niedziela, 11 grudnia 2011

Wielkie sprzątanie w łazience

Czasem przychodzi taki dzień w życiu dorosłego człowieka, kiedy okazuje się, że sprzątania po prostu nie da się już dłużej przekładać. W moim życorysie tych momentów, mówiąc szczerze, bardzo dużo nie ma. Uwielbiam porządek, jakimś cudem nie mam problemów ze sprzątaniem u kogoś, ale porządki u siebie to jakby inna bajka. Niestety, wszystkie mieszkające ze mną istoty (łącznie z kotami) mają podobne podejście do tematu - przynajmniej jeśli chodzi o te porządki u siebie. Pamiętam, że kiedy ja i mój mąż, jako para z miesięcznym stażem wyjechaliśmy na sylwestra w góry, wniosek z pobytu tam był jeden: gdy zamieszkamy ze sobą, utoniemy w bałaganie.

No cóż, mieszkamy ze sobą już całkiem długo i jeszcze żyjemy. Jest nawet pewna sfera naszego życia, do której bałagan nie dociera. Są to półki z książkami, na których wszystko jest ustawione porządnie i według systemu. Poza tym bywa różnie. Zwłaszcza na moim biurku, które absolutnie uwielbiam i które - choć sprzątane! - ciągle jest siedliskiem stosów kartek, długopisów, zdjęć, a ostatnio również zabawek.

Na szczęście cywilizacja i historia konwenansów wykształciły model zakładający istnienie terminów i sytuacji, w których wypada zakasać rękawy i wziąć się do porządków. Są to na przykład święta (ok, wiem że wtedy nie muszę sprzątać, ale na szczęście dla mojego otoczenia ciągle jeszcze to robię) i wizyty rodziny czy przyjaciół. 

We wtorek przylatują moi rodzice. Sami rozumiecie, co to znaczy.

Wczoraj po południu przystąpiliśmy do działania. Umyłam dokładnie wannę, przejrzałam ustawione w okolicy lustra i umywalek flakoniki i opakowania w poszukiwaniu takich, których zawartość dawno się już skończyła. Zawsze jakoś sporo mi się tego zbiera - zresztą nie tylko tych pustych. Odkąd tu mieszkamy planujemy kupienie na te rzeczy jakiejś szafki, która mogłaby stać chociażby pod umywalkami, ale temat wciąż nie doczekał się realizacji. Tak czy siak, wyjęłam z jednej z umywalek stertę ubrań i wrzuciłam je do kosza na brudne ciuchy, potem zaś zostałam wezwana przez życiowe potrzeby mojego dziecka i resztę zostawiłam małżonkowi.

Kiedy godzinę później weszłam do łazienki, oniemiałam. Małżonek przekształcił pomieszczenie w miejsce lśniące katalogowym porządkiem i czystością. Umył lustro, umywalki... I jakimś cudem pozbył się wszystkiego co na nich stało. Moje rzeczy do malowania oczu, paznokci i zmywania potem tego wszystkiego, perfumy, dezodoranty (również jego!), szampony, płyny do kąpieli, gąbki, akcesoria do golenia, wreszcie szczoteczki do zębów - wszystko zniknęło. Było tak pięknie i pusto, że nawet nie zastanawiałam się, gdzie te rzeczy się podziały. Zresztą małżonek uspokoił moje ewentualne obawy, wspominając, że wszystko schował do jakichś siatek.

Groźnie zrobiło się dopiero wtedy, gdy późnym wieczorem zamierzałam zakończyć pracowity dzień kąpielą. Sami wiecie: gorąca woda, piana, pachnący żel pod prysznic... którego nigdzie nie było. Szanse na umycie zębów również wydawały się takie sobie. Nie zrażając się, zajrzałam do jednej ze stojących pod ścianą papierowych toreb. Do środka wrzucone zostały rzeczy, które normalnie stały pod lustrem. Zaczęłam nieporadnie grzebać, szukając aktualnie potrzebnych mi buteleczek. I kontemplując narastającą we mnie złość.

- Widzisz jakie to proste? - dobiegło mnie spod drzwi. - Rzeczy z umywalek wrzuciłem do jednej siatki, a rzeczy z wanny do drugiej. Więc szczoteczki do zębów są w jednej, a szampony w drugiej.
- Taaaak - odparłam. - A wiesz może, gdzie jest moje mleczko do demakijażu?
- A stało na wannie czy na umywalce? 
Zamarłam. Skąd ja to niby mam wiedzieć?! Przez dłuższy moment grzebałam nieporadnie w obu torbach, szukając białej buteleczki.
- Wiesz co? - powiedziałam w końcu - Ty się ciesz, że jest już tak późno, bo siadłabym przy komputerze i napisała o tobie kolejną notkę. Ale i tak to zrobię, tylko że jutro. 

Mleczko w końcu się znalazło, podobnie jak szampon i pasta do zębów. Większość rzeczy ciągle jest zapakowana. Minęła już prawie doba, złość mi przeszła i poważnie zastanawiam się, czy ten sposób z siatkami nie ma jednak jakichś zalet. Wiecie jaki mam porządek?

wtorek, 29 listopada 2011

Darmowe jedzenie z dostawą do domu

Kilka miesięcy temu, kiedy byłam trochę duża z przodu i niewygodnie mi się robiło zakupy, moja fińska koleżanka, znajdująca się na podobnym co ja etapie kobiecego życia, poradziła mi korzystanie z internetowego sklepu. Spodobało mi się - okazało się, że wyklikane zakupy nie tylko oszczędzają mi jakieś pięć godzin tygodniowo, ale w dodatku nie mogę się przyczepić do ich jakości czy sposobu dostarczenia. Prawie każdego tygodnia, zazwyczaj w poniedziałek, mniej lub bardziej przystojny pan wjeżdża windą na moje drugie piętro i zapełnia przedpokój zakupami. 

Jeśli chodzi o to, co zamawiamy, można mówić o pewnym schemacie. Chleb, coś mięsnego na obiady, wędlina, ser. Napoje. W razie potrzeby - płyn do prania i inne tego typu produkty. No i żwirek dla kotów, którego na szczęście dla mojego kręgosłupa nie  muszę przynosić ze sklepu. 

Jest jednak pewna kategoria, którą szczególnie upodobał sobie mój małżonek. Otóż nasz sklep co tydzień ma w dostawie kilkanaście produktów, które można zamówić za darmo. Pojęcia nie mam o co w tym chodzi - często są to dobre, pełnowartościowe towary, jak np. całkiem zacna czekolada czy paczka cukierków. Mój małżonek dba o to, by zawsze zamówić trochę tego darmowego. Skutek jest taki, że regularnie dochodzi do sytuacji komicznych.

Jakiś czas temu siedziałam sobie wygodnie przed komputerem, gdy nagle przede mną na biurku stanęła buteleczka z zielonym płynem.
- Co to? - spytałam podejrzliwie, nie mogąc tak na szybko do niczego przyporządkować tej zieloności.
- Płyn do mycia zębów - oświadczył Dawid dumnie.
- Znaczy co, sugerujesz mi, że powinnam używać? - zapytałam ironicznie, choć nie tak całkiem bez sensu - pani czyszcząca mi zęby nie raz i nie dwa przedstawiała mi korzyści płynące z regularnego używania takich płynów. 
- E, nie. To znaczy, za darmo był - wyjaśnił mąż. Pojawiania się kolejnych buteleczek już nie wyjaśniał. A ja wolę nie myśleć, ile ich mamy.

Kilka dni temu przeglądając rzeczy w szafce w poszukiwaniu jakiejś przyprawy natrafiłam na stosik kolorowych, papierowych torebek. Okazało się, że znalazłam całkiem okazałą kolekcję zupek w proszku. Nie do końca wiem po co nam one - ja takich rzeczy nie jem od czasów stypendium w Niemczech, na które wyjechałam zaopatrzona w całe mnóstwo tego typu zupek, spodziewając się na miejscu horrendalnych cen, znacznie przewyższających możliwości studenta Uniwersytetu Jagiellońskiego. Okazało się potem, że wcale nie było tak najgorzej - na stołówce uczelni można było zjeść całkiem tanio i czasem nawet dość smacznie (głównie w piątki, bo wtedy były ryby), ale ponieważ już targałam te zupki z Krakowa pod Norymbergę, to wypadało je zużyć. Zajęło mi to prawie dwa miesiące. Od tamtej pory nie jem takich rzeczy.
W razie gdybym jednak wybierała się na kolejne stypendium (nie planuję), to zapas wyżywienia już mam. W dodatku za darmo. Wczoraj przyszła kolejna bezpłatna zupka. Jednym słowem, kolekcja się powiększa.

Zastanawiam się natomiast, co stało się z kubeczkami z kuleczkami z mozzarelli w sosie, które przez długi czas blokowały znaczną część lodówki. Pewnego dnia po prostu zniknęły. Wszystkie.

A gazpacho w kartonie? Siedzi w lodówce już dłuższy czas, a ja boję się je otworzyć. Data ważności się rozmazała i sama nie wiem, czego się spodziewać.

Wiem natomiast bardzo dobrze, co stało się z darmowymi czekoladami Lindta. Z ich zjedzeniem nigdy nie było większych trudności. Niestety, od kilku tygodni nie ma ich w ofercie darmowych produktów. A może ktoś się wymieni? Oddam stos zupek w torebce w zamian za czekoladę.

niedziela, 30 października 2011

O paleniu książek i o tym, co dzieje się na podkrakowskich ogniskach

Dawno, dawno temu, kiedy ja i mój dzisiejszy małżonek dopiero stawialiśmy pierwsze kroki na kursie chodzenia ze sobą, okazało się, że jednym z ważniejszych łączących nas tematów jest zamiłowanie do książek. Nie było łatwo: zamiast rozkoszować się wieczorami spędzonymi na uprawianiu wspólnego hobby, kłóciliśmy się o książki z zapałem godnym lepszej sprawy. Przy okazji polecaliśmy sobie różne tytuły. Efekt był różny. Przypominam sobie, że oceniając na Biblionetce niektóre polecane przez Dawida tytuły myślałam przede wszystkim o tym, żeby nie zajrzał na moje konto i nie zauważył, że to co mi podsunął kompletnie mi się nie podobało. Tak było np. z "Gwiezdnym pyłem" Gaimana. Głupie? Chyba tak, ale zrozumcie - miałam dwadzieścia lat i poważne plany względem faceta, który mi tego Gaimana podsunął.

