poniedziałek, 30 stycznia 2017

Morderstwo w San Escobar (6). Minister Wojny i jego koparki

- Jest nam bardzo przykro, że tło dla naszych uroczystości stanowią wydarzenia tak haniebne. Śmierć mojego brata, który poległ z ręki nieznanego sprawcy to okoliczność tym bardziej smutna, że Santiago miał polskie korzenie. Zapewne cieszyłby się mogąc dziś świętować z nami zawarcie tej historycznej umowy handlowej pomiędzy Polską i San Escobar.

- Nie poległ, tylko przedawkował, ty drobiowy kurduplu - mruknął Juan w kierunku Hectora Moravskiego przemawiającego z ekranu telewizora. W tej chwili żałował, że tego wieczoru w ogóle sięgnął po pilota. Dzisiaj skończył pracę nieco później niż zwykle i obiecał sobie kilka godzin relaksu. Zaczęło się nawet nieźle - zaraz po wejściu do mieszkania wziął długi prysznic. Potem zrobiło się jeszcze lepiej - niespodziewanie odwiedziła go Alicia w towarzystwie butelki białego wina. Wino chłodziło się w lodówce, zaś policjantka odświeżała się właśnie w mikroskopijnej łazience Juana, który czekając na byłą kochankę automatycznym ruchem włączył telewizor. No i jakoś tak zostało.

- Ty w ogóle wiesz, o co chodzi w tej całej umowie? - zapytała znudzonym tonem długonoga policjantka.
- Tyle co wszyscy - wzruszył ramionami Juan. - Będziemy sprzedawać Polsce koparki.
- Tia. Tylko dlaczego europejski kraj ma je sprowadzać właśnie z San Escobar? - zastanawiała się Alicia. - Przecież to nie ma żadnego sensu. Jeśli już muszą je ściągać z tak daleka, chyba rozsądniejszym wyborem byłyby Chiny. A i tak przy sprzęcie o tych gabarytach Polsce powinno się opłacać produkowanie tego u siebie.
- Niby tak. Ale to nie nasz interes. Jeśli jakieś państwo w Europie ma fantazję kupować sobie koparki w San Escobar i w dodatku zamierza nam za to konkretnie zapłacić, to w sumie czemu nie? - stwierdził Juan i podnosząc się z kanapy dodał: - Idę po wino, powinno mieć już odpowiednią temperaturę.

Umowa handlowa, która stała za trwającą właśnie wizytą dyplomatyczną Polaków zaiste wydawała się kuriozalna. Jakiś czas temu polski Minister Obrony Narodowej (zwany niekiedy w kuluarach Ministrem Wojny) zwrócił się do rządu San Escobar z prośbą o przygotowanie oferty sprzedaży koparek. Chodziło o konkretne liczby - Polska chciała nabyć tysiące sztuk. Dlaczego? Tego do końca nie wiedział nikt w żadnym z dwóch zainteresowanych krajów. Gdyby Juan interesował się trochę Polską i znał język sojuszników, mógłby się łatwo dowiedzieć, że cała sprawa spowodowała prawdziwy wylew internetowych memów i plotek. Niektórzy twierdzili, że ministra zachwycił sam wygląd koparek, które poruszały się na gąsienicach przywodzących na myśl czołgi. Plotkę tę zdawał się potwierdzać fakt, o którym Juan nie miał oczywiście zielonego pojęcia - otóż koparki miały zostać pomalowane w barwy moro. Był też inny trop, który w zasadzie nie kłócił się z tym pierwszym. Otóż złośliwi twierdzili, że wszystko to było kaprysem młodego protegowanego pana ministra, urokliwego dwudziestokilkulatka o sympatycznym wyglądzie niedźwiadka. Chłopiec chciał zabawki, więc pan mu je kupował.

Oczywiście były też bardziej racjonalne wyjaśnienia, jak na przykład to, że Polska właśnie przygotowywała się do wdrożenia programu mieszkaniowego, mającego na celu pomoc młodym rodzinom. A wiadomo - gdzie budują się domy, tam potrzebne są koparki. Przynajmniej w XXI wieku.

Rzecz jasna Juan nie oglądał polskich serwisów informacyjnych. Dlatego właśnie ominęły go liczne spoty reklamowe i zdjęcia billboardów,  rozgłaszających w Polsce całe przedsięwzięcie. Nagle w blokach reklamowych pojawiły się filmiki z ludźmi ścigającymi się na koparkach, koparkami ścigającymi się z czołgami, żołnierzami, którzy z przewieszonymi przez ramiona karabinami zeskakiwali z koparek… Spotom i billboardom towarzyszyły kojarzące się militarnie hasła w językach polskim i hiszpańskim, takie jak “La construccion de esta guerra”.

Tak czy siak, z punktu widzenia obywateli obu krajów wszystko to wyglądało na jeden wielki absurd, zwłaszcza w zestawieniu z uroczystą fetą, która z tej okazji odbywała się w centrum Santo Subito.


- Wariatów nie sieją, sami się rodzą - Juan dzielił się swoimi rozważaniami z Alicią, jednocześnie nalewając wino do kieliszków. - Zresztą może to będzie dla nas niezły interes? Ponoć w Stanach jakiś wariat chce budować gigantyczny mur. Kto wie, może i on kupi nasze koparki?

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Morderstwo w San Escobar (5) Narkotyki niedoszłego premiera

Juan siedział za kierownicą swojego wysłużonego samochodu, nerwowo bębniąc opuszkami lewej dłoni o kierownicę i rozmyślając o prowadzonym właśnie śledztwie. Łatwo nie było. Dzięki raportowi patologa wiedzieli już, że wycięcie serca Santia
go Moravskiego nie było jednocześnie aktem jego zabójstwa. Wyniki przeprowadzonych badań jednoznacznie stwierdzały, że polityk zmarł kilka godzin przed utratą mięśnia sercowego. Udało się nawet stwierdzić przyczynę zgonu - testy krwi denata wskazywały na silne przedawkowanie metaamfetaminy. W momencie otrzymania tych wyników Juan nie mógł być nawet przesadnie zdziwiony - był już po lekturze dzienników Santiago, znalezionych w jego gabinecie. Oczywiście niedoszły premier nie opisywał tam ze szczególną dbałością o detale swoich alkoholowych ekscesów, jednak wprawiony w kontaktach z dilerami śledczy mógł stwierdzić z całą pewnością, że chodzi o notatki faceta, który brał. I to od wielu lat.

Juan westchnął, myśląc o plotkach, jakie krążyły wokół kurczakowego biznesu Hectora Moravskiego  Mało kto mógł uwierzyć, że regularny, masowy transport mięsa z San Escobar do Stanów Zjednoczonych był tym, co naprawdę wyniosło jego właściciela na szczyty. Wątpliwa była również opłacalność takiego handlu, zwłaszcza na dłuższą metę, tymczasem sanescobariańskie kurczaki wędrowały do Nowego Meksyku już od kilkunastu lat, opłacając nie tylko kosztowny transport, ale i przynosząc tym i owym sporą fortunę.

