Nigdy nie rozumiałam do końca właścicieli psów. Celowo piszę "do końca", bo częściowo ich rozumiem. A raczej niektórych przedstawicieli miłośników szczekających czworonogów. Do tej grupy zaliczają się np. moi rodzice, właściciele najwspanialszego - bo przecież i mojego - psa świata. Moja sympatia nie wykracza jednak daleko poza ten przykład: psów się raczej boję, zwłaszcza tych dużych. I jeśli tylko się da, unikam spotkań z nimi.
Mieszkanie w krakowskiej Nowej Hucie było pod tym względem prawdziwym wyzwaniem. Miejscowa ludność z jakiegoś powodu dość chętnie praktykowała spacery z psem na wolności - bez kagańca czy czasem nawet smyczy. Spotkanie dwóch psów usiłujących zerwać się z linek i napaść na siebie nawzajem, ujadających przy tym tak, że ciarki mi po plecach przebiegały, nie było czymś rzadkim, przynajmnie z punktu widzenia kogoś, kto tych zwierzaków się boi.
Jako że chwilowo mieszkam na osiedlu domków jednorodzinnych, psy znów widuję i słyszę regularnie. Na szczęście większość z nich pojawia się w moim polu widzenia w towarzystwie właściciela trzymającego ulubieńca na smyczy, poza tym przeciwieństwie do psów nowohuckich rzadko kiedy na mnie szczekają i nie sprawiają wrażenia, jakby chciały kogoś zjeść. Nie zawsze jednak jest tak pięknie: kiedy późnym wieczorem wracam do domu, zdarza mi się przechodzić obok pewnego zakładu, znajdującego się w budynku za kratą. Przejście tamtędy około godziny dwudziestej trzeciej może nie należeć do przyjemnych: dyrekcja placówki najwyraźniej uznała, że dla dobra bezpieczeństwa zakładu trzeba zainwestować w psa-ochroniarza. Olbrzymie zwierzę szczekające zza krat przy jednej z większych ulic w Warszawie już dwa razy przeraziło mnie do tego stopnia, że kiedy tylko mogę, wybieram inną drogę.
Mało sympatyczny był również psiak, którego spotkałam dzisiaj. Szedł wiernie przy nodze pana, dopóki mnie nie mijał. Wstąpił w niego wtedy jakiś diabeł: zaczął ujadać jak szalony i dosłownie rzucił się na moją nogę. W panice odskoczyłam. Pies wpadł niestety na ten sam pomysł, ale interwencja jego właściciela była skuteczniejsza niż działania szczekającej bestii.
Po pięciu sekundach szłam już w miarę spokojnie przed siebie, powtarzając sobie po raz enty w życiu, że nie rozumiem właścicieli psów. Przynajmniej psów polskich. Z rozrzewnieniem myślę bowiem o przedstawicielach tego gatunku mieszkających w Szwajcarii. W Zurichu psy na smyczy można spotkać w zasadzie wszędzie: w galerii handlowej, w Ikei, w zakładzie pracy, a raz nawet spotkałam psa w kościele - towarzyszył swojej starszej pani i bynajmniej nie był to pies-opiekun. Wszystkie te zwierzaki są nadzwyczaj spokojne, jakby niepsie. Widując je na co dzień, mój lęk przed gatunkiem zaczął powoli topnieć. Niestety, to było chwilowe.
Pocieszam się jednak lekturą tego tekstu. Jak się okazuje, czasem to nie psów należy się bać. Pogryźć może nas nawet człowiek i to w najmniej oczekiwanym momencie. Ma to nawet jakiś sens: wszak przysłowie mówi: homo homini lupus est, czy też człowiek człowiekowi wilkiem, a wilk to przodek psa. Wszystko zatem zostaje w rodzinie.
(zdjęcie: Wikimedia Commons)
Psiaki to najwspanialsze zwierzaki pod słońcem! Oczywiście pod warunkiem, że ich właściciel zatroszczy się o dobre wychowanie:)
OdpowiedzUsuńJak psiak może nie być sympatyczny?
OdpowiedzUsuńAgato ja Cię doskonale rozumiem, bo sama mam paniczny lęk przed psami.Sama w domu mam labradora, a ta bestia do małych nie należy, jednak, z tym wszystko mogę zrobić. Ale wystarczy że u mojej cioci pies na mnie skoczy to juz jestem chora.
OdpowiedzUsuńNo wiem co czujesz i co gorsza psy też to wiedzą, wyczuwają naszą słabość to, ze się boimy i atakują.
a słyszałaś Agato co wymyślili szwajcarscy "strażnicy" psów.?
OdpowiedzUsuńZ niketórych kantonów jeżdzą do kantonu obok na spacer z psem , bo u siebie psu w ogóle nie wolno chodzić bez uwięzi na smyczy i kagańca. niestety wypadki pogryzień małych dzieci są jeszcze świeże w pamięci.