Kolejny problem miałam z fascynacją Dawida na punkcie Prusa. Tak, nie Prousta (co bym bez problemu rozumiała). Chodziło o Prusa, który w mojej opinii kończył się na "Lalce". Właściwie do tej pory nie udało mi się sprowokować małżonka, by przeczytał "Placówkę". Jestem pewna, że kiedy to zrobi, jego szacunek dla Bolesława nieco stopnieje.

W pewien piątek, w grudniu 2003 roku, tuż przed wyjazdem na weekend do rodziców poleciłam Dawidowi opowiadania Marka Hłaski. Zdaje się, że chodziło mi głównie o "Ósmy dzień tygodnia". Sama fanką Hłaski nigdy nie byłam, choć częściowo uległam czarowi jego legendy. Tak czy siak, nie spodziewałam się, że narobię aż takiego zamieszania. Mój chłopak po przeczytaniu krótkiego opowiadania wpadł w niesamowitego doła. Twierdził, że świat nie może wyglądać tak jak w tym utworze i że on się w ogóle na taką wizję świata nie zgadza. Trochę się zdziwiłam - zawsze mi mówiono, że faceci raczej lubią Hłaskę. Ponieważ jednak nie był to w żadnym razie jeden z moich ulubionych pisarzy, temat nie stał się przyczynkiem do kolejnej literackiej kłótni. Wracał jednak regularnie - od czasu do czasu podśmiewałam się, przypominając Dawidowi rozpacz, jaka towarzyszyła mu podczas lektury "Ósmego dnia tygodnia".

Na przykład dzisiaj. Nie wiem już w jaki sposób do tego doszliśmy, ale wspomniałam, że w Krakowie mamy cały tom opowiadań Marka H.
- Świetnie - odparł Dawid. - W takim razie możemy z nim zrobić to, co zrobiliśmy z GNU Coding Standards.
- Ach - podchwyciłam. - A co z tym zrobiliśmy?
- Spaliliśmy - padła grobowa odpowiedź zza sąsiedniego laptopa.

Zamarłam. 
- Paliliśmy książki? - spytałam niepewnie. Co prawda pamiętam, że organizowaliśmy kiedyś jakieś ogniska pod Krakowem, alkohol, owszem, lał się tam w ilościach raczej sporych, działy się bardzo różne rzeczy, ale palenia książek sobie nie przypominam.
- Nie książki. Dokument.
- Yyy?
- W Linux Kernel Coding Style było napisane, żeby wydrukować i spalić. Więc spaliliśmy.

Ach. 
- To było "nice symbolic gesture" - zamruczał Dawid znad swojego laptopa. A ja stwierdziłam, że muszę się trochę zdrzemnąć. A na przyszłość - nie wnikać za bardzo w to, co dzieje się na współorganizowanych przeze mnie ogniskach. 

A podobno to ja jestem dziwna.

wtorek, 25 października 2011

Gdzie te krakowskie dzieci, ach gdzie?

To będzie nudna notka. Jej treść ma związek z szaleństwem hormonów.

Ubiegły tydzień spędziłam w Polsce.

Wszystko wyszło spontanicznie, bo decyzja o wyjeździe została podjęta w ciągu kilkunastu minut. 24 godziny przed odlotem odebraliśmy paszport latorośli (i tak nikt na niego nie patrzył, ale podobno trzeba), przeżyliśmy koszmar pakowania (rzeczy małego człowieka zajmują, o dziwo, tyle co rzeczy dwojga dorosłych ludzi) i ruszyliśmy w podróż.

Co ciekawe, rzadko kiedy w swoim życiu myślałam tyle o dzieciach, co podczas tego tygodnia. Może dlatego, że był to mój pierwszy dłuższy wyjazd z Małym Człowiekiem. A może dlatego, że od dawna nie widziałam tak mało dzieci.

Kilka dni spędziliśmy w Krakowie, który po raz pierwszy miałam okazję oglądać z nowej perspektywy - kobiety z dzieckiem uczepionym z przodu. Dzięki temu nowemu spojrzeniu dowiedziałam się, że w krakowskich autobusach i tramwajach strasznie rzuca (kiedyś aż tak tego nie zauważałam), że poziom wredności krakowskich staruszek ma się dobrze (jedna z nich, z fryzurą i makijażem, których nie powstydziłyby się pracownice pokątnego zamtuzu, wygłosiła pouczenie na temat tego, że z plecakiem się tramwajem nie jeździ. Plecak nie był w żaden sposób szczególny: nie wyróżniał się rozmiarem, natomiast autorka plecakowej tyrady wygłosiła ją po akcji rozpychania się łokciami w celu dotarcia do upatrzonego wolnego miejsca. Ofiara była tylko jedna: dziewczyna o kulach, którą pani praktycznie zepchnęła ze swojej drogi), a młode polskie pokolenie to ludzie przemili, którym regularnie musiałam odmawiać, gdy chcieli mi ustąpić miejsca (bo ja mam akurat tak, że z dzieciową kieszonką z przodu wygodniej mi stać). 

Poza tym było jak zawsze. Księgarnie i tym razem były groźne i jak zwykle skończyło się na kilkunastu pozycjach do dźwigania. Na dłuższe siedzenie w pubach nie było za bardzo czasu, ale udało się odwiedzić Awarię i Stary Port. Wiedziona doświadczeniem, a raczej kompletnym jego brakiem, jeśli chodzi o obecność w pubach osób poniżej jednego roku życia, zastanawiałam się, czy nas stamtąd nie wyrzucą, ale nikt takiej próby nie podjął. Wnioskuję zatem, że nie ma czegoś takiego jak oficjalny zakaz chodzenia z niemowlęciem do pubu. Skoro tak, to dlaczego nikt tego nie robi?

W ogóle podczas tych krakowskich spacerów trudno było mi wyłączyć myślenie o dzieciach. Może dlatego, że praktycznie  nie było ich widać. W piątek, podczas pięciogodzinnego spaceru, poza swoim własnym zobaczyłam w sumie trójkę maluchów. To dość mało, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że na co dzień w Zurychu dzieci widzę całe mnóstwo. Są po prostu wszędzie: w sklepach (spożywczych, ciuchowych, księgarniach), w parkach, w kawiarniach, na ulicach, w tramwajach. 

Nie wiem (nie pamiętam?) jak dokładnie prezentuje się kwestia przyrostu naturalnego w Szwajcarii, ale zgaduję, że bez rewelacji. Podobnie jak w Polsce. Powstaje zatem pytanie, gdzie krakowianie chowają swoje dzieci. No bo przecież nie wszystkie są w żłobku. No nie?

poniedziałek, 12 września 2011

Agata w krainie boksu

Jakiś czas temu zauważyłam ze zdziwieniem, że duża część moich znajomych zaczęła się interesować boksem. Niby dziedzina jak każda inna, ale tak masowego zainteresowania trudno nie zauważyć. Boks pokochali chyba wszyscy: chłopcy i dziewczęta, ojcowie i matki, informatycy, dziennikarze i językoznawcy. Mniej więcej co kilka tygodni (a może rzadziej? a może częściej?) dobiegają mnie wieści z frontu, skupiające się na losach dwóch panów, z których jeden nazywa się Kliczko, a drugi Adamek. 

Kilka dni temu nastąpił przełom i moja ignorancja ostatecznie przegrała walkę z naporem informacji szerzonych przez media i użytkowników serwisów społecznościowych. Dowiedziałam się bowiem, że tylko jeden z tych panów jest Polakiem. Świat najwyraźniej jednak doszedł do wniosku, że jeszcze nie odpokutowałam swojej niewiedzy i przez cały sobotni wieczór i część niedzieli bombardował mnie wiadomościami, komentarzami i fejsbukowymi wpisami znajomych odnośnie tego, że Adamek został pokonany przez Kliczkę.

I wtedy stało się coś strasznego. Temat boksu opanował moje myśli na dobre pół doby. Przywoływałam na pomoc całe moje zasoby empatii (podobno niewielkie) i wyobraźnię (z tym już jest lepiej), żeby wczuć się w myśi i odczucia kogoś, kogo ten boks faktycznie kręci. Niestety - doszłam do wniosku, że moje możliwości są w tej kwestii ograniczone, a ja sama ulegam jakimś negatywnym zapewne stereotypom, bo o ile potrafiłam sobie wyobrazić dorastającego szesnastolatka, zafascynowanego widokiem dwóch dużych, spoconych facetów okładających się pięściami odzianymi w mało gustowne rękawice, o tyle wyimaginowani ojcowie rodzin, panie czy wręcz dziewczęta odmawiali mi stanięcia przed oczyma fantazji w roli fanów ringu.

No bo pomyślcie - tu kwiaty dla żony, tu wzdychanie do kolegi z roku, tu gotowanie kaszki, czytanie dobrej literatury - a z drugiej strony obleśny, spocony koleś usiłujący powalić drugiego obleśnego, spoconego kolesia. Coś mi tu nie teges. 

Z tego wszystkiego zaczęłam żalić się Dawidowi. Ku mojemu rozczarowaniu nie znalazłam pełnego zrozumienia. O ile bowiem mój małżonek boksem nie interesuje się w ogóle, o tyle stwierdził, że fascynacja tymi spoconymi kolesiami nie odbiega zasadniczo od przyjemności, jaką ja odczuwam rozwalając przy pomocy magicznego miecza przedstawicieli świata chaosu (mowa oczywiście o grach komputerowych). Na nic zdały się moje argumenty na temat zasadnyczych różnic w estetyce i ogólnym klimacie obu typów pojedynków. Dawid stwierdził, że z grubsza chodzi o to samo i że w ramach rozszerzania światopoglądu powinnam przeczytać "Śmierć po południu" Hemingwaya, gdzie mowa jest o walkach byków, którymi też można się fascynować.

Po tym wszystkim nadal stoję w punkcie wyjścia. Nie rozumiem fascynacji boksem. Na szczęście nie muszę. A nazwiska polskich zawodników i tak sobie prędzej czy później utrwalę, bo przecież oni wszyscy kiedyś wylądują w "Tańcu z gwiazdami" czy innych gwiezdnych cyrkach, więc media nie pozwolą mi o nich zapomnieć.