A teraz okazywało się, że przyczyną śmierci Santiago Moravskiego było przedawkowanie metaamfetaminy.

Wpatrując się w czerwone światło Juan wrócił wspomnieniem do rozmowy z Hectorem. To było ich drugie spotkanie po śmierci jednego z bliźniaków. Juan znów siedział przy stoliku w staromodnie urządzonym salonie, pogryzając kruche ciasteczka przyniesione przez panią Jadwigę. Śledczy przeczuwał, że tym razem będzie trudniej. I niestety miał rację.

- Co mi pan tu będziesz insynuował? - krzyczał Hector Moravski, a jego okrągła, zazwyczaj blada twarz zrobiła się czerwona aż pod nasadę siwych włosów. - Mój brat odmawiał wypicia piwa, a co dopiero tu mówić o narkotykach! Czyja to jest robota, ja się pytam? Czy policja w tym kraju jest jeszcze instytucją niezależną, czy ten cholerny układ przedostał się nawet do was?
- Z faktami nie sposób dyskutować - bronił się Juan, zerkając nerwowo na Adriana, który był tu również i tym razem, z misją sporządzania notatek ze spotkania. - Badania wykazały…
- A nie zastanawia pana kto przeprowadzał te badania? - zasyczał Hector. 
- Nie musi. To doktor Geronimo, nasz najlepszy…
- Antonio Geronimo! - wykrzyknął biznesmen. - Proszę pana, czy ja naprawdę muszę panu mówić kim jest Antonio Geronimo, z jaką opcją polityczną on sympatyzuje? Ja mogę pana zapewnić, że w ostatnich wyborach on na pewno nie głosował na mojego brata. I teraz dziwnym przypadkiem, po przegranej Santiago, bada jego ciało i stwierdza spożycie narkotyków, tak? Czy pan naprawdę uważa to za przypadek? Proszę pana, ile pan ma lat?!
- Trzydzieści pięć - wymamrotał Juan, wpatrzony w pusty talerzyk po ciastkach.
- To daje panu jakieś dziesięć lat w policji, tak? A zastanowił się pan nad tym, gdzie spędzi pan kolejne dziesięć?! Trzydzieści pięć lat… Dorosły facet i nie pamięta, z jaką redakcją jeszcze niedawno związany był Antonio Geronimo? Z “Prawdą i legendą”, proszę pana…

“Prawda i legenda” było antyklerykalnym magazynem, dość wyróżniającym się w słynącym z katolicyzmu San Escobar. Juan nigdy nie miał go w ręku, ale z prasą w ogóle był raczej na bakier, pomijając oczywiście prasówkę, którą odbębniał w związku z wykonywaną pracą oraz zawodowym kontaktem z mediami. Rzecz jasna nie było najmniejszego sensu w tłumaczeniu tego Hectorowi Moravskiemu, który rozsierdzony do granic możliwości najwyraźniej dawał do zrozumienia, że wbrew solennym zapowiedziom współpraca z nim nie będzie łatwa. Policjanta bardzo niepokoił fakt, że biznesmen zdawał się próbować upolitycznić śmierć brata. Oczywiście na tym etapie śledztwa wielu hipotez nie dało się jeszcze wykluczyć, jednak najbardziej prawdopodobne wydawało się zwykłe przedawkowanie, celowe (samobójstwo) bądź też nie.

Oczywiście wciąż pozostawał niewyjaśniony wątek wyciętego serca. Juanowi marzyło się spokojne śledztwo, bez konieczności przesadnego uważania na polityczne bomby. Tak się jednak złożyło, że usunięty organ należał do niedoszłego premiera, ważnego członka największej partii opozycyjnej w parlamencie.

Sytuacja zdawała się wymykać spod kontroli. Hector zwołał konferencję prasową, na której w dobitny sposób oskarżył organa śledcze o wspieranie partii rządzącej Obiecał też, że nie spocznie, póki prawda o śmierci jego brata, niedoszłego premiera Santiago Moravskiego nie ujrzy światła dziennego. Na odzew nie trzeba było długo czekać. Partia jego brata natychmiast wciągnęła śmierć bliźniaka na sztandary, domagając się uznania, że zmarły stracił życie w wyniku okrutnego aktu wycięcia serca oraz skierowania śledztwa na tory zakładające polityczny motyw mordestwa. Na najbliższy weekend przed siedzibą parlamentu planowany był obywatelski protest. A wszystko to przy trwającej właśnie wizycie dyplomatycznej przedstawicieli najważniejszego sojusznika państwa.


Juan nigdy nie interesował się polityką bardziej niż to było konieczne w przypadku policjanta dobrze wykonującego swoją pracę. Teraz jednak nie mógł się powstrzymać od rozważań na temat tego, jak całe zamieszanie wpłynie na główny temat spotkania między politykami San Escobar i Polski, a mianowicie planowaną umowę handlową. Umowę, jakiej świat jeszcze nie widział.

piątek, 20 stycznia 2017

Czytelnicze podsumowanie, czyli co dobrze mi się czytało w 2016 roku

Słuchajcie, San Escobar jest jak najbardziej wciąż na tapecie, ale muszę zrobić małą przerwę na notkę podsumowującą moje czytanie w 2016 roku, bo jak tak dalej pójdzie zastanie nas tu grudzień i będę mieć dwa lata do nadrobienia.

Czytelniczo to był bardzo dobry rok. Mimo różnych zawirowań, zmian, przeprowadzek, parokrotnego zmieniania kraju pobytu i grudnia wypełnionego składaniem mebli z Ikei (po złożeniu zawartości kilkudziesięciu kartonów stanowczo uważam, że ludziom którzy składają to za pieniądze płaci się za mało) moje czytelnicze doświadczenie zwiększyło się o 155 tytułów.

Nie, nie omówię tu 155 książek. Zajęło by mi to pewnie więcej czasu niż napisanie wszystkich odcinków mojego kryminału o San Escobar. Po zastanowieniu stwierdziłam też, że nie będę Was raczyć opiniami o kiepskich książkach. Zrobię tylko jeden mały wyjątek. "Nakarmić kamień" Bronki Nowickiej przeczytałam już kilka miesięcy temu i do dziś nie potrafię zrozumieć fenomenu, który nakazał członkom jury nagrodzenie tej książki nagrodą Nike. Serio, Nobel dla Dylana to przy tym rewelacyjna decyzja.

No dobrze, przejdźmy do pozytywów. Od czasu do czasu ktoś prosi mnie o polecenie "fajnej książki", dla siebie bądź na prezent, może więc ta notka na coś się przyda.

W 2016 roku rozpoczęłam przygodę z serią kryminałów Katarzyny Puzyńskiej. Nie żałuję. Lekkie, przyjemne, swojskie. W sam raz na czas przeprowadzek i długie jesienne wieczory w tym coraz ohydniejszym świecie. Swoją drogą, zauważyliście, że bohaterowie współczesnych powieści, tych z półki "rozrywka", często nie mają poglądów politycznych? I bardzo mnie to cieszy. Będę wracać do kolejnych tomów serii Puzyńskiej, to dobre schronienie przed rzeczywistością.

