wtorek, 31 grudnia 2019

2019 - tradycyjne podsumowanie :)

Ciężko w to uwierzyć, ale kończy się kolejny rok. I może jeszcze ciężej w to uwierzyć, ale ten był dla mnie dość szczególny. Nie rozwiodłam się, nie urodziłam kolejnego dziecka, nie zmieniłam miejsca zamieszkania ani nie zostałam CEO - a jednak sądzę, że 2019 rok zapamiętam na długo.

1. Przeczytałam 234 książki. Tak twierdzi Goodreads - a ja mu trochę nie wierzę, bo mam wrażenie, że gdzieś po drodze "zjadł" mi 2 albo 3 książki. Tradycyjnie planuję napisać osobną książkową notkę - wypatrujcie jej jakoś w styczniu.

2. Ponownie odwiedziłam Kalifornię. I ponownie utwierdziłam się w przekonaniu, że choć nie jestem z tym miejscem kompatybilna, to zawsze będę trochę tęsknić i za niesamowite szczęście uważam fakt, że mam tam gdzie spać i z kim rozmawiać przy kawie.

3. Po 36 latach stwierdziłam, że przez całe swoje dorosłe życie byłam w błędzie w kwestii tego, co chcę robić w życiu - oczywiście poza tym, że chcę czytać książki, szydełkować i mieć najfajniejszą rodzinę na świecie. Wykonałam duży zwrot i choć wciąż trochę się boję, że coś tam po drodze nie wyjdzie, to dawno nie byłam tak zadowolona z życia.

4. Myślę, że powyższe wiąże się trochę z pewną traumą, którą przeszłam mniej więcej w połowie roku i w wyniku której stwierdziłam, że czekanie w nieskończoność na to, by zacząć żyć, jest kretynizmem, zwłaszcza gdy ma się 36 lat, ryzyko różnych niefajnych rzeczy wynoszące dziesiątki procent i dwoje oczu, za która Naziści pewnie kazali by mnie co najmniej wysterylizować.

5. Zaczęłam szydełkować rzeczy, które da się nosić na tułowiu. Czytaj: nie czapki. Swetry i sukienki. Mój szydełkowy pokój przypomina istny warsztat, w którym zazwyczaj pracuję w systemie zmianowym nad kilkoma nowymi ciuchami. Od czasu do czasu nawet ktoś coś zamawia i to sprawia, że czuję się trochę mniej winna poświęcając tyle czasu temu mojemu dłubaniu.

6. Zaczęłam słuchać audiobooków po angielsku. Aż ciężko mi w to uwierzyć - zawsze uważałam, że o ile czytanie książek po angielsku to coś, z czym nie mam problemów, to miałam sporo uwag do swojego rozumieniu ze słuchu. Pewnego dnia jednak, kiedy poszukując nowego audiobooka na Audiotece stwierdziłam, że wśród nowości mają głównie książki erotyczne i religijne (nie zawsze tak jest, ale wtedy tak akurat było), wykupiłam subsrypcję Audible. Mój Boże, to było tak, jakby otworzył się przede mną cały nowy świat...

7. Odwiedziłam Rzym, Barcelonę i Legoland w Danii. :-)

No nic - za pół godziny impreza, której w dodatku jestem gospodynią, zatem... SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!!

środa, 4 września 2019

Wieczna księgarnia, czyli takie rzeczy to tylko w Szwajcarii

Jak niektórzy wiedzą, jeśli chodzi o kraje, w których zdarzyło mi się mieszkać, najmniej przypadła mi do gustu Szwajcaria. Powodów było sporo, a dzięki temu, że poczytałam i posłuchałam o tym i o owym wiem, że z czasem byłoby ich tylko więcej, dlatego ani trochę nie żałuję, że wyjechałam.

Oczywiście mieszkanie w Helwecji niosło ze sobą sporo zalet. Poziom życia jest naprawdę wysoki, kraj jest bardzo czysty (nie licząc petów na przystankach autobusowych, które kiedyś były zmorą, a jak jest teraz - nie mam pojęcia), bezpieczny i, nie ma co ukrywać - piękny. Gdzieś kiedyś czytałam opinię, że piękno szwajcarskich widoków jest takie spod znaku jeleń na rykowisku i w zasadzie się z tym zgadzam, ale mnie się takie jelenie nawet podobają, więc i warstwa wizualna tego alpejskiego kraju całkiem mi przypadła do gustu. Warto też wspomnieć o tym, że Szwajcaria ma naprawdę wspaniale działający transport publiczny. Na porodówkę pojechałam tramwajem, wróciłam też tramwajem i jeśli potem jeździłam tymi tramwajami trochę rzadziej, to tylko dlatego, że uparcie traciłam ciążowe kilogramy i łaziłam ile się dało na piechotę. Co w połączeniu z pięknymi widokami było zazwyczaj doświadczeniem przyjemnym.