środa, 31 sierpnia 2011

Panie, które pomagają

Podobnie jak wszyscy z nas, regularnie chodzę po sklepach. Bywa, że robię to z chęcią - uciążliwe, wielkie zakupy od dawna załatwiam korzystając z Internetu i dostawy do domu, ale babskiej przyjemności połażenia pomiędzy stoiskami z ciuchami czy kosmetykami sobie nie odmawiam. Do tego dochodzi moja obsesja na punkcie wyrobów papierniczych, wieczne przekonanie, że długopis, którego aktualnie używam wcale nie jest najlepszy, a w sklepie X z pewnością mają modele co najmniej idealne... No i księgarnie. Oraz sklepy z żywnością dla kotów, bo tej jak na złość mój sklep od dostaw mi nie przywiezie. 

W swoich wędrówkach pomiędzy półkami nauczyłam się już, by powstrzymywać się od rozglądania się wokół, a na powitania kręcących się wszędzie pań sklepowych odpowiadać krótko, uprzejmie i z uśmiechem - po czym odwracać głowę w kierunku wspomnianych półek. Cóż - metoda ta działa może w połowie sytuacji. Często bowiem, gdy oddaję się (zazwyczaj bezużytecznemu, przyznaję) przeglądaniu zasobów danego sklepu, podchodzi jakaś uprzejma kobieta i zaczyna dopytywać, czy może mi tu coś pokazać. W myślach wzdycham z rezygnacją, a na głos informuję uprzejmą panią, że ja się tu tylko rozglądam. Albo że przyszłam po konkretną rzecz.

Pół biedy, jeśli na tym się kończy, a uprzejma pani uśmiechnie się i pójdzie dalej. Są jednak takie, które upierają się, że coś mi jednak zaprezentują. I tak kiedyś jedna kobieta, zasuwając w szwajcarskim dialekcie, którego kompletnie nie rozumiałam, przedstawiła mi zalety pewnego mydła (szurała nim nawet po mojej dłoni i macała efekt). Inna znów, nieco już starszawa pani, chciała żebym spróbowała i kupiła jakiś olej (udało mi się wymigać od jednego i drugiego - a musicie wiedzieć, że kobieta należała do tych upartych i robiła dwa podejścia). Bywa i tak, że podczas jednej wizyty w sklepie natykam się na więcej niż jedną panią pomagającą i całą zabawę trzeba powtarzać.

Pewnego razu jednak skorzystałam z oferty i na pytanie ładnej pani, czy może mi w czymś pomóc, odpowiedziałam twierdząco. Było to na lotnisku w Warszawie, gdy czekając na samolot do Zurychu przeglądałam flakoniki z perfumami.
- Tak, szukam pewnych perfum... - przyznałam.
- Jakichś konkretnych, czy może mogę coś polecić? - wdzięczyła się pani.
- Konkretnych. Tylko nie mam pojęcia jak się nazywają - wyjaśniłam. - Użyłam jakiś czas temu testera i zapach bardzo mi się podobał, ale nazwa wyleciała mi z głowy. Za to pamiętam jak wyglądała buteleczka - zakończyłam triumfalnie.
- Aha... - odpowiedziała lekko zawiedzionym głosem panienka i zniknęła z mojego pola widzenia.

No cóż, perfumy i tak znalazłam. Pewnie gdyby nie ta baba, poszłoby mi szybciej.

czwartek, 28 lipca 2011

Ban na spodnie

Być może paryżanki już wkrótce odetchną z ulgą. Ich osobista wygoda stała się bowiem przedmiotem zainteresowania Maryvonne Blondid, francuskiej pani senator, która postanowiła zawalczyć o zniesienie ustanowionego w 1799 roku zakazu noszenia przez kobiety spodni. Aby osoba płci żeńskiej mogła legalnie paradować po ulicach stolicy Francji w "męskim" stroju, powinna uzyskać w tym celu specjalne pozwolenie. W ostatnich latach XIX wieku zakaz został nieco złagodzony - kobieta mogła się pokazać w spodniach, pod warunkiem, że w rękach trzymała lejce konia. Kolejna liberalizacja przepisu nastąpiła już w wieku XX, kiedy to uznano, że czynności takie jak jazda na rowerze są faktycznie wygodniejsze, jeśli ma się na sobie coś, co posiada nogawki.

O tym, że takie przepisy w ogóle istnieją, nie miałam oczywiście pojęcia. Tym samym nieświadomie złamałam prawo - w Paryżu byłam tylko raz i zaledwie przez dwa dni, ale spędziłam je w spodniach - wyjąwszy kąpiel. Jak to jednak mówią, pod latarnią jest najciemniej. Byłam pod wieżą Eiffla, spacerowałam po Polach Elizejskich i jakoś nikt mnie nie zatrzymał. Mało tego, miałam wrażenie, że wokół mnie wprost roi się od kobiet łamiących przepisy. Pewnie miało to związek z faktem, że akurat był grudzień i to wyjątkowo paskudny.

Inna sprawa, że wizja, w której po Polach Elizejskich przechadzają się kobiety ubrane w sukienki wydaje mi się dosyć sympatyczna. To, że kobiece stroje tego typu mają swój urok, odkryłam dopiero w wieku lat przeszło dwudziestu, zdradzając moje wieczne jeansy z kolejnymi spódnicami. Więc - i teraz mówię już zupełnie poważnie - może warto pomyśleć o tym, by np. raz w roku przestrzegać paryskiego prawa?

wtorek, 26 lipca 2011

Miejsce dla czytelnika

Siedzę sobie daleko, na obczyźnie, tęskniąc za Krakowem czy Warszawą i próbuję tę swoją tęsknotę zwalczać wspomnieniami na temat komunikacji miejskiej w dużych miastach w Polsce. Te najbardziej mrożące krew w żyłach dotyczą Krakowa. Po kilku latach spędzonych w autobusach i tramwajach sunących po ulicach stolicy Małopolski, warszawska komunikacja wydała mi się całkiem przyjazna. 

Oczywiście pespektywa zmienia się, gdy porównamy transport publiczny w Warszawie z tym, z którego korzystam na co dzień w Zurychu. Wygodne wnętrza, wolne miejsca (gorzej bywa w godzinach szczytu), stosunkowo niskie stężenie autobusowych dziwadeł, brak elementu poczucia, że rzuca tobą po całym pojeździe... No i przede wszystkim - jest jak czytać. 

Jest jak czytać tak bardzo, że kiedyś, w deszczowy dzień, zdarzyło mi się spędzić pewien czas na podróżowaniu tramwajem z książką w ręku. Bez celu - chodziło o to, by poczytać w spokoju.

W krakowskich tramwajach też da się czytać. Do trzech kolejnych miejsc zatrudnienia jeździłam linią numer 4 - jedną z popularniejszych w Krakowie, przemierzającą miasto od Nowej Huty po odległe z mojej perspektywy Bronowice. Czwórka jeździła jak na tamtejsze warunki bardzo często (zdaje się, że w godzinach szczytu częściej niż co dziesięć minut) i rzadko kiedy oferowała warunki zbliżone do komfortowych. Zwykle panował w niej ścisk i harmider, tworzony przez rozmawiających ze sobą pasażerów, zabijających czas podróży fanów telefonów komórkowych i posapujących staruszków. Czasem było tak, że pasażer stojący nie musiał się niczego trzymać - otaczający ciasno tłum zapewniał stabilność.

Jasne, że w czwórce dało się czytać. Wszędzie się da. Zdaje się, że Honej opowiadał kiedyś o metodzie na czytanie pod prysznicem. Ale, jak możecie się domyślać, we własnym fotelu jest wygodniej. Oraz występuje znacznie mniejsze ryzyko, że ktoś - prawdopodobnie nieznajomy - nagle zacznie wyrażać swoje niezadowolenie powodu tego jak stoisz, gdzie stoisz i ile stoisz.

Pewnego razu, podróżując po Krakowie, w dodatku siedząc, trafiłam na niezwykle obeznanych w kwestii literatury współpasażerów. Obaj byli płci męskiej, mieli może po pięćdziesiąt lat i bardzo zainteresował ich fakt, że czytam Cortazara. Cóż - miałam wtedy może dziewiętnaście, dwadzieścia lat i Cortazara pochłaniałam kilogramami (ku nieuświadomionej radości wydawnictwa MUZA S.A.). 
- Takie to teraz wszystko młode, bezmyślne - mówil pan numer jeden.
- Zostaw, to nie jej wina, młode toto, wszystko da się temu wcisnąć - zawtórował mu drugi.
- No tak, skąd oni teraz mają wiedzieć o dobrej literaturze?
- Wpierają młodym, że to dobre, to i czytają.
- A próbowała kiedyś poczytać pani Łysiaka? - zwrócił się w końcu do mnie jeden z obgadujących mnie panów.

Coś tam Łysiaka czytałam byłam, ale jako młoda, nieobeznana i mało odporna na manipulacje rynku księgarskiego nie czułam się na siłach, by ciągnąć rozmowę.

Tak mi się jakoś to przypomniało na wieść, że w tramwajach kilku krakowskich linii wprowadzono eksperymentalnie miejsca dla czytających. Co prawda nie wiem za bardzo, jak wygląda sytuacja z przeludnieniem wspomnianych linii, ale oczyma duszy swojej widzę już kolejki ustawiające się do eksperymentalnych miejsc oraz wypraszanie starszych pań, które ważyły się takie miejsce zająć kosztem młodszego czytelnika. Ale na to jest sposób: ja po prostu pojechałabym najpierw na pętlę, zajęła od razu czytelnicze miejsce i nie ruszała się z niego aż do końca. 

piątek, 15 lipca 2011

Epopeja dentystyczna

Kazano mi otworzyć usta i już po chwili poczułam nieprzyjemny ból, towarzyszący wpuszczaniu znieczulenia. Jakiś czas temu zaczęłam podejrzewać, że szwajcarscy dentyści nie wyobrażają sobie leczenia zęba bez znieczulenia. Cóż, właściwie nie mam nic przeciwko, o ile jest to znieczulenie, które rzeczywiście działa. Dać sobie pokłuć dziąsła po to, by i tak męczyć się przez pół godziny na fotelu dentystycznym to mało zachwycająca perspektywa.