Chciałam się też pochwalić, że w końcu przeczytałam biografię Steve'a Jobsa pióra Waltera Isaacsona i bardzo mi się podobała. Mam ogólną słabość do biografii, może przez to, że od dziecka piszę pamiętniki. Tę konkretną przeczytałam w bardzo dobrym momencie, niedługo przed wyprowadzką z Doliny Krzemowej, dzięki czemu zdążyłam jeszcze podjechać pod dom rodziców Jobsa, ten od słynnego garażu. Niestety okazało się, że przyjeżdża tam bardzo dużo ludzi, co wkurza jego obecną mieszkankę. W ogóle się jej nie dziwię, choć ja na jej miejscu na pewno nie chciałabym mieszkać w domu, pod który codziennie ktoś podjeżdża robić sobie selfie.

Skoro już jesteśmy przy tematach okołobiograficznych, to przy okazji polecę pozycję "Genialni. Lwowska szkoła matematyczna" Mariusza Urbanka. Książka przedstawia sylwetki i losy, zarówno zawodowe jak prywatne, grupy genialnych uczonych, którzy zaczynali swoją karierę w przedwojennym Lwowie. Jeśli ktoś tak jak ja interesuje się trochę projektem Manhattan, to znajdzie tu coś dla siebie.

Wśród luźniejszych książek, które zapamiętałam bardzo pozytywnie, na pewno jest "Najlepsza książka świata" Petera Stjernstroma. Pewnie nie każdemu się spodoba, ale ja mam trochę prymitywne poczucie humoru i sceną, w której bohater mówi "ty pieprzony muffinie", autor kupił mnie kompletnie. Polecam w ramach rozrywki.

Czas na podziękowania dla Kasi O., która poleciła mi książkę "Tales of the City". Ta powieść to dokładnie takie San Francisco, jakie znałam i jakie czułam. Opowieść o grupie młodych ludzi żyjących w tym dość specyficznym mieście pod dachem pewnej przemiłej hodującej marihuanę pani to historia osobistych dramatów, radości i tajemnic. Wszystko w mocno hippisowskim klimacie Kalifornii lat 70. Naprawdę bardzo się cieszę, że Armistead Maupin napisał tego więcej części. Kilka mam już za sobą i na pewno będę wracać.

Bardzo podobały mi się "Czarne liście" Mai Wolny. To opowieść o historyczce badającej relacje polsko-żydowskie w latach czterdziestych. W historię jej starań o zachowanie pamięci o wydarzeniach sprzed kilkudziesięciu lat wpleciony jest dramat zaginięcia córki, być może uprowadzonej przez ojca. Dobra, przepełniona ciepłą wrażliwością książka.

Lektura książki "Białystok" Marcina Kąckiego nie była może przyjemna w dosłownym znaczeniu tego słowa. Była poruszająca. To obraz miasta od dawna borykającego się z problemem antysemityzmu i rasizmu, jednocześnie będącego kolebką języka esperanto i zabiegów in vitro w Polsce. Historia terenów, których wielokulturowej przeszłości dziś zdaje się nikt nie pamiętać. Bardzo smutny i bardzo ważny zbiór reportaży.

Pozostańmy jeszcze przy non-fiction. Jeśli zastanawiacie się, czy "Ceaucescu. Piekło na ziemi" Thomasa Kunze jest warte przeczytania, to gorąco zapewniam, że tak. Świetnie napisana, poparta licznymi źródłami, rzetelna biografia Nicolae Ceaucescu, historia jego politycznej kariery i obraz Rumunii czasów komunizmu to zdecydowanie jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w ubiegłym roku.

Jedną z ostatnich pozycji, po którą sięgnęłam pod koniec grudnia, była ostatnia książka Szczepana Twardocha, "Król". Uwielbiam. Obraz Warszawy z lat 30. XX wieku, miasta wielokulturowego, nierzadko rządzącego się brutalnością, borykającego się z problemami narodowościowymi i społecznymi, przedstawiony pięknym, a jednocześnie ostrym i bezkompromisowym językiem. No właśnie, ten język - uwielbiam sposób pisania Twardocha i trochę mu go zazdroszczę.

Na tym chyba skończę podsumowanie - jeśli ktoś chciałby poznać szczegóły moich czytelniczych perypetii w 2016 roku, to zapraszam tutaj.

No i chyba będę musiała wrócić do częstszych podsumowań czytelniczych, bo inaczej wychodzi z tego straszny bajzel.

Miłego czytania i do zobaczenia w San Escobar,

Agata.

środa, 18 stycznia 2017

Morderstwo w San Escobar (4). Upadły anioł i ciasteczka u Hectora

Juan był wściekły. Jego nastrój oddawał rytm uderzeń palców w klawisze komputera, umysł zaś wędrował nieco poza zakres tematu służbowego maila, który właśnie wybijały palce.

Przede wszystkim, poranna odprawa poszła fatalnie. Xavier, szef komendy, facet w sumie niegłupi, tym razem zachowywał się, jakby zupełnie postradał rozum. Wyglądało to tak, jakby grunt usuwał mu się spod nóg. Juan potrafił to zrozumieć - sprawa należała do tych, których większość śledczych wolałaby nie dotykać nawet kijem. Jeden błąd mógł zaważyć na całej karierze zawodowej - lub wręcz jej braku. Jednak tego, że pod wpływem uzasadnionego stresu Xavier zaczął podejmować kretyńskie decyzje personalne, Juan już zrozumieć nie mógł. Przede wszystkim okazało się, że Alicia wcale nie będzie jego partnerką w tym śledztwie. To, że życia prywatnego z zawodowym czasem lepiej nie łączyć było tu dobrym uzasadnieniem, ale do Juana, który całą noc śnił o długich nogach obciągniętych do wysokości kolan granatową ołówkową spódnicą średnio to trafiało. Zresztą, brak przydzielenia Alicii do tej sprawy było czymś, z czym po prostu musiał się pogodzić. Nie potrafił  natomiast pogodzić się z faktem, że zamiast byłej dziewczyny przydzielono mu Adriana Zalewskiego.

Przypadek Zalewskiego był dość szczególny. Ten polski policjant pracował u nich od niedawna, jasne już jednak było, że zdobywanie sympatii współpracowników nie jest jego dobrą stroną. Nie jest łatwo pałać chęcią nawiązania przyjaźni z gościem, który niemal zawsze pojawia się w towarzystwie konsumowanej właśnie kanapki, której kolejne kęsy przeżuwa i połyka tak głośno, że słychać to w sąsiednim pomieszczeniu. Zastrzeżenie budziło też bezceremonialne oblizywanie palców, a następnie wycieranie ich w nogawki spodni. Do tego dochodziła historia Zalewskiego, tak absurdalna, że śmieszna przestała być już po kilku godzinach. Otóż pobyt Adriana na terenie San Escobar był rodzajem zesłania. Polska pozbyła się go po tym, jak odmówił wystąpienia w stroju anioła podczas zabezpieczania Orszaku Trzech Króli. Facet uznał, że paradowanie po ulicy w białym prześcieradle z wielkimi, białymi skrzydłami przyczepionymi do pleców zwyczajnie go ośmiesza. Jego protest potraktowano jako przypadek wyjątkowej niesubordynacji, ponieważ jednak na takie zachowanie nie dało się znaleźć stosownego paragrafu, Zalewski został wysłany do bratniego państwa, by przez resztę swojego życia służyć swoim kilkunastoletnim doświadczeniem policyjnym krajowi innemu niż własny, w języku, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej był dla niego zupełnie obcy.