Szwajcaria ma też nieco ciemniejszą stronę, o której chyba wciąż niewiele osób wie. To kraj, w którym kobiety otrzymały prawa wyborcze dopiero w latach 70. XX wieku, a w przypadku jednego kantonu - dopiero na początku lat 90. To również kraj, w którym kobietom płaci się wyraźnie mniej niż mężczyznom (w związku z czym niedawno miał miejsce spory protest). Wreszcie to kraj, który nie do końca jeszcze przystosował się do tego, że matki mogą chcieć pracować - ale tak akurat jest nie tylko w Szwajcarii.

Jeśli ktoś nie był w Szwajcarii, a na tym etapie czuje się zaciekawiony, to bardzo polecam film "Die Schweizermacher". To kobieta z lat 70., na której był w kinie zdaje się co piąty Szwajcar. Ja oglądałam ją jakieś dziesięć lat temu i generalnie przez cały czas mojemu rozbawieniu, naturalnemu przy oglądaniu komedii, towarzyszyło również przerażenie. Dlaczego? Otóż cały czas miałam wrażenie, że patrząc na ekran widzę Zurych taki, jaki jest teraz. Zmieniły się samochody - no i w zasadzie tyle. Wydawało mi się wręcz nienaturalne, by jakieś miasto pozostało przez ponad trzydzieści lat aż tak niezmienione. A już całkiem mnie rozwaliła scena, w której bohaterowie przygotowując fondue używają mąki kukurydzianej w takim samym opakowaniu, jak ta, którą sama kupowałam. Prawdopodobnie miało tu spore znaczenie moje polskie doświadczenie, chyba wszelkie opakowania III RP wyglądają inaczej niż ich odpowiedniki w PRL, zakładając oczywiście, że istniały (ok, nie jestem pewna jak jest z Vibovitem), w każdym razie ja z tego filmu wyniosłam dość silne poczucie, że Szwajcaria jest niezmienna.

Że wszystko jest tam od dawien dawna takie samo.

No ale kiedy dziś przyszedł do mnie newsletter od sieci księgarni Orell Füssli (nie wiem czemu się z tego wszystkiego nie powypisuję, ale to temat na inną notkę) z okazji 500-lecia ich istnienia, to aż kliknęłam, żeby sprawdzić, czy się nie pomylili. Ja rozumiem, newsletter z okazji pięćdziesięciolecia. Ale pięćsetlecia? Wyobrażacie sobie, że Empik mógłby istnieć 500 lat?! Niby w przypadku Orell Füssli to, że zaczynali tak dawno, może tłumaczyć fakt, że to nie tylko firma sprzedająca książki, ale również zajmująca się drukowaniem, więc zapewne już w szesnastym wieku mieli co robić. Ale 500 lat i tak robi wrażenie.

No bo pomyślcie:
- 1525, Hołd pruski, Orell Füssli istnieje.
- 1655, Potop szwedzki, Orell Füssli istnieje.
- 1795 następuje trzeci rozbiór Polski, Orell Füssli istnieje.
- 1863, w Londynie powstaje metro, w Polsce jest powstanie styczniowe, a Orell Füssli istnieje.
- 1941, w Europie szaleje wojna, a Japonia atakuje bazy wojskowe w Pearl Harbor - a Orell Füssli istnieje.
- 2008, wyjeżdżam do Szwajcarii, a Orell Füssli istnieje.
- 2016, Brytyjczycy w referendum opowiadają się za wyjściem z Unii Europejskiej, akurat tuż przed tym jak ja sama wyjeżdżam do Irlandii, a Orell Füssli istnieje.