To znieczulenie działało dobrze. Po wpuszczeniu mi dwóch porcji trucizny, dentystka usiadła wygodnie obok mnie i, w ramach czekania na to by działanie znieczulenia rozwinęło skrzydła, zaczęła zabawiać mnie rozmową.
- Pani ma czytnik, prawda? - zapytała nie wiedzieć czemu po niemiecku. Przy pierwszej wizycie w ubiegłym roku poprosiłam, żebyśmy mówiły po angielsku. Mój niemiecki nadaje się do długich pogawędek przy piwie, ale nie mam pojęcia jak jest np. "próchnica". Być może lekarka uznała, że etap ewentualnych problemów językowych mamy już za sobą. Tydzień temu wytłumaczyła mi w mowie Szekspira co i gdzie mam zepsute.
- Tak, mam Kindle - odparłam nieco zaskoczona, zastanawiając się, skąd ona to wie. Jedynym wyjaśnieniem było to, że być może czytałam coś na Kindlu, gdy byłam tu kilka miesięcy temu czekając na Dawida. Jeśli tak, to moja dentystka ma niezłą pamięć.
- I jak, jest pani zadowolona? Ja zamówiłam sobie właśnie kilka dni temu czytnik Sony. Nie mogłam się zdecydować, a teraz myślę, że może jednak Kindle byłby lepszy.
- No ja nie mam zastrzeżeń - odpowiedziałam, myślami krążąc raczej wokół dziąsła i języka, których prawie już nie czułam. Cholera, to jest jednak nieprzyjemne uczucie, tak samo jak wpuszczanie znieczulenia.
- To może już zaczniemy - zaproponowała dentystka. - Jakby jeszcze bolało, to przerwiemy i poczekamy.

Odetchnęłam z ulgą. Jestem u dentysty, tłumaczyłam sobie. Mam się stresować i czekać z utęsknieniem na koniec wizyty, a nie rozmawiać o czytnikach. Wyglądało jednak na to, że siedzenie z otwartymi ustami pełnymi strasznych urządzeń dentystycznych nie zwolni mnie z obowiązku prowadzenia rozmowy.
- Sony był mniejszy - powiedziała tonem wyjaśnienia dentystka, po czym przeszła do bardziej zaawansowanych kwestii. - Jakich autorów pani głównie czyta? Amerykańskich? - dodała, umożliwiając mi tym samym odpowiedź poprzez wydanie dźwięku "eee" bądź "yhy". - A lubi pani pisarzy z Azji? - starałam się przybrać minę pełną powątpiewania, na ile tylko moja sytuacja na to pozwalała. - Ja ich uwielbiam. Te ich powieści mają takiego zupełnie innego ducha, jest w nich kompletnie inna mentalność... To mnie fascynuje. Tylko że moja siostra powiedziała, żebym nie czytała ich po niemiecku, podobno wersje anglojęzyczne lepiej się czyta.
- Yhy - wystękałam niepewnie. W przeszłości podjęłam kilka prób, jeśli chodzi o japońskich pisarzy, ale żadna z nich nie zakończyła się powodzeniem. Amerykańscy autorzy z pewnością zdobyli u mnie wyższe notowania.
- Brakuje mi tylko tego, że na Sony nie będę mogła w każdej chwili zamówić sobie książek z Amazonu - paplała dalej dentystka zza okrywającej jej usta i nos maski.
- Yhy - powtórzyłam. 
- To jak będzie je pani kupować? - zdawała się pytać asystentka w miejscowym dialekcie. 
- Przez PC, podłączam, kupuję, przegrywam - tłumaczyła dentystka. - Wie pani, bo ja sobie nie wyobrażam poruszać się bez książek. Np. stać na przystanku i nie czytać. Pani chyba też dużo czyta, prawda? - spojrzała na mnie śmiejącymi się oczami.

Wizyta trwała godzinę. Podobno walczyłyśmy z bardzo zepsutym zębem. Musiałam o tym pamiętać przez kilka godzin, dopóki nie zaczęłam czuć prawej strony języka. Kolejna wizyta czeka mnie w przyszłym tygodniu. Ciekawe, czy denstystka będzie już miała wtedy swój czytnik.

Morał z tego taki, że należy mieć oczy i uszy szeroko otwarte, bo bratnią duszę można spotkać nawet 1500 km od domu na fotelu dentystycznym.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Komu muesli, komu? Z serii: faceci są dziwni

- Płatki? Eee... to tak, jakbyśmy mieli jeść suchą karmę - brzmiała ulubiona odpowiedź Dawida na moją kolejną sugestię, że może kupilibyśmy sobie jakieś płatki śniadaniowe albo muesli. Sami powiedzcie czy to nie sympatyczna wizja: piękny poranek, słońce zagląda przez okno, a my sobie siedzimy przy kuchennym stole nad miskami zalanego mlekiem posiłku. Brakuje jeszcze tylko kubków kakao, zapachu wody toaletowej i profesjonalnego wyglądu ludzi sukcesu, dla których to śniadanie byłoby etapem poprzedzającym wyjście do pracy.

Jeśli mam być szczera, taka wizja była nierealna z kilku powodów. Po pierwsze, nigdy nie mieliśmy stołu w kuchni. Chyba że uznamy za stół rozkładaną powierzchnię płaską, przymocowaną na stałe do ściany wnęki kuchennej w mieszkaniu w Nowej Hucie. Wówczas okaże się, że niemożliwe jest spełnienie kolejnego z punktów: słońce nie miało prawa wpadać do omawianego pomieszczenia, bo najbliższe okno znajdowało się w pokoju. Tam też nie było stołu. 

Poza tym tak naprawdę rzadko jadaliśmy śniadania. Zwłaszcza ja. Wybranie się do pracy zawsze przypominało w moim przypadku wyścig z czasem, niezależnie od tego czy chodziło o to by zasiąść za biurkiem o 8.30 czy popilnować grupki dzieci w teatrze o 13.30. Ten najważniejszy posiłek dnia nauczyłam się spożywać każdego dnia dopiero, gdy dowiedziałam się, że mam w sobie lokatora. 

Zakup płatków śniadaniowych albo muesli byłoby jednak dobrym początkiem. Kto wie, może po jakimś czasie pojawiłby się i ten kuchenny stół. Tymczasem od biedy mogłabym się zajadać tymi płatkami sama. Zawsze to mniej roboty niż przy kanapkach: odpada krojenie chleba, smarowanie go masłem, układanie na nim kawałków wędliny, sera czy też pokrywanie warstwą jaskrawego dżemu.
- I właśnie o to chodzi! - triumfował Dawid, którego status we wspólnym gospodarstwie domowym zdążył na którymś etapie ewoluować z chłopaka w kierunku męża. Niestety, w kwestii płatków pozostawał niewzruszony. - To takie pójście na łatwiznę: nasypać, zalać i jest... Sucha karma!

Na próżno przywoływałam liczne przykłady innych, prostych posiłków. Wiele z nich nie wytrzymywało prób argumentacji. Np. taki kisiel z torebki jadłam tylko ja. Budyń jedliśmy oboje, ale to gust Dawida rozbudował pochłanianą przeze mnie zazwyczaj wersję podstawową o elementy takie jak rodzynki. Poza tym przyrządzenie budyniu wymagało jednak ugotowania mleka.

W Szwajcarii kontynuowałam moje podchody. - Może kupimy muesli? - zaproponowałam kiedyś w sklepie, wskazując na półkę. Trafiliśmy na promocję - przy kupieniu jednego opakowania drugie dostawało się gratis. - Przecież nie musisz tego ze mną jeść - przekonywałam, pełna nadziei, że na widok tego, z jakim smakiem pochłaniam codziennie swoje śniadanie, Dawid dołączy do spożywania narodowego posiłku Szwajcarów. Koniec końców wróciliśmy wtedy ze sklepu z dwoma kartonowymi pudłami, które zostały ustawione na jednym z kuchennych blatów.

Pech chciał, że o nich zapomniałam. Naprawdę, starałam się. Kilka razy przyrządziłam sobie pyszne muesli. A potem jakoś przestałam.

Kolejne muesli kupiłam dopiero po jakichś dwóch latach. A raczej kupił je na moją prośbę Dawid - o dziwo, zupełnie bez protestów. Po prostu wyszedł kiedyś na zakupy i wrócił z dwoma różnymi kartonowymi pudełkami. Ponieważ oboje byliśmy głodni, zdecydował, że jeśli raz zje ze mną mleczną mamałygę, nic takiego się nie stanie.

Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy usłyszałam jego okrzyk:
- Ojej, to jest całkiem dobre!

-----
Nigdy w życiu nie miałam w domu tylu rodzajów płatków i muesli. Chyba nawet nie wiedziałam, że tyle istnieje.
- Kupiłem taki zestaw z różnymi rodzajami - tłumaczył mi dumny Dawid, odstawiając na półkę może ósme pudełeczko. - A wiesz, oni jeszcze mają muesli takie jak to, ale bez cukru i jeszcze takie... i takie... I wiesz, kupiłem jogurt do muesli...

-----
Jeśli jeszcze kiedyś jakiś mądrala płci męskiej powie mi, że to kobiety są dziwne i skomplikowane, podam mu link do powyższego tekstu.

czwartek, 30 czerwca 2011

Jak czytać posiadając małe dziecko - instrukcja

Jeśli Twoim celem jest bycie dobrą matką, to nie jest tekst dla Ciebie.

Tekst należy do kategorii "z przymrużeniem oka", co nie znaczy, że informacje w nim zawarte zostały wyssane z palca.

Tak jakoś wyszło, że pod koniec maja urodziła mi się córka. Pewnego popołudnia dobrzy ludzie w białych kitlach okablowali mnie, podłączyli do różnych urządzeń, zabronili korzystać z telefonu komórkowego, rozcięli i wyjęli ze mnie dziecko.

Po przeszło miesiącu stwierdzam, że moje marzenie o spędzeniu emerytury w Nowym Jorku już niedługo się spełni. Ten miesiąc minął tak strasznie szybko, że pewnie w krótkim czasie dobiję do sześćdziesiątki. W związku z tym należałoby ustalić, w jaki sposób będę się kiedyś w tym Nowym Jorku utrzymywać, bo potem będzie za późno i zostanę zmuszona do spuszczenia z tonu.