Juan musiał jednak dość szybko zapomnieć o nieestetycznych zwyczajach polskiego kolegi. Zgodnie z przewidywaniami, kwestią priorytetową tego poranka było spotkanie z Hectorem Moravskim. Obaj policjanci zajechali przed południem pod jego willę, w nadziei, że tak ważna persona nie wychodzi z domu o świcie. Nie pomylili się: Hector był w domu, podobnie jak jego polska matka Jadwiga. Starsza pani kręciła się pomiędzy kuchnią a salonem, przynosząc kolejno filiżanki, dzbanek z herbatą i talerz z kruchymi ciasteczkami, policjanci zaś bez zbędnych wstępów powiadomili króla kurczaków o śmierci jego brata Santiago.

Reakcja Hectora była co najmniej zaskakująca. Sprawiał wrażenie bardzo poruszonego, jednak wśród emocji, które zaczęły rozgrywać się na jego twarzy i w ruchach, próżno było szukać wściekłości czy zacietrzewienia z gatunku “złapcie tego, kto to zrobił i przyprowadźcie mi go”. Był to raczej bezbrzeżny smutek, z którym Hector od pierwszej chwili zdawał się godzić. To nie było to, czego spodziewał się Juan. Hector znany był z wybuchowości i tego, że nie przebierał w słowach. Tymczasem teraz zdawał się być idealnym z punktu widzenia policji członkiem rodziny zmarłego: nie wściekał się i nie rozpaczał, za to zapewnił solennie obu gliniarzy o swojej gotowości do pomocy w śledztwie. Juan uprzedził go, że na pewno pojawią się jeszcze i zadadzą mu kilka pytań, pożegnał się i popychając przed sobą zdezorientowanego Adriana opuścił tego niemłodego już mężczyznę, który pogrążony w smutku głaskał automatycznym ruchem siedzącego mu na kolanach kota.

Kiedy jechali z powrotem na komendę, Juan pomyślał, że właściwie jest już pora lunchu, zatem w ramach zwalczania porannego stresu mógłby zajechać do jakiejś restauracji i coś zjeść. Nie pomyślał jednak o dwóch rzeczach: po pierwsze, skazał się w ten sposób na spożywanie posiłku w towarzystwie faceta, który niemiłosiernie mlaskał, oblizywał palce i wycierał je w spodnie (również w miejscach publicznych). Poza tym panował okropny upał, a wyjście o tej porze dnia na ulicę sprawiało, że czuł się brudny i śmierdzący. Perspektywa dnia wypełnionego badaniem sprawy śmierci Santiago Moravskiego, z upierdliwym marzeniem o wzięciu prysznica gdzieś z tyłu głowy to nie było coś, o czym marzył Juan. 

A może by tak rzucić to wszystko i wyjechać do Polski? - pomyślał. - Przynajmniej nie byłoby tak cholernie gorąco.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Morderstwo w San Escobar (3) Serce w Esperal

Wybrzeże różowiło się już pięknie w blasku zachodzącego słońca, kiedy Juan zaparkował wreszcie na podjeździe okazałej willi. Wysiadł z auta i wbiegając po schodach na ganek niemal zderzył się z dwoma mężczyznami, którzy właśnie wynosili nosze, na których pod białym prześcieradłem rysowała się ludzka sylwetka.

- Nareszcie, myślałam już, że się nie doczekam - dobiegł go gderliwy głos Alicii, która stała w progu domu. Piękna jak zawsze, ubrana w policyjny uniform, mimo upalnej pogody świeża i pachnąca. Wszystko to dawało się wyraźnie zauważyć nawet w sytuacji takiej jak ta. - Wejdź, usiądziemy na chwilę i nakreślę ci mniej więcej sytuację - dodała przystępniejszym tonem odsuwając się z przejścia i prowadząc Juana do wnętrza domu.

Policjant nigdy nie był tu za życia Moravskiego, ale wystrój odpowiadał mniej więcej temu, czego można się było spodziewać: zgodnie z trendem, jaki panował wśród bogatych obywateli San Escobar, dom polityka urządzony był w ciężkim i przesadzonym stylu. Pełno tu było ozdobnych półek wypełnionych kiczowatymi bibelotami, a wiszące na ścianach lustra miały grube i zdobione ramy. Po wejściu do salonu Juan zauważył wiszący nad stołem duży portret marszałka Józefa Piłsudskiego. Policjant zastanowił się przez ułamek sekundy, czy to na miejscu, by w reprezentacyjnym pomieszczeniu domu ważnego polityka wisiał obraz przedstawiający ważnego polityka innego państwa - nawet jeśli żyjącego wiele lat temu. Nie mógł mieć jednak o to pretensji do Moravskiego - jego rodzice urodzili się przecież w Polsce. Rodzina przeniosła się do San Escobar tuż po drugiej wojnie światowej. Santiago i Hector urodzili się już tutaj i choć styl bycia obu mocno cechował lokalny patriotyzm, to ich związków z europejską ojczyzną rodziców nie sposób było nie zauważyć. Prywatnie przyjaźnili się z grupą wpływowych polskich polityków, z których niektórzy, jak chociażby aktualny minister spraw zagranicznych znad Wisły, regularnie gościli w San Escobar, zarówno w celach prywatnych jak i służbowych.

Alicia zajęła jeden ze stojących przy niewielkim stoliku foteli i skinęła na Juana, by uczynił to samo. Wyciągnęła przed siebie długie nogi, obciągnięte do wysokości kolan granatową ołówkową spódnicą i nieśpiesznie rozpoczęła relację.

- Znalazła go sprzątaczka, mniej więcej o drugiej po południu. Nie wiadomo od jak dawna nie żył - co do tego pewność uzyskamy dopiero po zbadaniu ciała przez patologa. Ale zdaniem techników to była kwestia kilku godzin.
- Jak umarł? - zapytał Juan.
- Wycięto mu serce.
- Słucham?!
- Dokładnie tak jak mówię. Ktoś starannie wyciął mu mięsień sercowy.
- Tak na żywca?! Od tego umarł? - Juanowi coś się tu nie zgadzało.
- Jeśli chodzi o kolejność zdarzeń, to jej ustalenie również jest zadaniem dla patologa - westchnęła Alicia. - Ale mogę cię zapewnić, że po wycięciu serca już nie żył.

