wtorek, 30 czerwca 2015

Dlaczego nie lubię szkoły

Poszłam dziś do mojego dawnego liceum.

Właściwie to tylko wstąpiłam. Byliśmy na spacerze z dziećmi, szkoła była prawie po drodze i zaproponowałam najstarszej latorośli, że pokażę jej, gdzie mama się uczyła. Miałam zamiar tylko przejść obok budynku, może przystanąć na moment, ale tak się złożyło, że brama i drzwi były otwarte, więc weszliśmy do środka.

Stresowałam się. To brzmi pewnie głupio, szkołę skończyłam już kilkanaście lat temu, maturę zdałam bardzo dobrze. Liceum było czasem, kiedy nawiązywałam przyjaźnie, czytałam rewelacyjne książki i poznawałam przez Internet świetnych ludzi. Nauka szła mi różnie, raz lepiej, raz gorzej. Zwykle zależało to od mojego zaangażowania, z którym często było kiepsko. Na szczęście byłam dobra w kilku rzeczach, więc na totalnego lenia nie wychodziłam. Tak naprawdę te cztery lata spędziłam podobnie do tysięcy innych polskich uczniów. Dziś moje życie w niczym już tamtego nie przypomina. A jednak, mimo upływu lat, ciągle nienawidzę swojej szkoły.

Mówię o tym często w żartach. Opowiadam, jak to po ukończeniu czwartej klasy zapowiadałam, iż będę stała przed bramą liceum i odstraszała dzieciaki składające do niej papiery. Tak naprawdę nigdy tego nie zrobiłam, ale tylko dlatego, że zabrakło mi odwagi. Dziś też bym jej nie miała: do budynku szkoły weszłam dopiero za drugim podejściem. Za pierwszym razem cofnęłam się na widok szatniarki - trochę nieświadomie, jakby automatycznie.

Dawniej bałam się szatniarek, przynajmniej niektórych. Jedna z nich złapała mnie kiedyś za sweter i przytrzymała, żebym nie weszła przypadkiem na piętro. Zdaje się, że na nogach miałam trampki, albo inne zakazane buty, a po szkole wolno nam było chodzić wyłącznie w klapkach. Inne obuwie miało podobno niszczyć nowe podłogi, wymienione kilka lat wcześniej z okazji uroczystej wizyty potomka patrona szkoły. Klapki były niewygodne i nie do końca bezpieczne. Pewnego razu, kiedy wchodziłam po schodach w tłumie innych uczniów, klapek ześliznął mi się z nogi. Próbowałam go szybko włożyć, ktoś z mknącego wokół mnie tłumu mnie potrącił, straciłam równowagę, nadepnęłam stopą brzeg spódnicy i przewróciłam się, uderzając kolanami o kamienne schody. Pewnie, że coś takiego mogło się zdarzyć w każdym obuwiu. Ale nikt mi już nie wmówi, że klapki w szkole, wśród biegających po korytarzach dzieciaków to dobry pomysł.

Zdaje się, że potem, jakoś w trzeciej klasie, pozwolono nam chodzić po szkole w innych butach, chyba w tych, które przynosiliśmy na W-F. Ale ta dyspensa obowiązywała tylko w zimie.

Bałam się nauczycieli. A raczej tego, co mogli powiedzieć. Nie mogę powiedzieć, żeby któryś z nich znęcał się nade mną psychicznie. Większość chyba mnie nawet lubiła. Ale słyszałam słowa kierowane do innych uczniów: cedzone przez zęby "miernota", pogardliwe "wstyd", zdecydowane "bezczelność". Przytłaczały mnie w jakiś sposób, nawet jeśli nie były skierowane do mnie.

Być może w mojej policealnej traumie chodzi o szacunek. A raczej jego brak. Miałam kilkanaście lat, wkrótce miałam wejść w dorosłość, wyprowadzić się z domu i podejmować samodzielne decyzje. Zdarzało się, że dziewczyny w moim wieku rodziły już dzieci, stawały się matkami, istotami kojarzącymi się z dojrzałością i odpowiedzialnością. Mnie od macierzyństwa dzieliło wtedy jeszcze wiele lat, ale jednak miałam te szesnaście, siedemnaście, osiemnaście lat. Groteskowe wydawało mi się, że człowieka w tym wieku zamyka się w szkole, żeby tylko z niej nie uciekł. Na przykład w dni takie jak dzień wagarowicza. Władze szkoły, chcąc zapewne uniknąć masowych wagarów, wymyślały jakiś rodzaj atrakcji na dużej sali gimnastycznej. Mieliśmy przez kilka godzin siedzieć i oglądać jakieś zawody, czy przedstawienie. Żeby opuścić budynek szkoły, trzeba było zostawić identyfikator i zgłosić się po niego następnego dnia. Wszystko to miało dla mnie w sobie coś z więzienia: taka kontrola, która uderzała w moje nastoletnie poczucie wolności.

Miałam wrażenie, że w szkole w każdym przypadku występuje domniemanie winy. Było kilka sytuacji, w której nauczyciel zarzucił mi kłamstwo, albo celowe kombinowanie. W każdym z tych przypadków prawda była po mojej stronie, a ja, być może kompletnie bez sensu, do dziś czuję niesmak na wspomnienie swoich ówczesnych zapewnień i tłumaczeń.