Odkąd moje dziecko pojawiło się na świecie, odpowiadałam chyba już z pięćdziesiąt razy na pytanie, w jaki sposób posiadając w domu takiego malucha jestem w stanie czytać. Przyznaję, że kiedy odpowiadałam po raz jedenasty, byłam już lekko wkurzona. Potem jednak postanowiłam moje emocje przekuć w coś pozytywnego i napisać swego rodzaju instrukcję. Jeśli jesteś młodą czytelniczką z brzuchem i nie śpisz po nocach męczona koszmarami na temat tego, co stanie się z Twoim hobby po zmianie statusu "wolna" na "matka" - polecam lekturę poniższych punktów.


1. Małe dziecko dużo śpi. Wikipedia twierdzi, że noworodek przesypia  21 godzin na dobę, niemowlę nieco mniej. Podobno jednak jest to kwestia w dużej mierze indywidualna i uwarunkowana genetycznie. W praktyce oznacza to, że np. moje dziecko nie jest w stanie tyle spać i znaczną część doby spędza na szaleństwach. Nie jest jednak w stanie szaleć non stop. W końcu zaśnie. 

2. Jeśli karmisz piersią (osobiście mam nadzieję że do czasu gdy moja córka dorośnie nastąpi jakiś skok ewolucyjny i przekształcimy się ze ssaków w coś innego), można czytać w trakcie karmienia. Niestety, trzeba tu poczynić kilka założeń.
a) nie wszystkie książki nadają się do tego by leżały swobodnie rozłożone. Wiele z nich trzeba czymś przykładać, żeby się nie zamknęły. Przekładanie stron w takich warunkach, gdy jednocześnie karmisz dziecko, nie jest komfortowe. Wybieraj zatem książki, które zostawione w stanie otwartym nie będą się zamykać.
b) jeśli masz taką możliwość, zdobądź czytnik. Ja wiem - książka papierowa to szelest kartek, zapach itd. Ale czasem trzeba iść na kompromis. Poza tym podobno gdzieś wynaleziono perfumy o zapachu książek (inna sprawa, że ja bym ich nie używała. Mimo wszystko nie wiem czy poczucie 24/7, że jest się w Empiku to taki dobry pomysł). Tak czy siak - czytnik to bardzo wygodna sprawa, gdy chcemy oddać się lekturze w mniej typowych i komfortowych warunkach. Wygodnie się z niego korzysta również podczas odbijania i wykonywania innych tajemniczych, znanych przede wszystkim matkom rytuałów. Jeśli czytnik jest dla Ciebie zbyt dużym wydatkiem, ale posiadasz bajerancki telefon, możesz czytać korzystając z zalet dużego wyświetlacza. 

3. Jeśli karmisz butelką, z czytaniem jest trudniej.  Myślałam jeszcze o wyświetlaniu książki na ekranie TV, ale jak dotąd tego nie testowałam. Z drugiej jednak strony, w moim przypadku karmienie butelką trwa o wiele krócej, co ma inne zalety.

4. Jeśli odsysasz mleko (upiorna praktyka), to jako że w trakcie tej czynności i tak za bardzo nie da się zajmować dzieckiem - możesz poczytać (patrz punkt 2, podpunkty a i b).

5. Kup bujaczek. Dziecko się buja, a ty czytasz.

6. Olej porządek w domu. Od bałaganu nic się nie stanie, a ty oszczędzasz czas. Ja miałam o tyle prościej, że z porządkami byłam na bakier od 1. roku życia. Kiedyś, za czasów liceum, pod moją nieobecność nasze mieszkanie nawiedzili hydraulicy i nie byli w stanie przedostać się do kaloryfera pod moim oknem, bo cała podłoga była zawalona Bardzo Ważnymi Przedmiotami. Minęło kilkanaście lat, a ja wciąż żyję i mam się dobrze, więc sami widzicie, że to nie jest groźne.

7. Czytać da się stojąc na przystanku, w tramwaju, w kolejce w sklepie. Czytać da się również wtedy, gdy człowiek jest śpiący. Kwestia przełamania się. Aha, jeśli masz obsesję na punkcie swojej wagi i planujesz niedługo po porodzie siłownię, to podczas korzystania z wielu urządzeń również da się czytać*.


Stosując powyższe rady przeczytałam w ciągu pierwszego miesiąca życia swojego dziecka osiem książek. Myślę, że biorąc pod uwagę fakt, że pierwszy tydzień spędziłam w szpitalu, w którym ciągle ktoś coś ode mnie chciał, to nie taki znów najgorszy wynik.

Aha, jeszcze coś. Podczas pobytu w szpitalu dowiedziałam się, że na świecie istnieje taka profesja jak "doradczyni laktacyjna" (tutaj "Stillberaterin"). Uważam, że oprócz tych pań szpital powinien jeszcze zatrudniać doradców od w miarę normalnego życia. Jako że obecnie nie mam etatu, mogę czasowo objąć posadę "Lesenberaterin".

* Jeśli Twoje dziecko jest uwarunkowane genetycznie tak jak moje, to siłownia może okazać się zupełnie niepotrzebna. Szalejący maluch to cały zestaw ćwiczeń.

poniedziałek, 23 maja 2011

Końca świata chyba jednak nie było

W weekend miał być koniec świata. No, taki nie do końca - zgodnie z planem na przeżycie mogło liczyć jakieś 2% ludzkości, czyli co pięćdziesiąty człowiek. Wieczorem doszłam do wniosku, że chyba jednak koniec świata nastąpił, a ja znalazłam się w elitarnej grupie osób, które zginą dopiero w październiku (taki był ciąg dalszy całej przepowiedni), bo pogryzły mnie komary. Tymczasem rękę dałabym sobie uciąć, że rok, dwa, a nawet trzy lata temu Zurych był miastem od komarów wolnym, mimo tego, że mamy tu spore jezioro.

Komary w Zurychu okazały się jednak ostatnią zauważalną zmianą w otaczającym mnie świecie. Wszystko inne toczy się po dawnemu. Wybuchł nawet kolejny z islandzkich wulkanów, jak na porę wiosenną przystało. Zdaniem specjalistów tym razem powinno jednak obyć się bez lotniczego paraliżu - na razie odwołano loty pomiędzy kontynentalną częścią Norwegii a archipelagiem Svalbard. W tłumaczeniu na moje: pomiędzy Norwegią a jednym z najpiękniejszych miesc, jakie zdarzyło mi się w życiu widzieć. Cóż - w najbliższym czasie i tak nie wybieram się w tamtą stronę, a ludziom, którzy chwilowo utknęli na Svalbardzie raczej zazdroszczę niż współczuję. Zwłaszcza, że wiem jak to jest: trzy lata temu ja również tam utknęłam, kiedy z powodu mgły wszystkie loty odwołano na czas nieokreślony. 

Tak czy siak wygląda na to, że poza pojedynczymi niedogodnościami, życie toczy się zupełnie normalnie. Postanowiłam to uczcić i w chwili słabości ściągnęłam sobie na telefon jakieś straszne gry w rodzaju farmy na Facebooku. W jednej z nich prowadzi się butik z ciuchami. Co kilka godzin wieszam dostarczone ubrania na sklepowych wieszakach. Ludzie wymyślający takie gry są naprawdę straszni. I skuteczni. Wszyscy wiedzą, że to klikanie w wieszaki jest zupełnie bez sensu, ale ja kieruję się oczywiście zwykłą babską ciekawością, jakież to ubrania będę mogła szyć na kolejnym poziomie. Oraz tłumaczę sobie, że to całkiem niezły przerywnik pomiędzy innymi zajęciami dnia codziennego. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi czytanie czegoś, czego ma się serdecznie dość. Ale o tym innym razem.

środa, 18 maja 2011

O szwajcarskich rachunkach, co do których nie zna się dnia ani godziny

Szwajcaria to taki dziwny kraj, w którym co prawda wszystko działa, ale często ze sporym opóźnieniem. Można się o tym łatwo przekonać przy okazji kwestii płacenia rachunków.

Przyzwyczaiłam się, że rachunki za wszelkie wizyty u lekarza wyjmuję ze skrzynki pocztowej mniej więcej trzy-cztery tygodnie po terminie wizyty. Niedawno samą siebie przeszła okulistka, którą odwiedziłam w lutym, a rachunek zobaczyłam ponad trzy miesiące później. Nieco inaczej, choć też z opóźnieniem, działa płacenie za zakupy spożywcze, które zamawiam z dostawą do domu. Jeśli wybiorę płatność "przez fakturę", to rzeczona faktura przychodzi na maila, kiedy już połowa zakupów została przerobiona na posiłki. Oczywiście termin płatności jest nieco wysunięty w przyszłość - w przypadku zakupów jest to kilka dni od daty faktury, ale jeśli chodzi o rachunki od lekarzy, może to być nawet miesiąc. Nieskromnie dodam, że cały ten system wymaga pewnych zdolności w ogarnianiu domowego budżetu. Zapłacić trzeba zawsze, ale kiedy - tego już nie wiemy.

Jako osoba, która z jednej strony nałogowo czyta, z drugiej zaś jest podatna na pułapki wszelkich promocji, skorzystałam ostatnio po raz drugi w życiu z bonu zniżkowego, który przysłała mi mailowo moja ulubiona księgarnia. Oczywiście gdyby nie to, nie kupiłabym niczego i wtedy mój zysk finansowy byłby jeszcze większy, poza tym mam i tak sporą kolejkę na półkach, no ale. Prawie dwa tygodnie temu zamówiłam zatem dwie kolejne części cyklu Diany Gabaldon, który zaczęłam czytać jakiś czas temu (jedna koleżanka mówiła mi, że takich książek się nie powinno czytać w ciąży, ale ja lubię denerwować ludzi, poza tym po przeczytaniu pierwszej części nie mam pojęcia, co w tej treści miało być niewłaściwego). Książki dostałam po kilku dniach. Od razu rzuciłam się na paczkę w poszukiwaniu faktury (przy poprzednim zamówieniu przysłali mi ją razem z książkami), ale znalazłam tylko coś w rodzaju potwierdzenia zamówienia, na którym wyszczególnione były jego elementy, nawet bez podania ich wartości.

