. Okazało się, że mnóstwo pasażerów ma ten sam problem co my - rozdzielone małżeństwa, rodziny. Tak czy siak, na start przyszło nam jeszcze trochę poczekać, a gdy już byliśmy od jakiegoś czasu w powietrzu, powiedziano nam, że będziemy lecieć nieco wolniej bo przed nami leci inny samolot i ze względów bezpieczeństwa nie będziemy się do niego zbliżać.

W swoim życiu jeździłam pociągami PKP tak wiele razy, że nabrałam dystansu do tematu kiepskiej organizacji w środkach komunikacji. Mimo wszystko, jeśli jest bałagan, jeśli czegoś się z jakiegoś powodu nie da zrobić (jak w sytuacji z miejscami w samolocie) - można chyba zachować względem klienta chłodną uprzejmość. Zwłaszcza, że żadne z nas nie okazywało śladów pretensji.

Kiedy zamawiałam bilet do Stanów, na miesiąc przed planowaną datą wylotu, priorytetem była dla mnie niska cena, a tę oferowała Delta. Samolotami latam dość regularnie, choć prawie wyłącznie na terenie Europy. Taka sytuacja nie zdarzyła mi się nigdy. Nie wiem czy to kwestia pecha - bo mogło być tak, że trafiłam na niewłaściwych pracowników. Jeśli jednak tak było, to pech jest obustronny. Bo ja prędko Deltą nie polecę.

Nowy Jork będę wspominać jeszcze długo i jak najbardziej pozytywnie. Ten temat ciągle nie został wyczerpany, nawet jeśli stąpam już po ziemi Starego Kontynentu. Tylko ta linia. Ech.