To nie było tak, że szkoła była zła, a ja byłam dobrą i wzorową uczennicą. Z tą instytucją było mi zdecydowanie nie po drodze. Wkurzałam się, że muszę do niej uczęszczać, a po powrocie tonąć w pracy domowej. Obliczałam, ile książek mogłabym przeczytać, gdybym nie chodziła do szkoły. Wściekałam się, wiedząc, że dany temat szybciej przyswoiłabym czytając w domu podręcznik, niż notując dyktowane przez nauczycieli "punkty" w szkolnych zeszytach, narażona na wyrwanie do odpowiedzi i pogardliwe potraktowanie w przypadku niewiedzy.

Byłam niepokorną nastolatką: cieszyły mnie różne absurdalne pomysły, które od czasu do czasu wcielałam w życie. Najgłupszym z nich była chyba kradzież klapy od sedesu ze szkolnej ubikacji. Klapa mieściła się idealnie w moim plecaku i z jakiegoś powodu jej obecność wśród szkolnych podręczników nikogo poza mną nie bawiła. Chyba nawet moi rodzice pozostali odporni na urok tej sytuacji: kazali mi odnieść trofeum na miejsce. Wynosiłam numerki z szatni. Czytałam książki pod ławką, także na lekcjach polskiego. Jak na ironię, gromy, które od czasu do czasu sypały się na moją głowę, nie miały nic wspólnego z tymi wybrykami. Nauczyciele o nich nie wiedzieli. Obrywało mi się za to, co w żadnym razie nie było obliczone na niesmaczny żart. Mógł to być szlaczek narysowany bezwiednie na dole kartki z klasówką. Zaskakująco dobrze napisana kartkówka z przedmiotu, który ostatnio szedł mi kiepsko. Pal licho źle zrozumiane intencje. Inna sprawa to styl. Bo dla mnie, nawet dziś, jeśli kwiatek narysowany na dole kartki jest powodem, dla którego porządnie wkurzony nauczyciel oskarża szesnastolatkę o robienie sobie z niego jaj i straszy podkablowaniem wychowawcy, to przypomina mi to jakąś komedię, a nie dialog między wykształconym pedagogiem a uczniem.

Chyba nie czułam się w tej szkole traktowana serio. To było bardziej jak jakaś totalnie niezorganizowana musztra, której niepisanym regułom trzeba było sprostać. Przez cztery lata zdarzyło mi się wiele razy nawalić, świadomie czy nie. Chciałabym mieć wtedy poczucie, że podlegam opiece nauczycieli, którzy podchodzą do mnie poważnie i którzy wiedzą, jak rozmawiać z nastolatkami, tak, by wychodziło z tego coś dobrego. Którzy mają swój udział w wychowywaniu dobrych, pewnych siebie ludzi. Którzy podchodzą do drugiego, nawet jeśli znacznie młodszego od siebie i sprawiającego problemy człowieka tak, jak chcieliby, by podchodzono do nich. Ja chodząc do szkoły czułam się czasem jak śmieć. Mówię to po kilkunastu latach dzielących mnie od matury. Jak wszystkich ludzi spotkało mnie w życiu trochę niefajnych spraw: opieprzyła mnie sfrustrowana pani w autobusie, dostałam niesłusznie mandat, wystawiony w pociągu przez bardzo nieuprzejmą kontrolerkę, miałam wrednego i chamskiego szefa. Dużo tego było i pewnie jeszcze więcej będzie. Ale to szkołę wspominam z niesmakiem.

I trochę mi szkoda tych nauczycieli, którzy byli w porządku. Przypominam sobie o nich zdecydowanie rzadziej niż o tych koszmarnych, którzy czasem śnią mi się nawet po nocach.

Starczy tych smutków, jutro będzie o książkach.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Na ziemi ojczystej

Kilka dni temu pilot irlandzkich linii lotniczych Aer Lingus zdecydowanym tapnięciem osadził na płycie lotniska w Warszawie Airbusa ze mną na pokładzie. Przyznam, że trochę mnie zaskoczył: mniej więcej piętnaście minut przed lądowaniem, przekonana z jakiegoś powodu, że przed nami jest jeszcze półtorej godziny lotu, zastanawiałam się, czy moje nadzwyczajnie do tej pory grzeczne dzieci zdołają w dalszym ciągu prezentować swoją wyjątkową cierpliwość do lotniczych podróży. Zastanawiając się, zerknęłam w okno, i ujrzałam widok przerażający: samolot właśnie skręcał, przechylał się nad ziemią, która wydała mi się niebezpiecznie blisko. No bo jakże: mamy lecieć jeszcze ponad godzinę, a tymczasem znajdujemy się tuż nad polami, widać dokładnie zieleń i domy. Zdążyłam wpaść w panikę, nieco za głośno zapytać siedzącego po drugiej stronie korytarza małżonka, dlaczego nagle jesteśmy tak nisko, gdy nagle usłyszeliśmy głos pilota zapowiadającego lądowanie w Warszawie.

Zaspana i zestresowana podróżą źle wyliczyłam godziny lotu z uwzględnieniem różnicy czasu i w konsekwencji żaden lot nie minął mi jeszcze tak szybko.