Pełna wątpliwości napisałam do księgarni. No bo niby fajnie, że nie ma faktury, ale ja bym chciała od nich w przyszłości zamawiać kolejne rzeczy, a jakoś zapłacić by wypadało. Następnego dnia dostałam utrzymaną w radosnym tonie odpowiedź, że faktura została wystawiona dzień po wysłaniu książek. Pewna, że powinnam ją znaleźć w skrzynce lada dzień ( co jak co, ale poczta działa tu akurat błyskawicznie), poczekałam sobie aż do dzisiaj - w sumie 6 dni. I oczywiście mam za te książki zapłacić do kiedyś tam. 

Cóż - rachunek za kurs dzieciowy dostałam jakiś miesiąc po kursie.

Z innych ciekawostek: przez cały kwiecień chodziłam na francuski, za który zapłaciłam jakoś na przełomie kwietnia i maja, bo dopiero wtedy dostałam rachunek. Było to może dwa-trzy dni przed końcem kursu. Za kurs na który chodzę obecnie (od 10 maja, a mamy 18) też jeszcze nie muszę płacić. Cóż - pamiętam, jak lata temu w krakowskim Cervantesie powiedzieli mi, że miejsce na kursie dostanę dopiero po tym jak zaksięgują wpłatę na konto. W Szwajcarii zdają się wychodzić z założenia, że skoro już się na coś zapisałam, to za to zapłacę.

Dziwne to trochę.


niedziela, 15 maja 2011

Od Eurowizji do truskawek

Pewnie to obciach, ale lubię oglądać Eurowizję. I robię to co roku. Zaczęło się kilka lat temu, kiedy przypadkiem włączyłam telewizor akurat podczas którejś edycji konkursu. Był to naprawdę godny uwagi przypadek, jako że na co dzień nie pamiętałam w ogóle o tym, że mam telewizor. No i jakoś tak wyszło, że obejrzeliśmy wtedy program do końca, pijąc jakiś alkohol, który ułatwiał nam obcowanie z takiej sobie jakości muzyką. Od tamtej pory była to już tradycja: okazało się, że wino i Eurowizja do siebie pasują. Poza tym dobra głupawka nie jest zła.

Nigdy nie kibicowałam szczególnie jakiemuś konkretnemu krajowi - pewnie byłoby fajnie, gdyby Polska wygrała, ale prezentowane przez naszych wykonawców piosenki były zwykle po prostu nie gorsze od tych najgorszych, więc na wiele nie było co liczyć. Nie mówiąc już o tym, że nigdy chyba nie wygrał utwór, który mi się podobał. 

Wczoraj byłam jednak całkiem blisko - co prawda wygrał jakiś koszmarek, ale dość wysoko znalazły się piosenki włoska, gruzińska i grecka. Fakt, że za rok konkurs piosenki europejskiej będzie organizował Azerbejdżan wydaje mi się lekko dziwny (patrzę na hasło "Azerbejdżan" na Wikipedii i czytam: państwo w Azji nad Morzem Kaspijskim), ale z drugiej strony, z punktu widzenia Polki to nie taka znowu zbrodnia, jako że z tamtymi terenami łączy nas tradycja. W Baku, stolicy tego dalekiego kraju, żył wszak Cezary Baryka. Tak napisał Stefan Żeromski. Myślę, że wysyłając tam w przyszłym roku naszego reprezentanta powinniśmy jakoś do tego faktu nawiązać. Czy Mateusz Damięcki potrafi śpiewać?

To naprawdę cudowne, że w świecie, w którym możliwe są akcje takie jak afera truskawkowa, istnieją też zorganizowane odgórnie absurdy i żenady, które wyrównują to i owo w ludzkiej psychice. 

A jeśli chodzi o truskawki: chorwackich nigdy nie jadłam, ale mogę się wypowiedzieć na temat jakości truskawek francuskich i hiszpańskich, bo takie tu w tym roku jadłam. Otóż, moi mili, moim zdaniem o tej porze roku lepsze są francuskie. 

czwartek, 12 maja 2011

Ewolucyjnie o kibicach i futbolu

Piłka nożna to sport, który jest mi kompletnie obojętny. Ale jego kibice już nie. Powiem Wam, że ulegając pewnym uogólnieniom, w ogóle ich nie lubię.

Są w życiu chwile, w których przyznaję sama przed sobą, że jestem ułomna. Przynajmniej w sensie społecznym. Może i znam na pamięć trasy większości tramwajów i autobusów jeżdżących po Krakowie (Dawid się z tego trochę nabija; ja z kolei nabijam się z tego, że on tych tras nie zna, choć jest rodowitym krakowianinem), ale moje wyczucie jest absolutnie odporne na pewne kwestie. Np. te związane z piłką nożną.

Oczywiście do faktu, że świat składa się w dużej mierze z fanów futbolu, zdążyłam się już w jakiś sposób przyzwyczaić. Ba, ja sama obejrzałam raz większość transmisji z pewnych mistrzostw świata. Było to jakieś 18 lat temu, kiedy leżałam w łóżku chora na świnkę. Nawet pamiętam, że wygrała wtedy Brazylia, a drugie miejsce zajęli Włosi. To było to samo lato, w którym nad naszym miasteczkiem przeszła potworna burza, po której wszędzie pełno było powyrywanych konarów drzew. Nawiasem mówiąc, zdaje się, że tego samego dnia jakiś mecz grała Słowenia. Widzicie? Pamiętam.

Innym razem oglądałam jakiś mecz Polska - USA, który nawet wygraliśmy. Tzn. oglądałam przez pierwsze piętnaście minut, bo wtedy do mieszkania wparował mój wówczas trzynastoletni mniej więcej brat. Zaliczył właśnie pierwszą samodzielną wizytę u fryzjera i ściął się praktycznie na zero. Powiedziałam mu, że wygląda jak ograniczona małpa i jakoś tak straciłam serce do piłki.

Poza tymi pojedyczymi wyskokami, muszę przyznać, że istnienie futbolu raczej mi przeszkadzało niż cieszyło. Zwłaszcza po wyprowadzce z rodzinnego miasta. W wielu krakowskich knajpach w okresie mundialowym puszczano mecze, przez co niektóre z moich ulubionych lokali czasowo przestały się nadawać na swobodne upijanie się piwem w towarzystwie totalnie afutbolowym. Od czasu do czasu po mieście biegali fani jakiejś drużyny (przez dłuższy czas mieszkałam blisko stadionu Wisły), zachowując się cokolwiek agresywnie. A kiedy skorzystałam po raz pierwszy w życiu z wynalazku samolotu i odwiedziłam Barcelonę, to ostatnią noc spędziłam głównie na wsłuchiwaniu się w odgłosy ogólnej dewastacji czynionej przez fanów Barcy, która właśnie tego wieczoru grała ważny mecz. No, ale to było przynajmniej kształcące - dowiedziałam się, że w Hiszpanii mają nie tylko Real Madryt. Żeby lepiej zapamiętać, powiedziałam sobie, że Real Madryt to pewnie taka Legia, a Barca to jakby Wisła Kraków.

W ostatnie wakacje znów były jakieś mistrzostwa. Tym razem byłam w Zurychu. Spokojnie było mniej więcej do etapu ćwierćfinałów, ale o tym, że jestem w jakiejś dziwnej, nieprzystającej do ogółu mniejszości, przekonałam się dość szybko. Otóż nagle wszyscy wokół mnie (wyłączając Dawida, który miłością do piłki chyba też nie pała) zaczęli się umawiać na oglądanie jakichś transmisji, albo wymawiali się od spotkania ze względu na ważny mecz. Moje zdolności empatyczne pozwoliły jeszcze to jakoś zrozumieć. Ale ludzie wrzeszczący na ulicach, wymachujący flagami, walący w klaksony i do tego niekiedy pijani - no, tu moja wyrozumiałość już nie sięgała. I tak, faktem jest, że obejrzałam finał (byliśmy akurat u kolegi pod Amsterdamem), ale on sam chyba nie był futbolowym radykałem, więc nie było groźnie.

Pewnie, że pisząc o mojej niechęci do piłki trochę przejaskrawiam. Wszak piszę ze stanowiska osoby, która fenomenu futbolu w ogóle nie rozumie. Sam temat kojarzy mi się głównie z bajzlem na ulicach i głośno się zachowującymi ludźmi. I knajpami, które czasowo przestają spełniać istotną dla mnie funkcję.

Ostatnio dowiedziałam się, że w wyniku pewnych zamieszek na jakieś mecze w Polsce nie wpuszczono bądź nie będzie się wpuszczać kibiców. Media trąbią o tym od kilku dni. No i sama nie wiem: dobrze to czy źle? Może lepiej, żeby ci agresywni fani piłki nożnej powybijali się na terenie zamkniętym, zamiast szaleli po ulicach. Ewolucji trzeba czasem trochę pomagać.

sobota, 30 kwietnia 2011

Jak to William i Hitler ślub brali. I co z tego wynikło

No i stało się: William ożenił się z Kate, niwecząc tym samym (przynajmniej tymczasowo) moje tajemne plany wdarcia się w szeregi brytyjskiej rodziny królewskiej. Co prawda nawet gdyby tego ślubu nie było, operacja nie należałaby do prostych, ale przecież szanse miałabym ciut większe. No, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Patrząc na Elżbietę doszłam do wniosku, że uniknięcie pewnych osób w rodzinie jest czasem warte tego, by się poświęcić i trzymać od tematu z daleka.

A tak na poważnie: obejrzałam w TV część uroczystości, choć przegapiłam najważniejsze i kiedy zobaczyłam na ekranie książęcą parę, była to już para małżeńska. Tak czy siak, popatrzeć było przyjemnie. Na szczęście o całym wydarzeniu nie dało się zapomnieć, bo już jakiś czas temu okazało się, że sam ślub ma tylu wrogów deklarujących, że cała sprawa ich nic a nic nie obchodzi, a przy tym mówiących o tym z dość dużą częstotliwością - że o sprawie po prostu nie dało się nie wiedzieć. Poza tym w miejscu, w którym kupuję zazwyczaj kanapki można kupić również gazety i od pewnego czasu codziennie widywałam okładki różnych czasopism, oferujące mi bliższe zapoznanie się z tematem królewskiego ślubu. I to w kilku wersjach językowych. No tak - z punktu widzenia Szwajcarii, w której politycy dojeżdżają do pracy rowerem, taka uroczystość na szczeblu państwowym to na pewno coś.

