wtorek, 30 października 2012

Notka o dywanie (i trochę o żółtej piżamie antykoncepcyjnej)

Bardzo dobrze, że są ludzie podróżujący pociągami. Oni przypominają mi o zaległych notkach.

Niestety, w ostatnim czasie moje życie nie obfituje w bardzo ekscytujące wydarzenia. No może poza tym że jakieś trzy razy spadł deszcz (a potem wszystko wróciło do normy i w weekend znów było 26 stopni). Skoro jednak jest zapotrzebowanie, postanowiłam skonstruować krótką notkę o dywanie. Niektórzy z Was na pewno go pamiętają.

Tak więc, zarzuciliśmy nieco robienie ciekawych rzeczy na rzecz urządzania się. Czas najwyższy: w ubiegłym tygodniu do portu w Oakland przypłynęły nasze rzeczy. Ostatni weekend spędziliśmy głównie na rozpakowywaniu wielkich pudeł. Niestety, mimo naszych starań pudeł czekających w kolejce jest nadal mnóstwo. Winą za to obarczam głównie panów pakujących, którzy potrafili wypchać jeden karton pięcioma talerzami i mnóstwem papieru. Po przejrzeniu zawartości kilku pudeł stwierdzam, że dobrze robili, choć nie uchroniło nas to przed utratą kieliszka do margarity, który najzwyczajniej w świecie potłukł się w transporcie. No cóż, biorąc pod uwagę, że sami wytłukliśmy pozostałe trzy na długo przed wyjazdem - jakoś to przeżyjemy.

Przez ostatnie dwa miesiące udało mi się skutecznie zapomnieć o niektórych elementach ekwipunku, który miał do nas dotrzeć. Wiedziałam, że będą tam książki. Naczynia kuchenne. Ubrania. Zabawki. No i wspominana już, niechciana przez nas szafa. Zapomniałam jednak o dywanie, który już od dziesięciu lat podróżuje ze mną po świecie.

Dywan kupili mi rodzice. Był elementem wyposażenia, z którym pojawiłam się pewnego wrześniowego dnia w Krakowie (elementów wyposażenia było więcej, ale nie wszystkie przetrwały do dzisiaj. Na przykład nie mam już żółtej piżamy antykoncepcyjnej*). Przez rok leżał na podłodze mojego pierwszego studenckiego pokoju i był świadkiem mojego wtapiania się w krakowskie życie. To na nim piłam po raz pierwszy wysokoprocentowy alkohol. Wędrował ze mną przez kilka kolejnych mieszkań, łącznie z tym słynnym w centrum miasta, w którym wanna stała w kuchni. Spędził kilka lat w Nowej Hucie. A potem powędrował do Zurychu. Zamieszkał tam w piwnicy, bo podłogi w pokojach były już wyłożone dywanową wykładziną i nie było sensu rozkładać na niej naszego staruszka. 

Oczywiście mogliśmy wyciągnąć go z tej piwnicy i komuś oddać lub sprzedać. Ale jakoś tak nie wyszło. Pewnie dlatego, że rzadko bywaliśmy w piwnicy i jakoś się nie rzucał w oczy.

Rzucił się jednak ekipie pakującej, która opakowała go pięknie w folię i ułatwiła transport za ocean. Jak na ironię, wszystkie obiekty mieszkalne, które oglądaliśmy, łacznie z tym, w którym ostatecznie zamieszkamy, były wyposażone w dywanowe wykładziny. 

To jednak nie jest ważne. Dywan jest z nami już od dziesięciu lat. 

Tak, wiem. Powinniśmy go komuś oddać.

Tak, wiem. Nie jesteśmy najlepiej zorganizowani.

*Żółta piżama antykoncepcyjna (nazwana tak przez Dawida), rozkosznie ogromna i gruba, była moim ulubionym nocnym strojem do czasu poznania mojego męża, który stwierdził, że jest to dokładnie ten rodzaj piżamy, który ojcowie powinni kupować córkom wybywającym z domu w trosce o ich dobre prowadzenie się. Po kilku latach mąż schował mi ją i nigdy nie oddał. Chyba nawet nie ma jej w żadnym kartonie. 

poniedziałek, 8 października 2012

W świecie dyni


Dzisiejsza notka nie będzie śmieszna. Będzie po prostu krótką opowieścią o tym, jak to w sobotnie popołudnie zapoznawaliśmy się z amerykańską kulturą masową.