Nasz pobyt w Polsce rozpoczęliśmy od kupienia polskich kart do telefonu. Nie było to proste. Pani kasjerka w Relayu na Okęciu uparcie twierdziła, że nie mają prepaidów i wysyłała nas do jakiegoś "giftshopu". Jej pewność siebie była o tyle zaskakująca, że stała tuż obok ściany wprost obwieszonej prepaidami. Potem musieliśmy jeszcze jakimś cudem dostać się do środka naszych telefonów. Nie wiem, kto wymyślił ten motyw z otwieraniem miejsca na kartę cienkim drutem, ale naprawdę nie lubię tego człowieka. Pełni nadziei poszliśmy do jednego ze sklepów na lotnisku, próbując kupić igłę, spinacze do papieru, albo przynajmniej pożyczyć coś cienkiego i ostro zakończonego. Bezskutecznie. Nic takiego w sprzedaży nie było, za to pani sprzedawczyni poinformowała nas grzecznie, że klientów poszukujących szpikulców do telefonów mają sporo. Nie mam pojęcia, dlaczego w związku z tym nie wprowadzili jeszcze do sprzedaży odpowiednich przedmiotów. To byłby hit, serio.

Wpadłam na pomysł, żeby w pobliskim McDonaldzie poszukać wykałaczek. Zamiast nich znaleźliśmy tylko drewniane mieszadełka do kawy, które uparcie dzieliłam paznokciami na wąskie drewienka, łamiąc sobie przy okazji resztki paznokci (etap niszczenia sobie paznokci rozpoczęłam poprzedniego dnia, kiedy zdrapywałam naklejki Emilki ze stołu w tymczasowym mieszkaniu w Irlandii). Niestety, drewienka, nawet ładnie podzielone, łamały się przy próbach wepchnięcia w otwór w moim telefonie, aż w końcu jedno z nich utknęło tam na zawsze.

Do McDonalda warto jednak było zajrzeć: niczego tam nie kupiliśmy, ale dowiedzieliśmy się, że McDonald's wprowadził teraz jakiś rodzaj automatów, na których wyklikuje się swoje zamówienie, odbierane potem u żywego człowieka. Chciałam nawet zrobić zdjęcie i ogłosić na Facebooku, że "w Ameryce takich nie mamy", ale przypomniałam sobie, że w żadnym "maku" nie byłam od wieków i tak naprawdę nie mam pojęcia o temacie.

Polskie karty udało nam się w końcu zamontować w wypożyczalni samochodów, w której podarowano nam spinacz do papieru. Wyjechaliśmy od nich wyposażeni w działające komórki i samochód.

Podróż minęła spokojnie, zmęczone dzieci przespały jej sporą część. Mieliśmy trochę problemów z kierowcami ciężarówek, które dostrzegając za sobą naszą obecność uparcie zjeżdżały na pobocze, sugerując, że powinniśmy je wyprzedzić. One same jechały akurat tyle, ile pozwalały przepisy. Widywaliśmy też ciężarówki jadące sporymi kawałkami obok siebie, przy czym jedna z nich jechała na pasie dla ruchu w przeciwnym kierunku. No i samochody wymijające w szalonym tempie całe kolumny jadących spokojnie aut. Nie wiem czy to kwestia zmęczenia, stresu, czy tego, że po prostu dawno nie byłam w Polsce, ale szybko doszłam do wniosku, że mimo iż na co dzień prowadzę samochód po amerykańskich autostradach, to usiąść za kółkiem w swojej ojczyźnie zwyczajnie się boję. Trzymajcie kciuki za to, żeby mi przeszło, bo po tylu latach bycia kierowcą czuję się trochę jak oferma. Uczucie to potęguje odkrycie, że do czegoś takiego jak automatyczna skrzynia biegów człowiek naprawdę się bardzo przyzwyczaja.

A tak poza tym to jest miło, spokojnie i leniwie. Czytam papierowe książki mojej mamy. Po tylu miesiącach używania wyłącznie Kindle'a to miła odmiana. Jestem tu od trzech dni i zdążyłam mieć już dwa ostro pokręcone sny, ale ostatnio opisałam Wam już tyle moich nocnych dramatów, że teraz muszę poczekać na coś naprawdę ekstra, żeby stworzyć z tego notkę.

środa, 24 czerwca 2015

Upiór z lustra, czyli opowieść o dzieciństwie

Pamiętam go bardzo dobrze, choć nie powtórzył się od ponad ćwierćwiecza.

Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Fragment jakiejś czytanej mi na głos przez rodziców książki raczej odpada - w najlepszym razie byłam wtedy na etapie "Poczytaj mi, mamo". To nie mogła być też scena z filmu, którego nie powinnam oglądać, z tej prostej przyczyny, że wtedy, kiedy to się zaczęło, nie mieliśmy jeszcze telewizora. Podsłuchana rozmowa dorosłych? Usłyszana gdzieś opowieść, przeinaczona i wyolbrzymiona przez wyobraźnię dziecka? Już prędzej.

To mogło dotyczyć każdego snu, w zasadzie na dowolny temat: radosny, smutny, wesoły, straszny. Po prostu w pewnym momencie sennego marzenia wchodziłam do pokoju z lustrem. To nie był za każdym razem ten sam pokój: jego wygląd i umeblowanie zmieniało się w zależności od snu. Mogło to być znane mi pomieszczenie z własnego mieszkania, albo z mieszkania dziadków lub ciotki. Albo coś nieznanego, na przykład wtedy, gdy śniłam o odwiedzinach u koleżanki, u której nigdy na jawie nie byłam. Zawsze jednak było lustro.