Juan prychnął. Cała Alicia. Świat wokół niej mógł się walić w gruzy, a ona pozostawała niewzruszona. I niebezpiecznie piękna.
- Podejrzani? - podjął.
- Mañana, kochanie - ziewnęła Alicia. Rozmawiałam przez telefon z szefem. O dziewiątej rano robimy odprawę. Do tego czasu ani słowa nikomu. Wszyscy mamy totalny zakaz rozmawiania o tej sprawie. Swojej kochance, jeśli ją masz, też nic nie mów. Ani dzieciom.
- Nie mam dzieci. Ani kochanki - burknął Juan.
- Tak tylko mówię. Nie jesteśmy ze sobą od dwóch miesięcy. Świat się zmienia, idzie do przodu. Ty też możesz.
- Dzięki za radę. Co jeszcze możesz mi powiedzieć o śmierci Moravskiego?
- Jeśli dobrze wyczułam w rozmowie z szefem jego intencje, to zdaje się, że od jutra to głównie ty masz mi opowiadać o tej śmierci, a nie na odwrót. Dobrze już, dobrze - Alicia uniosła uspokajająco dłoń na widok otwierających się do riposty ust Juana. - Żona i córka są na wakacjach, raczej niczego się od nich nie dowiemy, ale oczywiście trzeba się będzie skontaktować. Sprzątaczka ma milczeć pod groźbą sądu. Ale i tak mamy pecha, przez tę całą delegację z Polski nie uda się
utrzymać tej śmierci długo w tajemnicy. Moravski prędzej czy później nie pojawi się na jakimś oficjalnym spotkaniu i zacznie się masakra. W tej sytuacji każda godzina będzie sukcesem. Trzeba będzie prześledzić szczegółowy plan tej całej imprezy.
- A co z Hectorem? - Juan zadał pytanie, która krążyło po jego głowie odkąd przekroczył próg tego domu.

- Ja mu nie powiem - zastrzegła się Alicia. - A tak serio, to oczywiście trzeba go będzie powiadomić. I nie zdziwię się, jeśli to będzie pierwsze zadanie, które zleci rano szefunio.

niedziela, 15 stycznia 2017

Morderstwo w San Escobar (2). Król drobiu

Juan przeciskał się w swoim wysłużonym subaru przez zakorkowane ulice Santo Subito. Coś mu mówiło, że Alicia, która przez telefon brzmiała, jakby wymagała od niego niemalże teleportacji do willi Moravskiego w Esperal, trochę sobie jednak poczeka. Oczywiście tak nie powinno być - w tej sytuacji każdy kwadrans działał na ich niekorzyść. Nawet jeśli fakt śmierci brata jednego z najsilniejszych osób w państwie nie przedostał się jeszcze do prasy, to nie ma najmniejszych szans, by taki stan rzeczy trwał w nieskończoność. Wprawdzie media miały teraz niewyczerpane źródło inspiracji dzięki trwającej właśnie w stolicy wizycie dyplomatycznej polityków z Polski, ale odpowiednio istotny skandal miałby szansę przebicia się na pierwsze strony. 

To właśnie wspomniana wizyta była główną przyczyną koszmarnych korków paraliżujących miasto. Co prawda o tej porze, w godzinach szczytu, zawsze było z tym kiepsko, teraz jednak można było mówić o prawdziwym horrorze: centrum miasta zostało całkowicie wyłączone z ruchu, a wraz z nim kilka kluczowych ulic, co miało zagwarantować swobodę przemieszczania się dla kolumn wozów dyplomatycznych. Juan był pewien, że organizatorom całego tego cyrku udało się osiągnąć zamierzony cel i że mili goście z Polski nie doświadczają tego, z czym zwykły mieszkaniec tego miasta mierzyć się będzie w ciągu najbliższych dni - stojącym tłumem warczących aut, wydzielających smrodliwe opary w kolejne słoneczne, upalne popołudnie, tak typowe dla San Escobar.

Wciskając raz po raz pedał gazu i hamulca Juan myślał o tym, że ta sprawa nie może skończyć się dobrze. Najbliżsi Hectora Moravskiego nie umierali tak po prostu. Tym bardziej nie stawali się ofiarami morderstwa. A jeśli już niemożliwe stawało się rzeczywistością, należało się liczyć z prawdziwym politycznym (i nie tylko) trzęsieniem ziemi.

Oficjalnie Hector Moravski był zwykłym biznesmenem, który miał szczęście dorobić się dzięki wyjątkowo lukratywnemu kontaktowi z pewną znaną amerykańską firmą z siedzibą w Nowym Meksyku. Od lat dostarczał im sanestobariańskie kurczaki, pojawiające się potem na stołach barów szybkiej obsługi w Santa Fe, Albuquerque, a także, o czym wiedzieli bardziej wnikliwi obserwatorzy tematu, większych metropolii innych stanów USA. To była oficjalna część kariery Moravskiego. Natomiast tajemnica, która otaczała cały proces hodowli kurczaków, kompletny brak dostępu do olbrzymich połaci ferm kurzych, chronionych bardziej niż rezerwy złota na Wall Street w Nowym Jorku, wreszcie totalna cenzura nałożona na prasę w kwestii interesów prowadzonych przez Hectora - wszystko to sprawiało, że w czystą sprzedaż drobiu trudno było uwierzyć.

Sam szef koncernu był postacią powszechnie znaną i szanowaną. Był zapraszany na większość uroczystości państwowych, to on przecinał wstęgi podczas otwierania nowych odcinków autostrad, to jego pokazywali kamerzyści filmujący obchody kolejnych rocznic odzyskania niepodległości, wreszcie - to on zasiadał w pierwszym rzędzie bazylik podczas licznych w tym kraju świąt kościelnych. Był szarą eminencją i choć w hierarchii państwowej nie zajmował żadnego znacznego miejsca, wydawał się mieć o wiele większe wpływy niż jego bezpośrednio związany ze światem polityki brat Santiago. Ten ostatni, od lat obecny na scenie politycznej San Escobar, z natury cichy i mało rzucający się w oczy, zaczął w ostatnich latach odgrywać coraz poważniejszą rolę w parlamencie. Tylko niewielka różnica głosów w ostatnich wyborach sprawiła, że ostatecznie nie zasiadł w fotelu premiera. 

Mimo porażki formalnie pozostawał jedną z ważniejszych osób w państwie. W praktyce jednak wciąż tkwił w cieniu swojego brata bliźniaka, choć fakt, że facet sprzedający Amerykanom kurczaki zdaje się mieć większą władzę niż gość, który otarł się o tekę premiera, zakrawał na absurd.

O tym właśnie myślał Juan, przesuwając się wolno wzdłuż zatłoczonych ulic Santo Subito, w kierunku autostrady, która prowadziła wzdłuż wybrzeża i urokliwych, nadmorskich miejscowości. Esperal, w którym swoją willę wybudował Santiago Moravski, leżący obecnie bez życia i pilnowany przez Alicię, był jedną z nich.

