poniedziałek, 22 lipca 2019

Na randkę nie jeździ się pociągiem

Na peron dotarłam dziesięć minut przed odjazdem pociągu. To była dobra wiadomość: szczerze mówiąc obawiałam się, że mogę nie zdążyć. Cóż, świat by się nie skończył - musiałabym wprawdzie przeboleć stratę kupionego już biletu i poczekać na kolejny, odjeżdżający ponad trzy godziny później pociąg - ale dałoby się. Jednak po naprawdę fantastycznym weekendzie w gronie naprawdę fantastycznych ludzi i z naprawdę fantastycznym jedzeniem (i alkoholem!) w tle czułam już potrzebę powrotu. I kąpieli. Może nawet przede wszystkim kąpieli.

Doskonale wiedziałam, że kilkugodzinna podróż pociągiem tylko we mnie tę potrzebę wzmoże.

Ale najpierw trzeba było się dostać do środka. Nie lubię tych kilku minut pomiędzy dotarciem na peron, a odnalezieniem właściwego miejsca w pociągu. Moja podświadomość zawsze dręczy mnie wizjami sytuacji, w których miejsce, z które zapłaciłam jest zajęte - przez czyjąś bezczelność, pomyłkę, a może po prostu nadzieję - tego samego rodzaju jak ta, która towarzyszy mi zawsze, ilekroć podróżuję pociągiem; nadzieję na to, że miejsce koło mnie będzie jednak puste, w związku z czym będę mieć nieco więcej miejsca na łokcie.

Zerknęłam po raz nie wiem który na wydrukowany kilka dni wcześniej bilet. Jego treść pozostała niezmieniona: nadal należało szukać wagonu numer 10. Spojrzałam przed siebie - na najbliższych drzwiach pociągu wisiała tabliczka z liczbą 21. Nastawiając się na długi spacer ruszyłam w prawo. Szybko zorientowałam się, że nie tędy droga - z tej strony pociągu znajdowały się wagony jadące do Kijowa. Z kolei z drugiej strony wagonu dwudziestego pierwszego znajdował się wagon dwudziesty drugi. Ponieważ jednak dopiero co byłam na Natolinie, gdzie numeracja bloków wymyka się wszelkiej logice, oraz ponieważ spędziłam kilka lat życia w Nowej Hucie, gdzie występuje dokładnie to samo zjawisko, wiedziałam, że kolejność liczb nie musi niczego oznaczać: równie dobrze za wagonem 21 mógł znajdować się wagon 22 lub wagon 10.

I tak było.

Wnętrze pociągu jak zwykle przywitało mnie specyficzną mieszanką zaduchu i zapachu (woni? smrodu?) ludzkich, spoconych ciał. Dziś mogło być szczególnie nieprzyjemnie: dzień był upalny, ja sama byłam porządnie spocona. Przypomniałam sobie, co kwadrans wcześniej powiedziałam do Karolci: coś o tym, że jeżdżenie pociągiem na randki nie ma sensu, że taka relacja jest od razu skazana na porażkę, bo przecież człowiek wysiadający z wagonu zwyczajnie śmierdzi. Właściwie wyjaśniało to kilka moich własnych damsko-męskich niepowodzeń.

Moje miejsce na szczęście było puste, choć nie dało się tego powiedzieć o pociągu. Na korytarzu stali ludzie, a dwóch spośród moich siedmiu najbliższych współpasażerów przyznawało, że nie posiadają w ogóle biletów.
- W kasie mi powiedzieli że już nie ma - skarżył się mój sąsiad z lewej.
- No ja kupiłem, ale już dwa tygodnie temu - poinformował sąsiad z prawej. - Potem już bywają problemy.
Pomyślałam: jak to dobrze, że ja też kupiłam bilet z wyprzedzeniem. Ale nie odezwałam się ani słowem.

Jechaliśmy ścigając się z burzą - raz w nią wjeżdżając, to znów jej uciekając. Pan z lewej z pan z prawej robili co mogli, by zapewnić naszemu przedziałowi wentylację: podczas postojów otwierali okno na całą szerokość, a gdy pociąg ruszał przymykali je na 3/4 wysokości - tak by wiało, ale nie urywało głowy. Jeśli o mnie chodzi, mogli zostawić okno tak otwarte, jak tylko się dało - każdy powiew powietrza witałam z ulgą.