Momentem snu, w którym wiedziałam już, że za chwilę będę umierać z przerażenia, była chwila, w której mój wzrok padał na znalezione gdzieś w moim zasięgu szare piórko. Zwykle leżało na podłodze, albo na jakimś sprzęcie, na tyle nisko, że jako mała dziewczynka (w snach zawsze byłam sobą) mogłam go dosięgnąć. Po kilkakrotnym wyśnieniu tej sceny wiedziałam już, że nie chcę go brać do rąk. Wiedziałam też, że i tak to zrobię. Jak gdyby pchała mnie do tego jakaś zewnętrzna siła, niezależna od mojej woli.

To, co działo się później, również znałam na pamięć. Kiedy piórko znalazło się pomiędzy moimi dziecięcymi paluszkami, podnosiłam wzrok na wiszące na ścianie przede mną lustro. Zawsze tam było. W zależności od snu mogło być owalne, oprawione w bogato zdobioną, złotą ramę, albo zupełnie proste, kwadratowe, brudne i zakurzone. W momencie, gdy patrzyłam na swoje odbicie, uginały się pode mną kolana (coś kazało mi je uginać), a kiedy już klęczałam, w lustrze widziałam siebie z białymi włosami, starą, pomarszczoną i wychudzoną, bardziej przypominającą upiora, niż typową starszą panią, nie mówiąc już o kilkuletnim dziecku.

Nie chciałam patrzeć na siebie-upiora. Chciałam odwrócić wzrok, ale nie mogłam. Coś, jakaś zewnętrzna siła paraliżowała wszystkie moje ruchy. Byłam skazana na to, by wpatrywać się w potworną twarz, bojąc się coraz bardziej.

I wtedy się budziłam. Przerażona.

Jak już pisałam, nie wiem, skąd wziął się ten sen. Nie umiem go przypisać do żadnego poprzedzającego go wydarzenia. Oczywiście nawet jeśli takie było, mam prawo go nie pamiętać, byłam wtedy mała. Na jawie bardzo lubiłam się bawić piórami. Większość z nich znajdowałam na cmentarzu, na który regularnie chodziłam z babcią. Może to miało jakiś wpływ? Ale nie pamiętam, żebym bała się cmentarza, nie leżał na nim wtedy nikt, kogo bym znała. W moim życiu śmierć pojawiła się dopiero gdy miałam już kilkanaście lat.

Nie był to też jedyny z moich powtarzających się snów, ale tylko ten był straszny. Najgorsze było to, że jego treść miałam tak wdrukowaną w pamięć, że za każdym razem, gdy we śnie znajdowałam szare piórko, wiedziałam, co za chwilę nastąpi. I nie mogłam nic z tym zrobić. Budziłam się dopiero wtedy, gdy już napatrzyłam się na swoje upiorne odbicie w lustrze.

Mogło być też tak, że ten sen śnił mi się tylko raz, a uzasadniony strach w połączeniu z dziecięcą wyobraźnią zrobił z tego wspomnienie powtarzające się.

A może miałam zbyt sielankowe dzieciństwo i musiała być w nim jakaś równowaga? Jakbym podświadomie przeczuwała, że świat ma też swoją złą, przerażającą stronę?

Na swój sposób ciągle pamiętam o tamtym śnie. W ciągu swojego życia wielokrotnie opowiadałam go różnym osobom. Z jakiegoś powodu myślałam o nim ostatnio podczas lektury Miss Peregrine's Home for Peculiar Children (polski tytuł to "Osobliwy dom pani Peregrine", autor: Ransom Riggs). Tak naprawdę książki i mojego dziecięcego koszmaru nic nie łączy - może poza faktem, że książka to taki dziecięcy horror*.

No a skoro już o nim myślałam, a moje sny są ostatnio na topie, to pomyślałam, że Wam o nim opowiem.

__________
* Ale dorosłym też się ją dobrze czyta. Oczywiście, jak to zwykle bywa, nie wszystkim (jestem świeżo po lekturze iluś tam negatywnych recenzji na Goodreads). Jest spora szansa, że któregoś dnia napiszę na ten temat coś więcej.

wtorek, 23 czerwca 2015

Wizyta dilerki z San Francisco

Od kilku dni byłam sama w domu. Jakoś tak wykombinowaliśmy tę podróż do Europy, że D. miał lecieć pierwszy z dziećmi, a ja miałam dotrzeć na miejsce kilka dni później. Dziwne: jeszcze niedawno marzyłam o takiej samotnej, najlepiej długiej podróży samolotem. Kilka, albo nawet kilkanaście godzin lotu. Można do woli czytać, można coś obejrzeć. A teraz, jak już przyszło co do czego, uleciały ze mnie emocje.

Kilka dni przed wylotem skontaktowała się ze mną dawna koleżanka.
- Słuchaj - mówiła. - Przyjechałabym do ciebie na jakieś babskie winko, tak jeszcze zanim polecisz.
Pomysł mi się spodobał. Koleżankę bardzo lubiłam, świetnie nam się rozmawiało, tyle że od jakiegoś czasu jakoś brakowało okazji, żeby się spotkać. Dlatego od razu przystałam na jej propozycję.
- Świetnie - ucieszyła się. - Skombinuj proszę jakieś wino, ja może też coś przywiozę. Tylko wiesz, wezmę ze sobą taką koleżankę. Ona trochę biedna jest, nie ma kasy, raczej niczego ze sobą nie weźmie.
- Kto to jest? - zapytałam. Jakoś nie podobał mi się pomysł, by do naszego spotkania dołączał ktoś jeszcze, zwłaszcza jeśli miała to być osoba, której nie znam.
- Taka dziewczyna, trochę biedna, nie tylko nie skończyła studiów, ale nawet nie ma matury. Trochę pokręcona jest, ćpa i sama jest dilerką, sprzedaje na ulicach San Francisco. Trochę taki półświatek, no wiesz.
Wiedziałam. Nie wiedziałam natomiast, skąd moja dobra koleżanka ma takie znajomości. I kompletnie nie rozumiałam, jak mogła chcieć przywieźć do mnie taką osobę. Jak gdyby nigdy nic. Być może to właśnie ta naturalność w jej sposobie przedstawienia sprawy sprawiła, że nie robiłam z jej propozycji problemu. Ale bardziej prawdopodobne jest to, że znów zawinił mój brak asertywności.