W normalnych okolicznościach Juan nie miałby nic przeciwko spontanicznemu wypadowi do Esperal. To było dobre miejsce do zaszycia się na weekend. Ale obecne okoliczności dalekie były od normalnych.

sobota, 14 stycznia 2017

Morderstwo w San Escobar (1)

Juan wpatrywał się znudzony w ekran komputera. Jego palce bębniły szybko po klawiaturze z lekką niecierpliwością: zbliżał się koniec dnia pracy, musiał jeszcze tylko odpisać na kilka mało istotnych maili, z których żaden nie miał zmienić ani o jotę życia jakiegokolwiek śmiertelnika. Ot, uboczny efekt procedur działań policji, według których należało pilnować, by podkładkę mieć pod absolutnie wszystko. W ich komisariacie żartowano czasem, że pewnego poranka wszyscy otrzymają pocztą elektroniczną zalecenie, by w dziennym raporcie zamieszczać informacje odnośnie zużycia papieru toaletowego, a specjalnie powołana do tego osoba będzie miała za zadanie sprawdzanie zgodności danych w raporcie ze stanem faktycznym.

Żarty żartami, ale zakres obowiązującej ich papierkologii naprawdę dramatycznie wzrastał. Zupełnie jakby komuś na tym zależało. Wśród mniej i bardziej spiskowych teorii, którymi próbowano to wyjaśnić, prym wiodła ta o skutkach ubocznych zbyt bliskich kontaktów z Polską. Wiadomo - kraj Unii Europejskiej, a UE to przede wszystkim biurokracja. Wiedza o tym była powszechna nawet w tak odległym San Escobar.

Juan nareszcie wyłączył laptopa i zerkając tęsknym wzrokiem za okno, ponad tonące w oświetlonych blaskiem zachodzącego słońca chmurach wieżowce Santo Subito sięgnął po plecak. Myślami był już wiele ulic stąd, w niewielkim apartamencie na czwartym piętrze, którego główną, jeśli nie jedyną zaletą była spora kabina prysznicowa z zawsze dostępną chłodną wodą, idealną dla kogoś, kto spędzał całe dnie w stroju choć minimalnie eleganckim. Marzenia o prysznicu Juan zaczynał każdego dnia tuż po lunchu, który jadł poza budynkiem komisariatu, w porze powszechnego już upału. Prawdopodobnie była to bardziej jego obsesja niż realny problem, zawsze miał jednak wrażenie, że po godzinnej przerwie wraca do pracy może i najedzony, za to zdecydowanie brudny.

Czekał już na windę, mającą go zawieźć do garażu znajdującego się pod budynkiem, kiedy poczuł w kieszeni wibrację telefonu. Automatycznym ruchem podniósł aparat do ucha i znudzonym głosem rzucił:
- Juan Suarez.
- Przecież wiem do kogo dzwonię - odpowiedział mu znajomy, aktualnie zdradzający wyraźne oznaki zniecierpliwienia głos. - Gdzie jesteś?
- Cześć Alicio - Juan nie rezygnował z dobrych manier - chcesz mnie zaprosić na kolację? Bo jeśli dzwonisz w sprawie pracy, to obawiam się, że właśnie wyszedłem z biura i jestem w drodze...
- Juan - przerwała mu Alicia, koleżanka po fachu, a prywatnie była i prawdopodobnie (kilka lat ich znajomości nauczyło oboje, że pewne błędy powtarza się bez większych obiekcji) również przyszła dziewczyna. - Mam zegarek i wiem że od co najmniej pięciu godzin dostajesz pierdolca na punkcie swojego prysznica. Ale tak się składa, że mam tu trupa Santiago Moravskiego i zapewniam się, że facet śmierdzi gorzej niż ty w swoich najbardziej odjechanych fantazjach. Prawdopodobnie morderstwo. Dlatego zamiast prężyć się na golasa pod zimną wodą spędzisz najbliższe godziny w swoim przepoconym policyjnym uniformie, zapoznając się... Juan, jesteś tam? - zakończyła pytaniem, zaniepokojona długim milczeniem kolegi.
- Tak. Gdzie mam przyjechać? - rzucił głucho.
- Willa Moravskiego w Esperal - odparła Alicia, po czym usłyszała dźwięk przerwanego połączenia.

Nie, Juan wcale nie rzucił się biegiem do samochodu. Przynajmniej nie od razu. Zanim to zrobił, usiadł zrezygnowany na pustym korytarzu komisariatu i ze zgrozą pomyślał, że od prysznica może go dzielić naprawdę wiele godzin. Śmierć Santiago Moravskiego, niezależnie od przyczyn, nie należała do tych, które w tym kraju mogłyby przejść bez echa. Mimo dość wysokiego wskaźnika przestępczości, z którym władze starały się walczyć od lat, wciąż zdarzali się ludzie, których koniec nie nikł w gąszczu statystyk. Bez wątpienia należał do nich Santiago, brat bliźniak Hectora Moravskiego, domniemanego szefa mafii, która od lat trzęsła San Escobar.

A już na pewno taka śmierć nie mogłaby pozostać niezauważona teraz, kiedy cała stolica, a wraz z nią reszta państwa żyły uroczystą wizytą państwową dyplomatów z Polski.

- Przypadek? Nie sądzę - pomyślał zrezygnowany Juan, po czym rzeczywiście wstał i nie czekając na windę zbiegł po schodach do samochodu.

wtorek, 3 stycznia 2017

Plecak obfitości

Był słoneczny, poniedziałkowy dzień 2 stycznia, a ja właśnie sięgnęłam po swój plecak w poszukiwaniu kremu Nivea. Zamiast kremu znalazłam puszkę z kocim żarciem. Niby spoko, nie zmarnuje się. Problem polegał na tym, że tę puszkę, wraz z trzydziestoma innymi, nabyłam trzy tygodnie wcześniej w sklepie zoologicznym w Dublinie.

Gdzieś tam daleko, daleko na liście marzeń, wiele miejsc po punktach "napisać książkę", "wyprostować permanentnie włosy" i "nauczyć się grać na gitarze" jest taki mało ambitny o nazwie "zacząć chodzić z torebką". Nie jest bardzo ważny, na co dzień nie myślę o nim w ogóle, pojawia się co najwyżej w kontekście jakichś sytuacji, w których zakładam, bądź chciałabym założyć taki typowo babski płaszcz i nagle mam zagwozdkę, bo okazuje się, że plecak nie do końca do tego pasuje, zaś torebki nie posiadam, a jeśli posiadam, to pod toną innych rzeczy w jakimś schowku, pełną pojedynczych szpargałów sprzed pięciu lat.

Tak jakoś się złożyło, że nigdy nie wyszłam z etapu chodzenia z plecakiem. Potrafię wyjść z nim na kilka godzin z domu, nawet jeśli potrzebuję wziąć ze sobą tylko portfel i telefon. W praktyce jest w nim zazwyczaj znacznie więcej rzeczy. Bo wiecie, w ciągu ostatnich trzech tygodni, odkąd odwiedziłam wspomniany sklep zoologiczny, pojedyncze puszki z kocim żarciem atakowały mnie już nie raz. Zrozumcie - są niewielkie i łatwo mogą się zaplątać między innymi rzeczami, więc to, że pominęłam jakieś egzemplarze przy rozpakowywaniu nie jest do końca dziwne.