Zresztą, dobrze że istnieje. Dzięki nim w grudniu 2010 roku ostatecznie się złamałam i kupiłam Kindle, bo jednak wolałam płacić za książkę 10 dolarów zamiast 20 franków szwajcarskich. Bo choć w Zurychu istniała filia oferująca powieści po angielsku (które z jakiegoś powodu było mi czytać łatwiej niż te po niemiecku), to było cholernie drogo. 

poniedziałek, 2 września 2019

Wcześniej nie będzie

Zawsze, kiedy myślę o swoich szkolnych czy uniwersyteckich czasach, mam problem z przyswojeniem informacji, że to wszystko było już tak dawno temu. Bo przecież dopiero co przeżywałam stres przed klasówkami, dopiero co kułam do sesji, dopiero co piłam piwo z sokiem w którymś z krakowskich pubów. A że nie mieszkam w Polsce od ponad dziesięciu lat, w czasie których przebywałam po kilka lat w Szwajcarii, USA i Irlandii? Cóż, mnie się coś w temacie tego upływu czasu nie zgadza. Ktoś zakrzywia czasoprzestrzeń, kalendarze źle działają, sama nie wiem...

Ale jest coś, co uświadamia mi, że czas naprawdę mija. Właściwie trzy cosie, wszystkie płci żeńskiej. To moje trzy córki, z którymi co roku lecę do Polski. I co roku ze zdziwieniem patrzę na to, jak wchodzą do kuchni moich rodziców i stają przy kuchennym blacie. Bo co roku ten blat jest od nich coraz niższy. To znaczy teraz, bo jeszcze kilka lat temu to one były niższe. Na co dzień nie widzę aż tak bardzo tego, że one rosną - owszem, wszystkie ubrania robią się stopniowo za małe, ale te zmiany następują powoli. Trzeba wyjazdu do Polski i zetknięcia z blatem, bym w pełni uświadomiła sobie, że moje dzieci naprawdę rosną, a czas pędzi nieubłaganie.

W tym roku doszło do tego drugie uderzenie. Głupia sprawa, wiedziałam, że moja najmłodsza dwójka zacznie w tym roku szkołę, a jednak jak przyszło co do czego zaczęłam przeżywać bardziej niż one same. W ubiegły czwartek, bo wtedy zaczął się u nas rok szkolny, obudziłam się o 5 rano i nie byłam już w stanie zasnąć. Nie byłam też w stanie czytać książki, ciągle myślałam tylko o tym, że moje bobasy rozpoczynają dziś formalną edukację.

Nie chodziło tylko o zmianę. Poczułam się trochę jak każdego roku, kiedy patrzę na dzieci przy kuchennym blacie mojej mamy. Przemijam. Jest coraz później. Moje lusterko i ja możemy tego jeszcze nie odnotowywać, ale faktom nie ma co zaprzeczać. W dodatku, wcześniej już nie będzie, czas mija tylko w jedną stronę.

A ponieważ myśli te miały w sobie coś posępnie mrocznego, postanowiłam, że pewnych spraw naprawdę nie powinnam odkładać w nieskończoność, czekając na lepszy moment. Żyję tu i teraz, a wcześniej nie będzie. Pełna determinacji sięgnęłam po laptopa i kilkoma zdecydowanymi kliknięciami zamówiłam kieckę, która od dawna patrzyła na mnie z jednej z regularnie odwiedzanych stron internetowych.

sobota, 31 sierpnia 2019

Korea Północna - wrażenia

Nasze przewidywania okazały się słuszne. Naprawdę nie potrzebowaliśmy samochodu aż tak bardzo. Przez te trzy lata przyzwyczailiśmy się do długich spacerów i rządzących się własnymi prawami autobusów. Teraz od kilku tygodni pod domem stało auto, a my korzystaliśmy z niego głównie do transportu zakupów.

- Bez sensu jak tak stoi - oświadczyłam któregoś dnia. - Pojedźmy gdzieś, na jakąś wycieczkę.
- To może w końcu ta Korea Północna - zaproponował Dawid. - Blisko, jak pojedziemy rano, to wieczorem wrócimy...
- Myślisz, że to bezpieczne? - miałam swoje wątpliwości.
- Teraz podobno tak. Tylko ludzie wciąż nie mogą w to uwierzyć, więc nie jeżdżą.

Droga do granicy zajęła nam jakieś pół godziny. Plan był następujący: jeśli na miejscu będzie dziwnie, to zawrócimy. Zawsze przecież możemy jechać na zakupy zamiast do Korei.

Korea Północna przywitała nas pomarańczową poświatą, trochę przypominającą słoneczny zachód słońca, kiedy wszystko przebarwia się pod wpływem przygaszonych promieni. Wszystko zdawała się pokrywać lekka warstwa piasku. Wszystko, czyli kiepską, ale dość szeroką drogą, którą sunęliśmy w sznurze samochodów, pozbawioną jakichkolwiek linii czy znaków ułatwiających odnalezienie się w tej rzeczywistości. Wszystko, czyli ciągnące się wzdłuż tej drogi pola i długie, kilkupiętrowe budynki, przypominające stare magazynu, z rzeczywistości zaś będące zapewne budynkami mieszkalnymi.