Moja koleżanka i jej towarzyszka przyjechały o umówionej porze ciężarówką. Z pewnym trudem zaparkowały ją pod moim domem. Wyszłam się z nimi przywitać, trochę ciekawa, jak też wygląda dilerka narkotyków z San Francisco. Nie wiem czego się spodziewałam, wiem tylko, co zobaczylam.

Dziewczyna była dość młoda, może nawet przed trzydziestką. Miała półdługie, lekko pofalowane włosy o nijakim, myszowatym kolorze. Raczej nie farbowane. Z pewnością zaniedbane i przetłuszczone. W ogóle ona cała wyglądała, jakby z higieną było jej lekko nie po drodze: nosiła byle jakie, brudne ciuchy. No i ta twarz, o dziwnym kolorze, jak gdyby połączenie nieudanej, przesadzonej opalenizny z brudem. Do tego nieobecne spojrzenie, sprawiające wrażenie, jakby nie mogła go utkwić w żadnym konkretnym obiekcie. Patrzyła tępo przed siebie, odpowiadając na powitanie monotonnym, bezbarwnym tonem.

Weszłyśmy do środka. Koleżanka przywiozła czerwone wino. Ja ze swojej strony zdecydowałam się na lekki eksperyment: w sklepie sprzedawali coś w rodzaju gotowych drinków w wielkich, przezroczystych butelkach. Wabiły żarówiastymi kolorami i stosunkowo niewielką zawartością alkoholu: 13,5%, takie winko.

Organizacją stołu i przygotowaniem alkoholu zajęła się moja koleżanka, mnie odsyłając pod jakimś pretekstem do innej części domu. Znów posłuszna oddaliłam się. Zaczynałam się niepokoić: dlaczego miało mnie nie być przy rozlewaniu płynów do kieliszków? Czyżby zamierzały mi czegoś dosypać? Ale jeśli nawet, to po co? Chyba nie w calu kradzieży - w tym domu najdroższym sprzętem był mój komputer, liczący sobie już 5 lat. Jak na Dolinę Krzemową to pewnie skromnie. Z jakiegoś powodu wiedziałam jednak, że wrócę do nich dopiero wtedy, gdy mnie zawołają, i posłusznie wypiję to, co zostanie mi podane.

Być może Szymon miał kiedyś rację mówiąc, że mam szczęście, iż do tej pory nie skończyłam w jakiejś beczce z kapustą. Moja naiwność względem innych ludzi była bezkonkurencyjna.

Niedługo później siedziałam już w towarzystwie dwóch pozostałych uczestniczek spotkania i popijałam ciemnoczerwony płyn wypełniający zgrabny kieliszek. Dziwne - to było zwykłe, wytrawne wino. Nie miałam takiego w domu. Prezent? Czy specjalnie dały mi coś swojego, coś zmieszanego z groźną substancją, mającą mnie obezwladnić, uczynić łatwym celem napaści, kradzieży?

Rozmawiałam z koleżanką jak gdyby nigdy nic. Jej towarzyszcza milczała, patrząc apatycznie przed siebie. Starałam się nie zwracać na to uwagi, rozpaczliwie próbując wychwycić w swojej świadomości ślady jakichkolwiek zmian wywołanych wypitą substancją. Właściwie niczego dziwnego nie odczuwałam. Ale potem zaczęłam zwracać większą uwagę na to, o czym mówię. Nie podobały mi się zdania, które wychodziły z moich ust.
- Jutro wyjeżdżam - tłumaczyłam. - Nikogo tu nie będzie, rozumiecie? Przez ponad dwa miesiące dom będzie stał pusty, hahaha. O, a tu zostawię klucz, no wiecie, zapasowy. Hahaha.
Słyszałam co mówię i wiedziałam, że robię źle. Jednak, co ciekawe, nie potrafiłam sama przed sobą wyjaśnić, co właściwie było nie w porządku. Spotkanie zakończyło się w którymś momencie, dwie kobiety odjechały swoją ciężarówką, a ja po przespanej nocy poleciałam do Europy.

Oświeciło mnie dopiero na miejscu, pierwszego poranka, kiedy obudziłam się wśród białej pościeli. Spanikowana zerwałam się z łóżka, włączyłam komputer, odpaliłam Gmaila. Pospiesznie wstukałam tekst wiadomości do koleżanki.

Słuchaj, tak jakbyś się zastanawiała, to mój dom wcale nie będzie stał pusty przez dwa miesiące. Będzie tam K. Ma dokarmiać koty. Więc nie jest tak, że możecie sobie tam wejść i mnie okraść. Jeśli będzie trzeba, K. wezwie policję.