Ale to nie wszystko. Otóż William i Kate wybrali sobie na zawarcie związku małżeńskiego 29 kwietnia. Tak się składa, że jest to dzień, w którym ja obchodzę swoją rocznicę ślubu. Nie tylko zresztą ja: w 29 kwietnia 1945 roku małżeństwo zawarli Adolf Hitler i Eva Braun. Ich miesiąc miodowy trwał niestety wyjątkowo krótko, bo następnego dnia popełnili samobójstwo. No, ale to o niczym nie świadczy. 

niedziela, 20 marca 2011

Życie jak w Simsach

Jakiś czas temu zdradziłam swoje komputerowe ideały i zaczęłam grać w Sims 3. Zdrada polegała na tym, że przez lata uważałam, że tego typu gry mnie w ogóle nie interesują. Pod wpływem chwili, podczas którejś z wizyt w Media Markt na początku tego roku, kupiłam pudełko z podstawą i jednym dodatkiem. No i wsiąkłam. Nawet przestałam płacić za Warcrafta.

Simsy uzależniają, ale w tym akurat nie ma nic dziwnego. Każda gra może uzależnić, zwłaszcza jednostki tak podatne na nałogi jak ja. Dawid też się uzależnił i przez kilka tygodni porządek naszego życia był wywrócony do góry nogami. Popołudniami grałam ja, wieczorami on, przy czym te wieczory rozciągały się do jakichś strasznych godzin na granicy nocy i dnia. Konsekwentnie nie decydowaliśmy się na zakup drugiego pudełka, bo posiadając tylko jeden egzemplarz gry przynajmniej jedno z nas mogło zajmować się realnym życiem (no, może nie do końca realnym - zwykle było to czytanie). 

Po jakimś czasie w sidłach nałogu pozostałam tylko ja, przy czym udało mi się go w miarę ucywilizować - nie gram już po iks godzin dziennie, często nie gram w ogóle przez dwa-trzy dni. Nie chodzi zresztą tylko o nałóg. Ta gra przeraża mnie swoim realizmem.

Otóż w Sims 3 można mieć chłopaka/dziewczynę, można założyć rodzinę, można też np. wylecieć z pracy i obsikać się w miejscu publicznym. Wskazane jest, by w miarę dobrze kontrolować swoje życie: Sim, który się nie wyspał, będzie chodził wkurzony i może odmawiać wykonywania podstawowych czynności życiowych. Okazuje się też, że jak to w życiu realnym bywa, dużą część życia Sima zjadają wszelkie dojazdy, dojścia od-do itd. Niestety, twórcy gry nie wpadli na to, że np. jadąc metrem można czytać - ale już podczas stania na ulicy jest to jak najbardziej możliwe.

Oczywiście moje Simy tworzę trochę na swój obraz i podobieństwo. Ciemnowłosa kobieta, która jest molem książkowym i sama też coś tam pisuje. Dość szybko wpadam w sidła zadań typu "przeczytaj 20 książek", co skutkuje tym, że nie spotykam się ze swoimi simowymi znajomymi i moje przyjaźnie często zaocznie dobiegają końca. Dość trudno też przychodzi mi wchodzenie w związki - najpierw poderwałam panią, która naprawiała mój kran, ale pani okazała się być niemiłą osobą. 

Po długim czasie singlowania i mało znaczących przygodach, tym razem już heteroseksualnych, zapragnęłam się rozmnożyć (głównie w ramach poznawania możliwości gry). Co prawda nie miałam chłopaka, ale na jakiejś imprezie poznałam całkiem przystojnego Sima, który był czarnowłosym celebrytą i dość łatwo dał się zaciągnąć do łóżka. Co prawda miał dziewczynę, ale na moją prośbę z nią zerwał. Szybko odkryłam jednak, że wiązanie się z tym typem nie jest dobrym pomysłem - gość nie lubił dzieci, poza tym sprawiał wrażenie faceta, który lubi być na każdym kroku obsługiwany. Przestałam do niego dzwonić i kontakt się urwał. Nawet nie zainteresował się synkiem (Dawidem), drań jeden.

Czas mijał, a ja (tzn. moja Simka) zapragnęłam się rozmnożyć raz jeszcze. Dziecko oznaczało płatny urlop macierzyński, a poza tym zarabiałam już na tyle dużo na pisaniu, że mogłabym nawet podarować sobie etat. Najpierw jednak postanowiłam kupić większy dom. Po przeprowadzce nawet nie musiałam rozglądać się za potencjalnym ojcem - czarnowłosy celebryta (w tym czasie ja też już byłam celebrytką i to taką z wyższej półki) sam przyszedł mnie odwiedzić, a nasze spotkanie "po latach" było tak miłe, że po pewnym czasie je powtórzyliśmy. Efektem, a raczej efektami, była simowa córeczka (Emilka) i nowy synek (Krzyś).

Matkowanie szło mi tak dobrze (no, było męcząco, ale dało się ogarnąć), że szybko zdecydowałam się na ponowne "try for baby". Mój brunet (który w międzyczasie trochę się postarzał i - niestety - utył) zdawał się nie mieć nic przeciwko, a ja po jakimś czasie urodziłam jeszcze Artura.

Życie toczyło się swoim rytmem, dzieci powoli rosły, a mnie dopadło jakieś macierzyńsko-seksualne szaleństwo. "Niestety" natura zrobiła mi psikusa i urodziłam bliźniaczki (Joasię i Martę). I moje życie zamieniło się w piekło. Od rana do wieczora i od wieczora do rana przewijałam, karmiłam i przytulałam. Spać się nie dało, bo budził mnie ciągle płacz któregoś z dzieci. Przestałam gotować dla najstarszego, chodzącego już do szkoły synka, bo zwyczajnie nie miałam na to czasu. Co prawda zatrudniłam opiekuna, który jakoś ogarniał sytuację, ale dzieci i tak płakały, a ja się budziłam i chodziłam coraz bardziej wkurzona.

Aktualnie jest lepiej. Odkryłam, że mogę zajmować się szóstką dzieci nawet przez cały dzień, o ile w nocy się wyśpię. Metoda jest następująca: w ogrodzie ustawiłam łóżko, w którym śpię, podczas gdy dziećmi zajmuje się opiekun. Dzięki temu, że nocuję na zewnątrz, żadne płacze mnie nie budzą. Co prawda ostatnio jakiś dziennikarz robił mi w tym ogrodzie zdjęcia, ale w imię świętego spokoju jestem w stanie to znieść.

I tak to wygląda, moi drodzy.

wtorek, 8 marca 2011

Hiszpańsko szwajcarski żywot

W ramach tego, że do pojawienia się na świecie Nowego Człowieka zostało już niewiele czasu, postanowiłam zrobić coś, czego potem przez pewien czas zrobić już nie będę mogła. Jako że wyprawa na biegun południowy tymczasowo odpada (w końcu drastyczne zmiany klimatu są raczej niewskazane, nie mówiąc już o tym, ile taka wycieczka kosztuje), postanowiłam wrócić raczej do pewnego projektu, który zaczęłam kilka lat temu i który przerwałam z okazji tego, że dorosłam i poszłam do pracy. Mianowicie: zapisałam się na kurs hiszpańskiego. I żeby nie marnować czasu, postanowiłam, że będzie to kurs intensywny.

I tak od dwóch dni wstaję o jakiejś dziwnej porze (przed ósmą), maluję się trochę, żeby nie przypominać tak do końca zombie, i zostawiając w łóżku śpiącego smacznie męża (w tym domu nawet koty sypiają przynajmniej do 10) idę na przystanek.

Jak myślicie, kto w Szwajcarii chodzi na intensywny kurs hiszpańskiego? W Polsce w mojej grupie byli głównie studenci turystyki i tym podobni. W Zurychu jestem ja i dwójka Szwajcarów w wieku postprodukcyjnym. Oboje deklarują, że uczą się hiszpańskiego, bo lubią i aktywnie uczestniczą w zajęciach. Lekcje prowadzi Hiszpanka, która ponad ćwierć wieku temu wyszła tu za tubylca. W takiej scenerii uchodzę za swego rodzaju okaz. Ciągle muszę mówić, jak różne rzeczy wyglądają w Polsce i jestem zasypywana pytaniami. Dzięki mnie poziom wiedzy Helwetów na temat kraju nad Wisłą bardzo ewoluował. Już nie dziwi ich, że nie mamy dżungli (pan Szwajcar dziwił się, że nie mamy), natomiast pozostają zaskoczeni faktem, że są w naszym kraju ludzie, którzy czytali Cervantesa. 

Żeby jednak nie było, że tylko się nabijam: muszę przyznać, że jest bardzo sympatycznie, a zainteresowanie egzotyką mojej osoby przejawia się w sposób miły. Jestem już po etapie tłumaczenia im po hiszpańsku jak się obsługuje Kindle i po pierwszych wpadkach językowych. Z jednej z nich wynikło, że podkochuję się w cudzym mężu. Poza tym pan Szwajcar namawiał mnie dzisiaj, żebym została w Szwajcarii na zawsze, bo to jest fajny kraj. Ucieszył się, że potomstwo przychodzi na świat właśnie tutaj. Jak miło.

Okazuje się też, że moje życie w porównaniu z losem szwajcarskich obywateli 50+ jest szare i nijakie. Nie mam dzieci na Dominikanie jak jedno z nich, nie spędzam weekendów w Barcelonie i nie palę hawajskich cygar. 

Poza tym dowiedziałam się dziś, że szkoła przeżywa spadek liczby kursantów. Podobno przyczyną jest to, że zmniejszyło się bezrobocie, więc jest mniej ludzi, którzy mają czas na naukę języka. Ciekawe uzasadnienie.

czwartek, 3 marca 2011

Pączki w Zurychu

W Krakowie, w cukierni przy Rynku Dębnickim, można było kupić bardzo dobre pączki. I to najróżniejsze. Miałam szczęście pracować kilka budynków dalej. Nie mam pojęcia, ile pączków pochłonęłam w tłusty czwartek 2008 roku, ale na pewno bardzo dużo. Pierwszą porcję miałam za sobą już w pracy. Potem, w drodze do domu, kupiłam nowy zapas. O ile pamięć mnie nie myli, moja lepsza połowa  również dostarczyła swoją dolę.