Co rzucało się w oczy, to brak ludzi. Miasto, przez które jechaliśmy, wyglądało na wymarłe. Samochodów na naszej drodze było natomiast sporo - oczywiście nie przypominało to dróg w Dublinie, ale liczba pojazdów na pewno przerosła to, czego spodziewałam się po tym kraju. Wszystkie auta wyglądały na zagraniczne. Czyżby Korea Północna przeżywała boom turystyczny? Rozglądając się dookoła stwierdzałam zresztą, że niektórzy musieli być tu już któryś raz - świadczyła o tym niezła orientacja na temat tego, jak powinno się tymi drogami jeździć. Bo nie wszystko było oczywiste  - widziałam tu na przykład drogę podporządkowaną, z której na główną wolno było wyjeżdżać tylko tyłem.

W końcu dojechaliśmy do kompleksu mieszkań - tu mieliśmy się zatrzymać na dzień, a gdybyśmy uznali, że jednak chcemy wracać do jutra, również na noc. Wnętrze było dość ponure - małe okna były brudne, przepuszczały bardzo mało światła, a to, co wpadało do środka rzucało na wszystko brudnopomarańczową poświatę. Mebli prawie nie było - jakaś stara kanapa, sterta pustych, kartonowych pudeł. I wielki balkon. Zaskoczona wyszłam sprawdzić co mogę z niego zobaczyć.

Zapadło mi dech w piersiach: przede mną roztaczał się cudowny widok na rzekę Yalu. Pomarańczowe promienie odbijały się w jej wodach, ale tym razem było to piękne. Widziałam wiszący most łączący oba brzegi i teren po jej drugiej stronie - rzędy długich budynków, znacznie wyższych niż te, które widziałam w Korei Północnej. W tle widać było toczącą się intensywnie budowę, mnóstwo pracujących na pełnej parze dźwigów, budynki, których wznoszenie się niemal dało się obserwować gołym okiem. Znałam geografię na tyle, by wiedzieć, że teren po drugiej stronie rzeki to już Chiny.

- To magazyny AliExpress - szepnęłam do siebie wzruszona.

Pomyślałam, że wyszłaby z tego niezła notka na bloga. Ale sam widok to za mało, poza tym nie byłam pewna, czy mogę tu robić zdjęcia. Wiadomo - na koreańskich ulicach bywa z tym różnie, ale czy fotografowanie Chin z północnokoreańskiego balkonu jest zabronione? Postanowiłam opuścić mieszkanie i poszukać jakichś ludzi, którzy mogliby odpowiedzieć na moje wątpliwości.

Przed wejściem do budynku spotkałam mężczyznę w średnim wieku. Ubrany w koszulę bez rękawów i drelichowe spodni ćmił papierosa, wpatrując się w ziemię. Zagadamy podniósł nieco spojrzenia i nie patrząc bezpośrednio na mnie odpadł cicho płynną angielszczyzną:
- Ja nic nie wiem. Ja tam nie patrzę. To nie wasze miejsce. Wracajcie do Irlandii.

- Musimy wracać, tu jest coś ostro nie tak - powiedziałam stanowczo do Dawida, który czekał na mnie w mieszkaniu. Jedźmy lepiej po te zakupy.

I tak skończyła się moja pierwsza wyprawa do Korei Północnej. Ściśle rzecz biorąc skończyła się, ponieważ się obudziłam.


wtorek, 27 sierpnia 2019

Terror i zagłada, czyli dziecko w restauracji

Na teksty i dyskusje odnośnie zabierania dzieci do restauracji trafiam regularnie od kilku lat. Cóż, albo temat zyskał na popularności, albo po prostu ja zaczęłam nań zwracać większą uwagę, kiedy sama zostałam matką. Początkowo czytałam, komentowałam, angażowałam się emocjonalnie. Potem przestałam się odzywać, za to chyba na złość samej sobie regularnie brnęłam przez setki komentarzy. Wczoraj po lekturze flejmu na ten a nie inny temat coś we mnie pękło i stwierdziłam, że coś jednak skrobnę. Raz a dobrze.

Rodzice, którzy zabierają swoje dzieci do restauracji to egoiści, którzy gdzieś mają komfort innych klientów oraz skąpcy, którym żal kasy na opiekunkę.