Uspokojona wróciłam do łóżka i zapadłam w spokojny sen. Teraz na pewno koleżanka mnie nie okradnie. Wykazałam się sprytem i przebiegłością.

___________
Przez kilka pierwszych chwil po prawdziwym przebudzeniu musiałam sobie przypominać, że zarówno koleżanka, jej znajoma dilerka to wyłącznie wytwór mojej sennej wyobraźni. No dobra - koleżanka przypomina pewną moją znajomą, ale zdaje się, że w śnie nie była z nią tożsama. Jestem jednak pewna, że to przeczyta. Może się domyśli?


poniedziałek, 22 czerwca 2015

Pozdrowienia z Irlandii

Od prawie dwóch tygodni jestem w Irlandii. Trochę ciężko mi w to uwierzyć, czas mija strasznie szybko, a jego organizacja nie wychodzi mi jakoś mistrzowsko. Najlepszym przykładem tego jest fakt, że kilku miejsc, które chciałam odwiedzić, zwyczajnie nie zdążymy już zaliczyć, za to w paru innych byliśmy więcej niż raz. No nic, wszystko można nadrobić.

To nie jest moja pierwsza wizyta w Dublinie, ale pierwsza z dziećmi. To zmienia trochę perspektywę - kiedyś nie zauważałam nierówności chodników, schodów niemożliwych do sforsowania podwójnym wózkiem czy tego, że toalety to nie jest coś, co na pewno znajdę na placu zabaw (a może źle szukam?). Inna sprawa, że to wszystko to nie są jakieś problemy - nierówne chodniki nie są już czymś, na co zwracam uwagę, do knajpy, do której wchodziło się po schodach po prostu nie poszliśmy, a narzekanie na brak ubikacji przy placach zabawach byłoby już chyba lekką przesadą. Ot, jest inaczej.

Największą różnicą jest oczywiście sposób poruszania się po okolicy. W Dublinie nic nie stoi na przeszkodzie, by robić długie, kilkugodzinne spacery, bez konieczności korzystania z samochodu.  I to takie spacery, które mają sens. Instynkt podpowiada mi teraz zmianę tematu, bo na temat swobody poruszania się po mieście bez wsiadania za kierownicę ględziłam już tylu różnym ludziom tyle razy, że na pewno są tacy, którzy mają tego tematu w moim wykonaniu serdecznie dość.

Kolejnym tematem jest oczywiście pogoda. Jak łatwo zgadnąć, ta tutejsza trochę różni się od kalifornijskiej. Nie byłam do końca pewna czego oczekiwać, głupio mi było pytać miejscowych znajomych, no i koniec końców zapakowałam ubrania na każdą pogodę, z zapasem swetrów włącznie. Z większości ciepłych rzeczy co prawda nie musimy korzystać, ale gdy patrzę na ludzi mijanych na ulicach, to stwierdzam, że są tacy, którzy pewnie przerobiliby tu każdą sztukę odzieży z mojej szafy.

No właśnie. Być może wynika to z tego, że pogoda w Dublinie jest zmienna (słońce może nagle schować się za chmurami, z których po chwili pada rzęsisty deszcz, by po trzydziestu minutach znów pięknie świecić nad głowami zmokniętych przechodniów), ale w tym samym czasie na ulicy można zobaczyć ludzi ubranych w ciepłe kurtki i takich w bluzkach z krótkim rękawem i w krótkich spodenkach. Dotyczy to nie tylko dorosłych, podobnie jest z dziećmi, także z tymi małymi, w wózkach. Bywało już, że szłam dokądś w płaszczu, wcale nie było mi z tego powodu zbyt gorąco, zwłaszcza że wiał silny, zimny wiatr, a na ulicy widywałam dzieciaki bez butów w bardzo krótkich spodenkach. Moje drogie koleżanki, przerażane regularnie faktem, że moje dzieci często występują boso: może być gorzej!

W związku z tą zmienną pogodą cieszę się, że porzuciłam temat prostowania włosów. Tutaj i tak to nie miałoby żadnego sensu.

Ludzie wydają się sympatyczni, ale o wiele rzadziej jestem zatrzymywana i zasypywana pytaniami o dzieci oraz zachwytami nad nimi. To akurat zaleta. Miło jest, gdy ludziom podobają się twoje pociechy, ale po kilku razach w ciągu dnia robi się to nudne, zwłaszcza, że część powtarzających się pytań jest co najmniej denerwująca (to temat na osobną notkę, którą kiedyś popełnię).

Jedzenie jest dobre. Trochę mnie to zaskoczyło, nie spodziewałam się żadnych niespodzianek w tym akurat temacie, zwłaszcza że amerykańskie jedzenie mi smakuje, zwłaszcza po trzech latach pobytu tam, gdy już zdążyłam przefiltrować te masy dostępnego pożywienia przez kategorie smaku i jakości. Tymczasem tu zachwycam się smakiem zwykłej kanapki z sałatą i serem. Rozsądek mówi mi, że rzecz leży nie w faktycznej różnicy w smaku, ale w różnicy samej w sobie. Żeby nie było, maliny w Kalifornii smakują mi bardziej niż tu. W ogóle podejrzewam, że w Kalifornii są najlepsze maliny na świecie.