Moje plecaki od zawsze charakteryzował specyficzny rodzaj porządku, który z porządkiem nie miał zbyt wiele wspólnego. Na etapie szkoły podstawowej był to klasyczny przykład bałaganiarstwa. W plecaku zwykle nosiłam większość podręczników (nie tylko te potrzebne danego dnia), czasem stare kanapki (ej, to było dwadzieścia parę lat temu - każdemu mogło się zdarzyć), długopisy i mazaki fruwały pomiędzy tym luzem, czasem był jeszcze pamiętnik, który zaczęłam pisać w drugiej klasie, zabawki, wywołane zdjęcia, jakieś pojedyncze egzemplarze ubrań, czy akcesoriów do włosów (przeważnie miałam długie), buty na W-F, nawet jeśli wuefu danego dnia nie miałam, parasolka, pojedyncze rękawiczki, nieudane i zmięte egzemplarze obrazków na plastykę, podarte stare egzemplarze "Uśmiechu numeru" i tym podobne rzeczy.

Mama coś tam próbowała mi tłumaczyć, że to trochę wstyd, żeby dziewczyna miała taki bajzel w plecaku (w pokoju też - ale to temat na inną opowieść, którą trochę boję się snuć, bo potem wszyscy się przestraszą i nikt mnie już nigdy nie odwiedzi, choć zapewniam, że obecnie utrzymywanie porządku idzie mi już o wiele lepiej. Tzn. w domu, bo plecak to inna bajka), ale ja wtedy bardzo nie chciałam być dziewczyną, w każdym razie taką typową, która ładnie wygląda, więc ten argument w ogóle nie robił na mnie wrażenia.

Nieco większe wrażenie zrobił na mnie obciach, jaki zrobiły mi koleżanki, które kiedyś podczas lekcji techniki, kiedy nauczycielka musiała nas zostawić w klasie, zaintrygowane sporymi rozmiarami mojego plecaka postanowiły go po prostu wypakować na środku mojej ławki. Pech chciał, że ze względu na problemy z oczami siedziałam totalnie z przodu, w dodatku chodziłam wtedy ze sporym plecakiem, w którym wszelkie dobra łatwo się gromadziło. Pamiętam ogólny śmiech w sali lekcyjnej, w którym ja zresztą też uczestniczyłam, bo w sumie jak się tak wczułam w całą sytuację z zewnątrz, to wyglądało to bardzo zabawnie.

Mniej zabawnie było podczas mojej pierwszej kontroli biletowej w Krakowie. Mieszkałam tam dopiero od kilku tygodni, jakoś nie mogłam się zebrać, żeby wyrobić sobie bilet miesięczny, zwłaszcza że sporo chodziłam pieszo, więc tłumaczyłam sobie, że może nawet dam radę bez tego miesięcznego. Zużyte bilety zazwyczaj wrzucałam do niewielkiej kieszonki w plecaku. Pech chciał, że tych niewielkich kieszonek było kilka, niektóre z nich posiadały dodatkowo kieszonki wewnętrzne, a czasem, z jakichś niewyjaśnionych przyczyn, zdarzało się i tak, że pojedyncze skasowane bilety trafiały do tej głównej przegrody plecaka, w której wprawdzie nie miałam już takiego bajzlu jak za czasów podstawówki (miałam już 19 lat i chodziłam z chłopakami na piwo, więc granice obciachu nieco mi się przesunęły), ale coś tam jednak zawsze było - książki, jakieś notatki z zajęć, szczotka do włosów, discman, kilka płyt, zakupy, bo kto normalny nosi je w siatkach, skoro mieszczą się w plecaku... I tak dalej, i tak dalej.

Wróćmy do kontroli. Otóż zazwyczaj doskonale wiedziałam, w której z przegródek znajduje się mój aktualny bilet, ale tym razem jakoś się zawiesiłam. Podczas jazdy tramwajem znaleźć biletu nie zdołałam, ale stanowczo odmawiałam podania panom kontrolerom dowodu i pozwolenia na wypisanie mi mandatu. Wysiedli zatem ze mną na najbliższym przystanku i z lekkim przerażeniem obserwowali, jak metodycznie przeszukuję cały plecak, wszystkie książki i zeszyty, co moment trafiając na jakiś zużyty bilet, który podawałam im w celu ustalenia, czy to przypadkiem nie ten poszukiwany. I wiecie co? Znalazłam. Faceci patrzyli na mnie trochę dziwnie, ale mandatu nie dostałam. Od tamtej pory mam tak, że bajzel w moim plecaku może być nieziemski, ale to, gdzie mam bilet, pamiętam bardzo dokładnie.

Była jeszcze sytuacja na lotnisku, kiedy coś tam widzieli na prześwietleniu mojego bagażu, ale za nic nie mogli dojść, co to właściwie było, choć przejrzeli moje szpargały i w końcu machnęli ręką. Potem okazało się, że chodziło prawdopodobnie o szydełko, ale odkryłam to już po przejściu wszelkich bramek bezpieczeństwa. Tego dnia jakoś nie sprawdzałam dokładnie, co tam mam, zakładałam, że raczej nie ostre narzędzia, bo kto by nosił ostre narzędzia w plecaku?

I tak oto dochodzimy w tej plecakowej historii do dnia dzisiejszego, w którym sytuacja prezentuje się znacznie lepiej niż w podstawówce, ale na pewno gorzej niż wtedy, gdy miałam 19 lat, bo nie chodzę już na randki i raczej nikt nie zerwie ze mną kontaktu tylko dlatego, że przez kolejne tygodnie znajduję w plecaku puszki z kocim żarciem. Kompletnie nie wiem, jak to się dzieje: wychodząc z domu potrzebuję przecież tylko portfela, telefonu, kindla, ewentualnie jakichś akcesoriów okołodzieciowych, szczotki do włosów, chusteczek, długopisu na wszelki wypadek, do tego zwykle mam jakieś obrazki, które E. narysowała w szkole, jakiejś reklamówki, gdyby trafiły się większe zakupy, kluczy, a jeśli akurat mam na oczach soczewki to potrzebuję też okularów w futerale...

Cholera, to nie jest takie proste.

Potrzebuję jednak plecaka. Plecak to wszystko pomieści. Poza tym nie będzie mi się majtał wszędzie wokół, zaczepiał o biust i okręcał się wokół szyi.

Niech żyją plecaki.

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Opowieść o winie, paszporcie i obrazach z wyprowadzką z Irlandii w tle

Pukanie do drzwi lekko mnie zaskoczyło. Poczta już dziś przecież była, kurier z przesyłką to raczej też nie jest, bo wszystkie zamówione dobra, które utknęły na swojej drodze skutkiem okołoświątecznego zamieszkania, dotarły już do moich ramion... Może to sąsiad, który nareszcie zorientował się, że jego kot spędza u nas dużą część dnia i przyszedł urwać nam głowy za to, że dokarmiamy jego podopiecznego karmą inną niż ta preferowana w jego domu?