Moje dzieci chodzą z nami do restauracji w zasadzie od początku. Nie, to nie jest tak, że bierzemy je na nasze randki, bez przesady. Jak wielu rodziców lubię wyjść tylko z małżonkiem, zjeść jedzenie, którego moje dzieci najpewniej nie tknęłyby małym palcem u nogi, wypić o jednego drinka za dużo i spokojnie spacerować po wieczornych ulicach bez konieczności pilnowania pociech.

Tak się jednak składa, że od czasu do czasu w weekendy lubimy zjeść na mieście. Bywa, że tak jest po prostu wygodniej - na przykład planujemy cały dzień poza domem i restauracja ma wtedy sens. I nie zgadzam się, że w takich sytuacjach powinnam wybierać "dzieciowe" restauracje. Powinnam wybierać miejsca, w których serwowane jest jedzenie, które wszyscy zjemy i lubimy,  w których mają stoły mieszczące pięć osób i których klientela nie składa się w dużej mierze z osób w stanie wskazującym. Takie wyjścia nie są efektem egoizmu ani skąpstwa. Są efektem tego, że mam rodzinę, z którą lubię spędzać czas. Również poza domem i poza placem zabaw. Również w restauracji.

Są sytuacje, w których wolę zostawić dzieci z tą opiekunką - ale nie dlatego, że mój wąż w kieszeni akurat usnął. Po prostu od czasu do czasu miło spędzić czas tylko w towarzystwie dorosłych. Przy czym za towarzystwo uważam tych, z którymi umówiłam się na lunch czy kolację, a nie dzieci obcych mi ludzie siedzących przy sąsiednim stole.

Dzieci w restauracji drą się i biegają

Słyszę, a raczej czytam o tym ciągle i oczy przecieram ze zdumienia. A potem przecieram je raz jeszcze, czytając odpowiedzi tych, który tego darcia się i biegania bronią. Albo takich, którzy widzą znak równości między dzieckiem w knajpie i takim zachowaniem.

Postawmy sprawę jasno - restauracja, choćby najbardziej dziecio-friendly, z rozbudowanym menu dla nieletnich i zapasem dwudziestu krzesełek do karmienia nie jest miejscem do biegania. Zarówno pod względem kwestii dobrego wychowania, jak i komfortu i bezpieczeństwa. Sama myśl, że takie sytuacje mają miejsce i że rodzice cicho na nie pozwalają ("no bo to dziecko, ono nie usiedzi") mrozi mi krew w żyłach.

W te wakacje, będąc w Polsce, widziałam właśnie taki obrazek jak powyżej. Kawiarnia z lodami, kilkanaście stolików, pomiędzy którymi pomyka grupka mniej więcej sześcioletnich dzieci. Rodzice nie reagują: siedzą przy stołach, zatopieni w rozmowach. To się różni diametralnie od tego, co widywałam mieszkając w USA i Irlandii. Albo na wakacjach. Dzieci naprawdę mogą przebywać w restauracji i spędzać tam czas jedząc i rozmawiając, tak samo jak dorośli. Mało tego - z moich doświadczeń (no dobra - niepolskich) wynika, że zazwyczaj robią właśnie to. Jeśli nie, to najpewniej dlatego, że takie zachowanie byłoby nienaturalne dla samych ich rodziców. Ewentualnie mają trzy miesiące i mają rodziców, którzy nie ogarniają.

Dlaczego tyle osób w Polsce odmawia dzieciom prawa do przebywania w przestrzeni publicznej, zamiast mówić o tym, że to, jak dzieci zachowują się w takich miejscach zależy w dużej mierze od rodziców? Problem leży nie tylko w restauracjach - możemy mówić o tym samym w kontekście podróży samolotem czy koleją. Jeśli dzieci krzyczą i biegają między stołami, jeśli zostawiają pod stołem i na krzesłach kilogramy rozpaćkanego jedzenia, a rodzice na to pozwalają i nie wpadną na to, że wypadałoby posprzątać i przeprosić - to coś jest ostro nie tak. Jeśli dodatkowo obsługa restauracji nic z tym nie robi ze strachu przed reakcją rodziców - to jest już kurde bardzo nie tak.