Uwielbiam styl irlandzkich pubów, zarówno na zewnątrz, jak i w środku. Trochę przypominają mi moje ulubione krakowskie knajpy, choć tam trudniej mówić o jakimś jednym wspólnym stylu - te, które lubiłam najbardziej, sprawiały zawsze wrażenie zapuszczonych jam, których wystrój kompletowano na kilku różnych śmietnikach. Paradoksalnie to wszystko składało się na klimat, który uwielbiałam. Różnic jest jednak więcej - tutaj widziałam już panów nad piwem w godzinach przedpołudniowych, tymczasem wciąż pamiętam pewne październikowe przedpołudnie w Krakowie, kiedy wraz z kilkoma koleżankami bezskutecznie próbowałyśmy znaleźć otwartą knajpę, w której możnaby się napić piwa (bezskutecznie do czasu - oczywiście w końcu taką znalazłyśmy). Zniesmaczonych informuję, że byłam wtedy bardzo młoda i absolutnie nie miałam jeszcze dzieci.

Po przeprowadzce do Stanów narzekałam trochę na to, że artykuły spożywcze kupuje się tam w większych ilościach. Z czasem nauczyłam się, że nie wszystkie i nie wszędzie, ale ogólny trend jest jednak taki a nie inny. Teraz mam wrażenie, że w Irlandii niektórych rzeczy jest za mało w opakowaniu - na przykład ser i wędlina kończą się mi bardzo szybko, po mleko chodzę praktycznie codziennie. No, ale zakupy robię zwykle w jednym z dwóch najbliższych sklepów, bez kombinowania. Moje tułacze doświadczenie życiowe uczy jednak, że w każdym kraju trzeba sobie wypracować nowy, własny styl robienia zakupów, tak żeby było optymalnie pod każdym względem.

Skoro już o zakupach mowa: pewnego wieczoru chcieliśmy się napić wina. D. wyskoczył do najbliższego spożywczego i wrócił z pustymi rękoma: powiedziano mu, że po 22 alkoholu nie sprzedają. Innym razem podczas porannych zakupów chciałam kupić desperadosa, którego kiedyś bardzo lubiłam, a którego nie widziałam od paru lat - no i znów to samo, pani przy kasie powiedziała mi, że nie może mi go sprzedać przed 9.30 Informacyjnie - była mniej więcej 9.25. Nie mam pojęcia czy są to regulacje na poziomie miejskim, krajowym, czy sklepowym. Ot, ciekawostka.

Co jeszcze? W Irlandii oczywiście obowiązuje ruch lewostronny. Co prawda nie jeżdżę tu samochodem, ale na początku nawet przez jezdnię przechodziło mi się nieco dziwnie. Na szczęście przy wielu przejściach dla pieszych są napisy przypominające, w którym kierunku należy patrzeć w oczekiwaniu na nadjeżdżające auta.

A tak w ogóle to jest całkiem miłe, europejskie miasto.

I na tym kończę tę chaotyczną notkę, której tworzenie pochłonęło już swoje ofiary: w pewnym momencie dzieci odłączyły mi Internet, potem córka numer dwa pozbawiła mój płaszcz guzika, a w tym właśnie momencie córka numer trzy sprawdza stabilność telewizora względem stolika, na którym stoi. Pozdrowienia z Irlandii!


niedziela, 21 czerwca 2015

O tym, jak napisałam pewne podanie i co z tego wynikło

Sama nie pamiętam, jak i dlaczego wpadłam na ten pomysł. Był tak absurdalny, że musiał być wytworem szalonej, albo co najmniej mocno nietrzeźwej wyobraźni. To prawda, lubię od czasu do czasu zakończyć wieczór dobrym drinkiem. Mam nawet książkę z przepisami na całe mnóstwo alkoholowych koktaili, a w niej - sprawdzone, ulubione pozycje.

Wiadomo, że do zrobienia większości drinków potrzebujemy, poza alkoholem i różnymi płynnymi składnikami - lodu. Kiedy mieszkaliśmy w Szwajcarii, zdarzało się nam kupować na pobliskiej stacji benzynowej kruszony lód. Nie kosztował dużo, a opakowanie wystarczało na bardzo długo. Jedyny mankament stanowił fakt, że wór lodu zajmował piekielnie dużo miejsca.

Już nie kupujemy gotowego lodu. Mamy taką zwykła, klasyczną formę do zamrażania kostek, która musi wystarczać. Zamrażalnik wypełniają teraz raczej zamrożone pierogi, warzywa, mięso. Fakt, że należy do tych nieszczególnie dużych, podobnie jak cała lodówka. Niektórzy na naszym miejscu pewnie kupiliby coś większego, ale my raczej tego nie zrobimy - w końcu to nie nasza kuchnia, nie ma co inwestować w sprzęty.

Tak naprawdę nie wierzyłam do końca w to, że przeprowadzę swój pomysł. Najpierw tylko o nim fantazjowałam. Potem dla zabawy, sama nie mogąc uwierzyć, że to robię, zdecydowałam się na pierwszy krok. Napisałam poważnie brzmiące podanie i wysłałam na adres konkretnej instytucji. Nie widziałam sensu w oczekiwaniu na odpowiedź pisemną. Po kilku dniach, kiedy uznałam, że moje pismo na pewno dotarło już na miejsce przeznaczenia, a jego treść została odczytana, postanowiłam zadzwonić.