Nie umiem robić pączków, co pewnie ma ścisły związek z faktem, że nigdy nie próbowałam. Co prawda stanie nad płytą i wdychanie oparów to nie jest aktualnie rzecz, o której szczególnie marzę, ale gdyby nie fakt, że w Zurychu pączki można kupić (oczywiście nazywają się tu "Berliner"), pewnie bym zdecydowała się na wersję domową. Tłustoczwartkowy wypad po zakupy miałam zaplanowany już od tygodni. Niestety, jak na złość, skutkiem kilku nie do końca miłych okoliczności w wybranym sklepie na Paradeplatz udało mi się być dopiero o 16.  Wyobrażam sobie, że przede mną szturm na Sprüngli musiały przypuścić tłumy Polaków, bo kiedy podeszłam do stoiska, na którym ostatnio, w związku z karnawałem, aż roiło się od pączków, zobaczyłam przed sobą osiem sztuk berlinerek (berlinerków)? Osiem, podczas gdy ja zamierzałam kupić co najmniej dziesięć.

Niewiele myślać, drżąc w myślach ze strachu przed grupą Polaków, która teoretycznie mogła się w każdej chwili pojawić obok mnie i wykorzystać moment mojego wahania, poprosiłam panią o zapakowanie ośmiu pączków, upewniając się, że to absolutnie wszystkie, które w tej chwili mają. Sprzedawczyni rozejrzała się po innych stoiskach i z pewnym zdziwieniem przyznała, że to naprawdę ostatnie pączki. No cóż.

Wniosek: po tłustoczwartkowe pączki w Zurychu trzeba wychodzić o wiele wcześniej. Warto też pomyśleć o własnej produkcji, bo te ze Sprüngli są wprawdzie smaczne, ale o wyborze pomiędzy różnymi nadzieniami i polewami nawet nie ma co marzyć. Akurat w tej dziedzinie myśl szwajcarska jeszcze polskiej nie dorównała.

poniedziałek, 21 lutego 2011

O przecinku i spacji

Wiele lat temu pewien w serwisie, na którego forum aktywnie się udzielałam i z którego użytkownikami niejedno piwo wypiłam, spotkałam pewnego osobnika, którego do dziś pamiętam z jednego tylko powodu: człowiek ten, skryty pod zapomnianym już dawno przeze mnie nickiem, miał dziwną manierę używania spacji przed przecinkiem. Wyglądało to dziwnie i zwracało uwagę. Nie tylko moją.

Było to ponad dziesięć lat temu - wtedy większość z nas domowy dostęp do Internetu zawdzięczała modemowi i Poczcie Polskiej. Gdybym miała oceniać temat powierzchownie (a przyznaję, nie prowadziłam w tym kierunku żadnych badań), stwierdziłabym, że wraz z upowszechnieniem się Internetu sytuacje, w których otwieram szeroko oczy na widok spacji przed przecinkiem (i innymi znakami  przestankowymi), zdarzają mi się coraz częściej.

Gdy widzę zdanie zapisane w ten sposób: "Jan powiedział ,że przyjdzie na obiad" (albo: "Jan powiedział , że przyjdzie na obiad"), wyobrażam sobie osobę, która w miejscu spacji bierze głębokie oddechy, na chwilę się "zawiesza", po czym kontynuuje proces mówienia. W zapisanym tekście luki w niewłaściwych miejscach dosłownie kłują mnie w oczy. Zastanawiam się też, czy autorzy tych kwiatków, kiedy już piszą coś ręcznie, również trzymają się swoich klawiaturowych zasad i przed każdym przecinkiem robią gigantyczne odstępy. I czy tak ich uczono w szkole na lekcjach języka ojczystego.

Żeby jednak nie było, że uwzięłam się na źle stawiane spacje, dodam, że drażnią mnie również wypowiedzi pisemne, których autorzy zdają się w ogóle zapominać o istnieniu interpunkcji. Brak przecinków w środku zdania to jedno. Są też tacy, którzy np. nie mają w zwyczaju ozdabiania zdań pytających znakiem zapytania. I jeszcze się dziwią, że im nie odpowiadam.


Tak czy siak, korzystając z okazji, pragnę złożyć wszystkim serdecznie życzenia z okazji Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego. Podobno polszczyzna ma się dobrze i aktualnie nic jej nie grozi (link).

sobota, 19 lutego 2011

Niedoszłe spotkanie z Tomem C.

Dowiedziałam się dzisiaj, co mogę zrobić, by dopomóc sobie w kwestii zawodowego sukcesu. Pomoc przyszła do mnie niespodziewanie, wykorzystując jako kanał komunikacyjny wynalazek ulotki i moją skrzynkę pocztową. Znalazłam dziś w niej karteczkę zachęcającą do zapisania się na kurs Persönliche Effizienz ("efektywności osobistej"?), organizowany przez Kościół Scjentologów w Zurychu. Jeśli we wzięciu udziału w tym jakże ważnym szkoleniu miałby mi przeszkodzić brak czasu, to naprzeciw moim potrzebom wychodzą różnorodne terminy, w których mogłabym rzeczone szkolenie odbyć. Poza tym, całość zajmie mi tylko pół dnia. Po kilku godzinach spędzonych na łonie Kościoła Scjentologicznego powinnam być już gotowa do odniesienia sukcesu.

Oczywiście, jak to w życiu bywa, nic nie jest za darmo. Mój sukces miałby kosztować 55 CHF (w kwocie tej zawarta jest już cena materiałów szkoleniowych), czyli trochę więcej niż boski tort z malinami, który mogę kupić w Sprüngli. No cóż - tort szybko zniknie, a skutki zawodowego awansu będę odczuwać znacznie dłużej.

Jeśli temat mnie pociąga, mogę pozostać przy nim dłużej, oddając się lekturze książki "Problemy pracy" (20 CHF) lub zapoznać się z płytą DVD zatytułowaną tak samo (26 CHF). Wspaniale, prawda?

Czuję się lekko rozczarowana. Jeśli już Kościół Scjentologiczny szuka nowych dusz, to naprawdę mogliby dopracować kwestię tego, co właściwie sprzedają. Na kurs efektywności osobistej na pewno się nie zapiszę, ale nad wieczorem z Tomem Cruisem (chyba najbardziej znanym scjentologiem świata) mogłabym się już zastanowić. Zwłaszcza, gdyby organizatorzy przekonali go do charakteryzacji, której został poddany przy okazji kręcenia "Wywiadu z wampirem". Jakiś wykład poprowadzony przez Toma w zupełności by mi wystarczył. Na osobiste spotkanie ani nie liczę, ani o nim nie marzę - podobno Cruise jest niski. 

W związku z tym, że oferta Kościoła Scjentologicznego zupełnie nie trafiła w moje życiowe potrzeby, ulotka wędruje do kosza. A mogło być tak pięknie.

wtorek, 8 lutego 2011

A zakupy to same do mnie przychodzą...


Pewnego popołudnia pod koniec stycznia, za radą mojej fińskiej koleżanki znajdującej się obecnie w podobnej do mojej sytuacji życiowej postanowiłam, że kończę z wyprawami po zakupy spożywcze. Bo niby to nic takiego - całkiem nieźle zaopatrzony sklep spożywczy znajduje się w odległości pięciominutowego spaceru od mojego domu - ale jednak, kiedy człowiek podsumuje ile czasu na to traci w ciągu każdego tygodnia, to włosy stają na głowie. Zwłaszcza, że ja mam ustawowy zakaz dźwigania i bywa, że w celu zrobienia zupełnie podstawowych zakupów muszę zaliczyć kilka sklepowych wypraw.


Do idei kupowania przez Internet miałam dość długo dość sceptyczne podejście. Ja rozumiem - książki (choć i tak łażę i będę łazić po księgarniach), jakieś sprzęty, ba - nawet proszek do prania czy inne cięższe rzeczy. Ale warzywa? Owoce? Koleżanka przekonywała mnie, że wszystkie produkty, które dostaje, są bardzo dobrej jakości. Kilka dni po naszej rozmowie poszłam na "normalne" zakupy i zaliczyłam taki łomot w plecach i nie tylko, że powiedziałam: DOŚĆ.

W Szwajcarii dwa najpopularniejsze sklepy to Coop i Migros - można w nich znaleźć wszystko bądź prawie wszystko, zwłaszcza w wersjach, w których sklepy te są domami towarowymi. Kupimy tu chleb, długopisy, książki i ekspres do kawy. Albo walizkę. Albo stanik. I żwirek dla kotów. Obie firmy działają również w wersji internetowej, którą już dwa razy wypróbowałam.

Wygodne jest to, że mam wpływ na to, kiedy zakupy zostaną mi doręczone. Oczywiście są pewne granice czasowe, ale ta górna to - zdaje się - dziesiąta wieczorem. W razie gdyby miało mnie nie być w mieszkaniu, przy składaniu zamówienia mogę zostawić informację, gdzie dostawca powinien zostawić moje zakupy. W odpowiednim czasie pan pracujący przynosi mi do mieszkania torby wypełnione tym, czego zamierzam potrzebować w ciągu tygodnia. Jak dotąd nie dostałam jeszcze niczego, co byłoby zgniłe albo brzydkie.

Jasne, że będę nadal odwiedzać sklepy. Tak do końca chyba nie da się tego przeskoczyć, poza tym są takie miejsca do wydawania pieniędzy, od odwiedzania których jestem trochę uzależniona. Np. Lush. Ale od sklepów spożywczych nie jestem, a już na pewno nie przepada za nimi mój biedny kręgosłup.

Co ciekawe, kiedy przeglądałam ostatnio kalendarz dla bab znajdujących się w moim obecnym stanie, przy aktualnym tygodniu znalazłam radę: "dbaj o kręgosłup, zacznij robić zakupy przez Internet". No to zaczęłam. I policzyłam, że tygodniowo oszczędzamy na tym co najmniej sześć godzin. Finansowo chyba też wychodzi to na plus. Nie mówiąc o tym, że jest zwyczajnie zdrowiej, bo zawsze mam owoce, a jem głównie w domu to, co sama wrzucę do garnka.