- A ja byłam na koncercie X* w Londynie, dostałam bilety - perorowała piętnastoletnia może dziewczyna, stojąca w gronie rówieśniczek na korytarzu.
- O wow, serio? - zainteresowała się inna. - A wiesz, ja ich w ogóle nie rozróżniam w tym zespole, oni tam wszyscy wyglądają tak samo.
- E, nie, nie tak samo... Ja się musiałam nauczyć ich imion na pamięć. Bo wiecie, na ich koncertach przed każdą ich piosenką wykrzykuje się kolejno ich imiona, w odpowiedni sposób, w odpowiednim rytmie i w ogóle.
- O, tak? - kontynuowała swe zainteresowanie jedna z przyjaciółek.

Sąsiad po prawej, najwyraźniej przysłuchując się od niechcenia tej wymianie zdań parsknął lekko i rzucił uśmiech w kierunku dziewczyn. Ile mógł mieć lat? 50? 55? Dla mnie wymiana zdań, której byliśmy świadkami brzmiała zresztą tak samo kosmicznie.

W miarę jak mijaliśmy kolejne stacje, do naszego przedziału zaglądały kolejne osoby - większość z nich w poszukiwaniu miejsca siedzącego, ale niektórzy zadowalali się zostawieniem bagażu na półce. Zaczęłam się łapać na tym, że podczas postojów zerkam na swój plecak, niepewna, czy ktoś omyłkowo nie uzna go za swój.

Pociąg, który z Warszawy Centralnej odjechał punktualnie, szybko zyskał czterdziestominutowe opóźnienie. Beztrosko stał na kolejnych stacjach i w polu, cierpliwie przepuszczając jadące z naprzeciwka składy. Niecierpliwie zerkałam na Google Maps, śledząc postęp podróży. Trochę się to ciągnęło. Za oknem zapadał zmrok i w którymś momencie stwierdziłam, że jest już za ciemno na to, by czytać (nawet na Kindle nie przepadam za czytaniem gdy otaczają mnie ciemności). Światło oczywiście nie działało. Zaczęłam zatem błądzić myślami po wydarzeniach ostatnich dni. Z rozbawieniem wspominałam podróż pociągiem, którą odbyłam zaledwie dwa dni wcześniej: najpierw na lubartowskim dworcu ogłoszono, że mój pociąg stoi już na peronie (nie było po nim śladu), później, już kiedy jechaliśmy, zapowiadano przyjazd na kolejne stacje, podając godziny, które dawno już minęły. Teraz też coś ogłaszali, ale z głośnika wydobywał się tylko ciąg niezrozumiałych trzasków. Znacznie lepiej rozróżniałam słowa wypowiadane przez stojące wciąż na korytarzu nastolatki.

- A te ruskie wagony, one są naprawdę wstrętne.
- Tam mają kuszetki...
- Co? Co to znaczy?
- No kuszetki, że da się spać.

Na zalaną deszczem lubartowska stację wysiadałam myśląc, że to zupełnie bez sensu, że tak lubię jeździć tymi pociągami: bo przecież śmierdzi, bo przecież ciągle są opóźnienia, ciągle coś nie działa (głośnik, woda w ubikacji, światło). Podróżowałam już wciśnięta w drzwi ubikacji, podróżowałam składem, w którym zamarzły drzwi i takim, pod który rzucił się samobójca. Moimi współpasażerowie bywali bezdomni i pijani. Tak naprawdę dzisiejsza podróż była spokojna (nie napiszę, że przyjemna).

Wśród wszystkich miejsc, w których zdarzyło mi się podróżować pociągiem, PKP oferuje największą dawkę wrażeń. Niezmiennie od 20 lat, kiedy to zaczęłam samodzielnie przemierzać kraj koleją. Może to o to chodzi? O tę niezmienność? W pędzącym do przodu (niestety, bywa że i do tyłu) świecie PKP pozostaje takie samo.

__________________
* Niestety nie zdołałam zapamiętać nazwy omawianego zespołu - z pewnością nie była to żadna ze znanych mi kapel.