Usiadłam wygodnie na łóżku w sypialni i wybrałam numer.
- Tu dziekanat Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego - usłyszałam w słuchawce męski głos. - W czym mogę pomóc?
- Dzień dobry, ja wysłałam jakiś czas temu podanie. Chodziło o możliwość zamrażania i przechowywania kostek lodu w lodówce na państwa uczelni.
- Tak, rzeczywiście. Proszę poczekać, musimy sprawdzić, na jakim etapie jest pani wniosek.

Wiedziałam, że to może potrwać. Włączyłam tryb głosnomówiący w telefonie, położyłam go obok siebie na kołdrze i wzięłam do ręki książkę. Czytałam aż dwie godziny. Dopiero po tym czasie w z leżącego obok telefonu dobiegł głos.
- Hello, are you there? - tym razem po drugiej stronie był ktoś inny. - I'm afraid your request has not been processed yet.
Pewnie jakiś praktykant ze Stanów, pomyślałam zniechęcona. Słyszałam, że przysyłają ich teraz masami do sekretariatów polskich uczelni. Wieść głosi, że tylko u nas mogą naprawdę nauczyć się zawodu i w ogóle życia. Nikt, kto przeżył studenckie oblężenie sekretariatu jakiegokolwiek wydziału na UJ nie będzie już nigdy taki sam.

Postanowiłam pojechać na uczelnię osobiście. Plan wydawał mi się coraz mniej absurdalny. Czułam, że na tym etapie muszę go już doprowadzić do końca.
- Ach, to pani - przywitała mnie dość młoda kobieta w ciemnozielonym kostiumie. Wydaje się, że już na mnie czekała. Stała w drzwiach dobrze mi znanego sprzed lat sekretariatu. Za sobą miała podłużne pomieszczenia, wzdłuż ścian którego stały biurka i komputery poszczególnych pracowników. Po zastanowieniu stwierdziłam, że jednak wygląda to nieco inaczej niż pamiętałam z czasów swoich studiów.
- Tak, chodzi o lód. Chciałabym uzyskać możliwość zamrażania i przechowywania kostek lodu na państwa wydziale.
- Oczywiście, jest taka możliwość. Niestety, jesteśmy obecnie zawaleni robotą. Gdyby jednak mogła pani nam trochę pomóc... - zawahała się.
- Zrobię co w mojej mocy - odpowiedziałam na tyle sztywno, by magiczne "co w mojej mocy" nie brzmiało zbyt obiecująco.
Kobieta poprowadziła mnie do jednego z biurek. Nikt przy nim nie siedział, nie było tu też komputera. Na blacie leżał stos pustych kartek i kilka długopisów. Usiadłam, zachęcona zapraszającym gestem.
- Gdyby mogła pani napisać i przedstawić nam gotowy biznesplan  całej operacji - powiedziała. - Jest szansa, że wtedy wszystko pójdzie szybciej.

Posłusznie zabrałam się do roboty. W pewnej chwili zauważyłam, że młody facet siedzący dwa biurka przede mną pod przeciwległą ścianą ogląda się od czasu w moim kierunku. Uśmiechał się przy tym, a raz czy dwa puścił nawet oko, Był nawet przystojny, trochę w typie bohatera amerykańskich seriali młodzieżowych. Czyli zupełnie nie w moim. Ale popatrzeć można. Miał popielate włosy, ścięte na pazia, nieco zbyt długie, z przedziałkiem pośrodku. Przyznaję, kiedyś nawet podobały mi się takie fryzury. Ale miałam wtedy może czternaście lat. Korespondowałam nawet przez jakiś czas mejlowo z chłopakiem o takiej fryzurze. Dawne dzieje.

Naprzeciwko mnie siedział z kolei Amerykanin. Miałam rację, był praktykantem. Chudy, ciemnoskóry, z głową pokrytą dredami. Trochę przypominał Boba Marleya.

Atmosfera sekretariatu była przyjazna, choć nieco drętwa. Żarty padały może raz na godzinę. Były dobre, rozbawiały towarzystwo, które zaraz jednak milkło, jakby speszone, że pozwoliło sobie na moment luzu w progach jakże szanownej instytucji.

- Chodźmy na kawę - usłyszałam nagle nad uchem. Podniosłam głowę i nie zdziwiłam się, widząc nad sobą bohatera seriali. Tego typu zaproszenie wydawało się tak naprawdę tylko kwestią czasu. Wyszłam za nim na uniwersytecki korytarz. Zauważyłam, że jest ode mnie sporo niższy - może o głowę, może więcej. Przez chwilę zastanawiałam się, czy mi to przeszkadza. Dochodziłam ostrożnie do wniosku, że chyba nie.

Potem moją uwagę zwrócił rozciągający się za plecami chłopaka korytarz. Zaskoczona zauważyłam, że nie przypomina w ogóle tego, ktory kojarzyłam z UJ. Wyglądał zupełnie jak korytarz szkolny w mojej podstawówce, ten wzdłuż których ciągnęły się drzwi pierwszych klas. Dawne dzieje. Pomyślałam, jakie to życie jest dziwne: kiedyś przychodziłam tu jako mała dziewczynka, nie wiedząc, jak za ćwierć wieku będzie wyglądać moje życie i w ogóle świat. Dziś byłam tu ponownie, przygnana przez misję, by w murach tej instytucji zamrażać kostki lodu.

________________
Chyba mniej więcej wtedy się obudziłam.

________________
Jakby komuś było mało, to jestem również tu: http://nabazgrane-na-kolanie.blogspot.com. Mniej do śmiechu.