Nic z tym rzeczy. Na progu stał stary, zaniedbany człowiek odziany w łachmany. Obok niego leżała sterta pakunków owiniętych grubą warstwą szarego papieru. Nie trwało to długo: na widok otwartych drzwi dziadek zaczął szybko wnosić swoje paczki do środka, każdą z nich kładąc w innym miejscu. Sytuacja co najmniej dziwna i raczej mało zachwycająca, ale byłam tak zaskoczona, że mogłam tylko gapić się na to wszystko z otwartymi ustami. Sądząc po minie małżonka, do tej pory spokojnie siedzącego z laptopem przy kuchennej wyspie, nie tylko ja reagowałam w ten sposób.

Dziadek zniknął równie szybko jak się pojawił, a my niepewnie zaczęliśmy rozpakowywać przyniesione przez niego paczki.
- Obrazy - stwierdziłam zdziwiona. I niezadowolona. Obrazów było dużo, może dwadzieścia, w dodatku żaden z nich nie przypominał czegoś, co ewentualnie mogłabym chcieć powiesić na ścianie. Bardzo klasycznie wyglądające malowidła w ciężkich, mosiężnych ramach... Wprawdzie kiedyś chciałam kupić muzeum i potem w im zamieszkać (pisałam o tym tutaj), ale wtedy byłam mała i wrażenie robiło na mnie wszystko, co było ode mnie większe.

- Co z tym zrobimy? - jęknęłam.
- Rozsądek mówi - małżonek zaczął zdanie w swój ulubiony sposób - żeby wezwać kogoś, kto mógłby nam to wszystko wycenić. Wieszać raczej nie chcemy, ale może być coś warte, wygląda na stare...
- Dobra - westchnęłam. - Ty się tym zajmij. Ja nie cierpię dzwonić. Poza tym muszę ogarnąć tę przeprowadzkę...

To była prawda. Za kilka dni kończył się nasz irlandzki epizod. Wyjeżdżaliśmy do Kalifornii. Nie taka prosta sprawa, biorąc pod uwagę trójkę dzieci i trzy koty, z czego przynależność jednego nie była do końca jasna. Lestat wprawdzie spędzał tu więcej czasu niż gdziekolwiek indziej, ale wciąż był na etapie "dochodzenia".

Kolejne dni były szalone: pakowanie, planowanie... W dodatku końcowy etap tego wszystkiego miałam zaliczyć samodzielnie. Małżonek wylatywał kilka dni przede mną, wpadając jeszcze po drodze do Zurychu. Ja miałam finalizować pakowanie i polecieć z dziećmi do San Francisco. Starałam się nie wpadać za bardzo w panikę - wbrew ilości obowiązków chętnie spotykałam się ze znajomymi, z którymi piłam kolejne odstresowujące kieliszki wina. Właściwie pod względem towarzyskim to był bardzo dobry czas - odświeżyłam nawet trochę znajomości ze znajomymi z czasów podstawówki. To zaskakujące, jak wielu z nich mieszkało teraz w Irlandii. Np. taki K. - zawsze wydawał się typem, który na zawsze zostanie w naszym rodzinnym miasteczku, co prawda skończył informatykę na Uniwersytecie Warszawskim, ale potem wrócił do siebie, tam się ożenił, płodził dzieci i pracował.

Rzeczoznawca od obrazów pojawił się dopiero w dniu wyjazdu małżonka. Ten ostatni był już niemal w drzwiach, gdy specjalista dokonywał swojej analizy. Szczerze? Środek przeprowadzki to nie jest sytuacja, w której powinieneś się dowiadywać, że posiadasz w domu dwadzieścia malowideł o wartości około pół miliarda PLN każdy. Malowideł starych, od wielu lat zaginionych, których sytuacja prawna wygląda w ten sposób, że prawo do posiadania ich posiada wprawdzie państwo, ale jest ono zobowiązane zapłacić za nie aktualnemu właścicielowi. Nie powinieneś się tego wszystkiego dowiadywać w takich okolicznościach, ponieważ właśnie dopinasz pewien etap swojego życia i zwyczajnie nie masz jak zająć się tą niespodziewaną sytuacją. No a jeśli się nią nie zajmiesz, to przed nosem przelecą ci spore pieniądze.

- Możemy trochę poczekać ze sprzedawaniem tego - zastanawiał się stojący już w drzwiach małżonek - może za kilka lat będzie więcej warte? Ja teraz muszę już pędzić na samolot...
- Powinniśmy się tego pozbyć jak najszybciej - upierałam się - kupilibyśmy sobie dom w Kalifornii...

Ale wiedziałam, że to małżonek ma rację. W tej chwili, a nawet w ciągu kilku najbliższych dni, nie zdołamy tego załatwić. Obrazy będą musiały zostać tu, a my spróbujemy coś wykombinować już będąc w Stanach.

_____
Kilka dni później, obładowana bagażem i trójką dzieci brnęłam przez korytarze lotniska w Dublinie. Na szczęście nie jest ono przesadnie duże, a ja byłam na miejscu kilka godzin przed czasem, ale i tak miałam spory problem.

Nie miałam paszportu.

Poprzedniego dnia podczas pakowania z przerażeniem stwierdziłam, że podczas spotkania towarzyskiego z K. z jakiegoś powodu dałam mu do potrzymania swój paszport... który schował on na moich oczach do plecaka. Niby prosta sprawa, wystarczyłoby zadzwonić albo napisać maila czy wiadomość na Facebooku, umówić się gdzieś i paszport odebrać, ale:
- nie miałam telefonu do K.,
- nie miałam maila K.,
- K. nie używał Facebooka.

I tak oto stałam na środku wielkiego holu, niemal niknąc pod stertą walizek, z trzema lekko przestraszonymi dziewczynkami uczepionymi mojego swetra, i dzwoniłam do mojej mieszkającej w Polsce mamy, żeby wytłumaczyć jej, który z moich szkolnych kolegów to był K., jak wyglądała jego matka i błagać, żeby tę matkę jakimś cudem wśród dwudziestu tysięcy mieszkańców naszego miasteczka znalazła i poprosiła o kontakt z synem, bo ja za kilka godzin lecę do San Francisco i jak przegapię ten lot, to jestem w ciemnej dupie.

- Ceną biletów, jakby trzeba było coś przebookować, nie powinnam się chyba martwić - tłumaczyłam sobie. - Te cholerne obrazy są warte tyle, że jak je sprzedam, będę mogła latać w tę i z powrotem do końca życia.

Tłumaczenie tłumaczeniem, ale i tak musiałam zdążyć na ten samolot. Z paszportem.

Zanim doczekałam się jakiejkolwiek konkretnej reakcji ze strony mamy, matki K., albo jego samego, otworzyłam oczy i z ulgą stwierdziłam, że jest poranek, ja leżę w swoim łóżku, wprawdzie nie posiadam ani jednego obrazu, za to nie muszę dziś nigdzie lecieć, mój paszport zaś leży bezpiecznie w poświęconym mu miejscu.

Nie mam pojęcia, jaki morał płynie z tego snu. Pewnie coś w stylu "nigdy nie pozwalaj, by kolega z podstawówki chował twój paszport do swojego plecaka". Albo "nie pij wina z osobnikami posiadającymi plecak, jeśli akurat masz przy sobie paszport". Oraz: "czytasz za dużo newsów w polskich serwisach informacyjnych".