Halloween zbliża się wielkimi krokami i mieszkając w Kalifornii po prostu nie da się tego nie odczuć. Przy drogach powstają specjalne place z dyniami i różnymi atrakcjami dla dzieci. W sklepach można kupić niemal wszystko z motywem dyni czy kościotrupa. Nabyłam już zresztą mroczną koszulkę z nietoperzami, która podobno świeci w ciemności. Niestety, choć już kilka razy obiecywałam sobie, że to sprawdzę, zawsze zapominam. Poza tym (zupełnie bez związku z moim zapominalstwem) kupiłam ciasteczka Oreo w wersji Halloween. Wszystkie te atrakcje i ich klimat wyglądają dość zabawnie w zestawieniu z pogodą - wciąż jest bardzo ciepło i słonecznie.


W sobotę wybraliśmy się na farmę dyń. Jadąc tam, spodziewałam się po prostu dużego obszaru wypełnionego pomarańczowymi dyniami i ludźmi, którzy je kupują. Wzięliśmy aparaty fotograficzne i wydawało się nam, że główną atrakcją wypadu będzie fotografowanie Emilki. Rzeczywiście, było z tym sporo frajdy, ale na tym nie koniec. 


Miejsce, w do którego dojechaliśmy, było swego rodzaju parkiem rozrywki. Było bardzo pomarańczowo - głównie za sprawą dyni. W jesienne barwy idealnie wpasowywały się wiązki słomy i świecące mocno słońce. Do tego mnóstwo wesołych ludzi i rozbrykanych dzieci. No i atrakcje - pociąg, kolejka ciągnięta przez traktor, kukurydziany labirynt... Zdecydowana większość była adresowana do dzieci, ale szybko stwierdziłam, że po wielu latach z dala od tego typu rozrywek bardzo miło mi się do nich wraca. Zwłaszcza, że Emilka jest jeszcze za mała, żeby taką ciągniętą przez traktor kolejką mogła jechać sama.



Niestety, wszystko to okazało się być zbyt dużą atrakcją dla szesnastomiesięcznego malucha. Gdyby nie to, ta notka z pewnością byłaby o wiele dłuższa. Jednak Emilka po przejażdżce na taczkach, zaliczeniu długiej wędrówki wśród dyń, wdrapaniu się na co najmniej kilka z nich, sprawdzeniu, czy słoma nadaje się do jedzenia, przejechaniu się wspominaną już przeze mnie kolejką ciągniętą przez traktor (kurczę, naprawdę super się nią jechało. Mam tylko nadzieję, że gdybym nie miała dziecka, to nie zabrakłoby mi odwagi, żeby też nią pojechać. Choć biorąc pod uwagę moje bolesne wspomnienia związane z ostatnią samodzielną wyprawą do piaskownicy*, mam poważne wątpliwości w tej kwestii), pozowaniu (zazwyczaj nieświadomie) do dziesiątek zdjęć i wylaniu na siebie mrożonej herbaty padła zrozpaczona na trawę i nadawała się już tylko do tego, by zostać wsadzoną do samochodu, w którym bardzo szybko zasnęła. 


Zanim jednak do tego doszło, minęły dwie godziny. Dosłownie w ostatniej chwili udało nam się jeszcze kupić gorący cydr.

Tak czy siak, koniecznie chcę się wybrać ponownie w takie miejsce. Pewnie za drugim razem to już nie będzie to samo, ale dla samego ładunku pozytywnych emocji - warto. 

___________
* Bolesne wspomnienie o mojej ostatniej samotnej wizycie w piaskownicy pochodzi z czasów, gdy miałam mniej więcej jedenaście lat. Było lato i naszła mnie ochota na zabawę w piasku. Wzięłam zatem wiaderko i foremki mojego młodszego o sześć lat brata i nie zważając na zdziwienie rodziców ruszyłam w kierunku najbliższego placu zabaw. Niestety, o ile z brakiem tolerancji ze strony rodziców potrafiłam sobie jakoś poradzić, o tyle brak akceptacji ze strony dzieci znacznie ode mnie młodszych był bardzo bolesny. Jakieś wredne bachory mieszkające w sąsiednich blokach mówiły mi, że jestem niedorozwinięta tak długo, że w końcu dałam za wygraną, zabrałam swoje zabawki i wróciłam do domu.


piątek, 5 października 2012

Na tropie Kuby

Zawsze miałam problem z muzyką. Mam na myśli to, że nigdy nie udawało mi się być na bieżąco z tym, czego się słucha. Do moich uszu docierały wprawdzie nazwiska wykonawców i nazwy zespołów, ale z samą muzyką było już gorzej. Teraz, za sprawą Internetu, jest nieco łatwiej, choć i tak o "Gangnam Style" usłyszałam po raz pierwszy kilka dni temu. Słyszałam też, że Monika Brodka nagrała jakiś czas temu bardzo dobrą płytę, której słuchają nawet faceci. Niestety, nie znam ani jednej jej piosenki, co bardzo utrudnia mi dołączenie do chóru zachwytów.

Dawid mówi, że mam, cytuję "luki w popkulturze", ale on sam nie jest o wiele lepszy. Zresztą przyznał, że swoją "orientację w terenie" zawdzięcza częściowo temu, że ma młodszą siostrę. Ja mam tylko brata, młodszego o sześć lat. Kiedy oboje byliśmy jeszcze dziećmi, brat słuchał hip-hopu. Dzięki temu kojarzę mniej więcej tego pana od "Jestem Bogiem" i mogę szpanować swoją wiedzą.

Był jednak taki krótki okres czasu, gdy z muzyką, zwłaszcza tą polską i rozrywkową, byłam mniej więcej na bieżąco. Zaczęło się to jakoś pod koniec siódmej klasy podstawówki (tak, kiedyś taka była) i trwało może przez rok. Byłam wtedy dobrym dzieckiem i w każdą sobotę rzetelnie sprzątałam swój pokój: no wiecie, układałam to, co było porozwalane, ścierałam kurze itd. Oczywiście bardzo tego nie lubiłam i z braku audiobooków zaczęłam słuchać radia. Nie pamiętam już jaka to była stacja, ale wiem, że w sobotnie późnie popołudnie była tam lista przebojów. Dzięki niej w ciągu dwóch-trzech tygodni zapoznałam się z tym, co aktualnie było w Polsce popularne. 


Była na przykład taka piosena "Rowery dwa". Albo "Dzień gorącego lata" (przeglądarkowy słownik sugeruje mi tutaj, że chodzi o "kata", ale ja bardziej ufam swojej pamięci). No i był taki przebój Jansona, który bardzo mi się wtedy podobał, do tego stopnia, że nawet kupiłam sobie kasetę. Przebój nazywał się "Małe szczęścia" i był śpiewany przez młodego chłopaka, który wydawał mi się wtedy bardzo ładny, choć uczciwie rzecz biorąc, nie miałam podstaw by stwierdzić to z całą pewnością, bo w teledysku połowa twarzy chłopaka była schowana pod czapką. 


Wszystko to było bardzo dawno temu i zdążyłam już zapomnieć o Jansonie i piosence z chłopakiem w czapce. Niedawno jednak chcąc nie chcąc zostałam zasypana doniesieniami o pewnym medialnym wydarzeniu i wspomnienie "Małych szczęść" powróciło. 

Otóż, jak zapewne kojarzycie, córka byłego prezydenta, Aleksandra Kwaśniewska, wyszła niedawno za mąż. Jej wybrankiem jest niejaki Kuba Badach, podobno muzyk. Tak się składa, że chłopak w czapce, który śpiewał piosenkę Jansona, też nazywał się Kuba Badach. Przyznam, że przejrzałam już Youtube i Wikipedię w ramach prób stwierdzenia czy chodzi o tę samą osobę. Próbowałam się doszukać stosownej informacji na Pudelku, ale Pudelek zdaje się milczeć o przeboju sprzed lat nastu. Oglądałam zdjęcia, dzięki czemu stwierdziłam, że obaj panowie noszą okulary. Faktem jest, że zięć Aleksandra śpiewał u Jansona. Więc to chyba ten, no nie?

Nie żeby to było jakoś bardzo ważne. Za kilka dni i tak o tym zapomnę. Tymczasem próbuję uporządkować moją wiedzę o współczesnym świecie.

czwartek, 4 października 2012

Kłopoty z Rambergiem


Wczoraj minął pierwszy miesiąc od czasu naszego przylotu do Stanów. Czas zdaje się płynąć bardzo szybko - szybciej niż nasze rzeczy, które na początku września zostały wysłane statkiem i ciągle są na etapie zmierzania w naszym kierunku.


Opisanie procesu pakowania mogłoby być samo w sobie niezłym tematem na notkę, ale skoro nie zrobiłam tego miesiąc temu, to teraz nie będę się już zagłębiać w taką prehistorię. Pewien aspekt tej sprawy nie daje mi jednak spokoju. Jest bowiem problem, z którym będziemy musieli się zmierzyć.

Cztery lata temu, kiedy wyposażaliśmy mieszkanie w Zurychu, jednym z naszych zakupów była szafa Ramberg z Ikei. Podobała się nam z wyglądu, poza tym pasowała kolorem do innych mebli, które wybraliśmy do sypialni. Co prawda zakup, jak również jego złożenie, okazały się nieco kłopotliwe (szafa była bowiem bardzo ciężka), ale efekt zdawał się być wart zachodu. Niestety, tylko do czasu - szafa była zdecydowanie za mała jak na potrzeby dwóch dorosłych osób, poza tym szybko okazała się tworem mało wytrzymałym, co objawiło się tym, że dna dwóch szuflad, w które była wyposażona, nie wytrzymały próby czasu i ciężaru naszych ciuchów.

Nie zdołaliśmy się pozbyć Ramberga przed wyjazdem do Stanów, coś jednak trzeba z nim było zrobić. W ten sposób narodził się pomysł wzięcia szafy za ocean: miejsca w kontenerze mieliśmy jeszcze dość, poza tym w dzięki tej decyzji udało nam się przełożyć problem szafy na bliżej nieokreśloną przyszłość. Chyba od początku wiedzieliśmy, że pomysł jest niezbyt mądry, ale w chaosie przeprowadzki chcieliśmy po prostu mieć jeden dylemat z głowy. Przynajmniej tymczasowo.

W USA królują szafy wnękowe, dające o wiele więcej przestrzeni na trzymanie ciuchów i tego typu rzeczy niż jakakolwiek szafa. Ramberg zupełnie się nam nie przyda, zajmowałby tylko miejsce. Mój tata, zaznajomiony z problemem, stwierdził, że może znajdziemy na miejscu szaleńca, który chciałby mieć taki nietypowy tutaj mebel, ale ja szczerze w to wątpię. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę wątłe dna szuflad.

Oczywiście szafę można po prostu wyrzucić. Choćby po kawałku: najpierw dna, potem drzwi... I tak dalej. Co jednak, jeśli będziemy mieć zsyp zamiast śmietnika? To bydlę nie przejdzie przez wąski otwór, nawet po kawałku. Co prawda od biedy możnaby skorzystać z jakiegoś bardziej tradycyjnego miejsca do wyrzucania śmieci w sąsiedztwie, ale wizja noszenia Ramberga, choćby po kawałku, jakoś nas nie pociąga. Na pomysł idealny wpadliśmy podczas pewnego wesołego wieczoru, kiedy towarzyszył nam gin z tonikiem.
- Spalimy Ramberga w jakimś osiedlowym kominku...
- I zaprosimy sąsiadów na imprezę...
- A jak się będą dziwić, dlaczego palimy meble, to powiemy, że to taki polski zwyczaj, że trzeba przywieźć i spalić mebel z poprzedniego miejsca zamieszkania...
- ...w ramach składania ofiary dla boga przeprowadzek.

Swoją drogą, jesteśmy chyba bardzo niezorganizowaną rodziną. To już nie pierwszy raz, kiedy mamy problem z pozbyciem się rzeczy, które kiedyś były nam potrzebne, a teraz już nie są. Być może niektórzy z Was pamiętają naszą przygodę z choinką.

__________
Jeśli chodzi o przedmioty, które mamy i których nie potrzebujemy, to wczoraj dołączył do ich grona kolejny: drewniana katapulta do złożenia, którą mąż przyniósł z pracy. Ręce mi opadły.

__________
Tak, wiem, jest mnóstwo dobrych i rozsądnych sposobów na pozbycie się niechcianej szafy. Nawet jeśli mieszka się w Stanach, gdzie (prawie) wszyscy mają szafy wnękowe. Ale gdybym od razu na początku napisała, że możemy ją oddać na cele charytatywne, to byłoby mniej ciekawie.

wtorek, 2 października 2012

O tym, jak Agata chciała się napić grzańca

To, co lubię w zimie, to smak grzanego piwa z sokiem i przyprawami. A ponieważ mam tak, że smaki kojarzą mi się zazwyczaj z konkretnymi wydarzeniami w moim życiu, to zimowe wieczory spędzone przy ciepłym trunku przywodzą mi zawsze na myśl czasy studenckie, kiedy to przesiadywaliśmy z Dawidem długie godziny w pobliskiej Cafe Szafe, w którym to miejscu po raz pierwszy skosztowałam wspomnianego napoju.

W Szwajcarii pomysł podgrzewania piwa i dolewania do niego syropu budził zdziwienie. O piciu czegoś takiego w knajpie mogłam tyko pomarzyć (choć przyznaję, że nigdy nie próbowałam złożyć odpowiedniego zamówienia), ale robiliśmy sobie grzańce w domu. Najchętniej z syropem cynamonowym, często z malinowym. Do tego goździki i cynamon. 

Tuż po przylocie do Kalifornii naszła nas ochota na takie właśnie piwo. Fakt, do zimy jeszcze daleko, poza tym takiej prawdziwej raczej tu nie uświadczymy, ale wieczory bywają chłodne, więc pomysł miał jakiś sens. Zwłaszcza, że rozsądek podpowiadał, że ten wieczorny chłód będzie coraz większy. No wiecie: wieczór, my na balkonie, owinięci w jakieś koce, rozgrzewający się grzańcem. Zakupiliśmy kufle, przywieźliśmy ze sklepu zapas piwa i przypraw. Zorientowaliśmy się, że gdzieś posialiśmy cynamon i goździki, choć byliśmy niemal pewni, że dwa małe słoiczki z przyprawami przywieźliśmy ze sobą, zawinięte starannie w ubrania. 

W ten sposób doszliśmy do etapu syropów. Wydawało się, że nie ma nic prostszego - któregoś dnia podczas zakupów zaczęliśmy przeglądać półki w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się do grzańca. Po pewnym czasie (i skorzystaniu z pomocy pani ekspedientki) zdołaliśmy znaleźć syrop malinowy. Niestety, okazało się, że jest to produkt spełniający się lepiej w roli polewy do naleśników - miał bardzo gęstą konsystencję i opadał na dno kufla.

Z pomocą przyszedł Amazon. Zamówiliśmy syropy malinowy i cynamonowy i grzecznie czekaliśmy na dostawę. Sprawa nie była najprostsza - dzięki opcji śledzenia przesyłki dowiedziałam się, że syropy wędrowały FedEksem ze wschodniego wybrzeża, zaliczając po drodze między innymi Pennsylwanię i Ohio. W końcu dotarły do nas trzy butelki w naprawdę wielkim pudle, wypełnionym głównie papierem. 

Zebranie potrzebnych składnikow zajęło nam mniej więcej dwa tygodnie. Okazało się jednak, że z robienia grzańca nici. Przynajmniej na razie. Jest po prostu za ciepło.

Drugi października, godzina 10.30. Na zewnątrz jest w tej chwili 26 stopni. Tym samym ochota na grzańca zupełnie mi przechodzi. Chyba naprawdę będę musiała poczekać do grudnia.

________
P.S. Przeciwników "psucia" piwa sokiem muszę zasmucić. Innego nie lubię.