To nie jest kwestia tego, czy rodzice będą zabierać swoje dzieci do restauracji, czy nie. Te dzieci za kilka lat dorosną - właśnie teraz przypada czas ich wychowywania. A przebywanie z potomstwem w miejscach takich jak restauracje czy muzea, a nawet kurde miejski autobus - niesie ze sobą walory edukacyjne. I proszę mi tu nie przytaczać tego argumentu, na który też już kilka razy trafiłam, że "zaraz zaczniemy dzieci wpuszczać do klubów ze striptizem".


Madki przewijają dzieci na stołach

Tak, czytałam, że gdzieś taka sytuacja miała miejsce. Pewnie takich zdarzeń było znacznie więcej, tylko nikt o tym nie napisał. Ludzi, w tym rodziców, jest na świecie sporo i na pewno nie brakuje wśród nich takich, którym trudno jest rozróżnić, co jest w dobrym tonie, a co nie bardzo. Śmiem twierdzić, że taka matka również bez dziecka mało uwagi poświęca pewnym sprawom. Może publicznie puszcza bąki, albo wyciąga gluty z nosa. Nie trzeba dziecka, żeby zachowywać się ohydnie w miejscu publicznym.

Oraz: o incydentach wolę myśleć jako o incydentach. To nie jest tak, że 10% matek przewija dzieci na stołach restauracyjnych.

Kolejne oraz: trochę zaskakuje mnie częstotliwość wyciągania tej sprawy w kraju, w którym wciąż wielu właścicieli psów nie sprząta po swoich czworonogach.


Mam prawo nie musieć patrzeć w restauracji na czyjegoś "bąbelka"

No dobra. Ale te "bąbelki" (Jezus Maria, kto wymyślił to określenie, od razu mam przed oczyma wizję dzieci obsypanych bąblami) są częścią społeczeństwa, czy tego chcemy czy nie. Owszem, bywają wkurzające, nawet dla zapatrzonych w nie rodziców. Zapewne są wśród nich egzemplarze, które do restauracji przychodzić nie powinny, zapewne większość z nich ma dni, w które lepiej odpuścić sobie takie miejsca. Nie mam też wątpliwości co do tego, że nie wszystkie miejsca nadają się do tego, by chodzić tam z maluchem, choć wyznaczanie tu granicy byłoby dość trudne i chyba niebezpieczne. Ale założenie, że w przestrzeni publicznej dzieci mają być niewidoczne, bo komuś one przeszkadzają, to jeden z bardziej wykluczających pomysłów o których słyszałam. A powiem szczerze, że jakoś tak od pewnego czasu pomysły na "strefy wolne od" działają na mnie jak płachta na byka. Chyba, że chodzi o nienawiść.

Szczerze: "nie mam ochoty patrzeć na dziecko w restauracji" brzmi jak "nie mam ochoty patrzeć na blondynów w restauracji". Znaczy ok, ktoś może tak mieć. Można nie lubić. Ja na przykład nie lubię patrzeć jak je ktoś kto ma poobgryzane paznokcie. Ale to nie znaczy że te dzieci czy ci od paznokci mają zniknąć. Nawet nie powinny i nie powinni.

Zróbmy taki eksperyment myślowy: wyobraźcie sobie, że w sieci toczy się dyskusja na temat tego, czy do restauracji powinni przychodzić ludzie powyżej osiemdziesiątego roku życia. Bo przecież mogą się np. ślinić. Albo wydzielać niemiły zapach. Komuś może wypaść sztuczna szczęka. Albo taki staruszek będzie powoli, żółwim tempem iść do toalety, blokując tym samym przestrzeń między stolikami. A tu ludzie jedzą obiad! Nie brzmi dobrze? No właśnie.

Ja z kolei mam tak, że wolałabym nie musieć patrzeć na rasistów, homofobów i pedofilów.  Że chciałabym żyć na świecie, na którym ludzie się zwyczajnie lubią i nie spędzają godzin w sieci dosrywając innym za pośrednictwem klawiatury. W którym jest miejsce dla dzieci, młodzież, dorosłych i starców. W którym bierzemy na klatę odpowiedzialność - za swoje czyny, ale też za własne dzieci. W którym nie wypisujemy przydługich esejów o egoistycznych madkach w knajpach (swoją drogą - zawsze madkach, nie ojcach), z których pewnie żadnej nie znamy osobiście, i w którym rodzice uczą dzieci jak zachowywać się w przestrzeni publicznej. Bo ona jest dla wszystkich. A nasze prawa i wolność (zarówno dorosłych jak i dzieci) sięgają tak daleko, jak prawa i wolność innych.

A restauracja, która zabrania wstępu dzieciom poniżej sześciu lat? Niech zabraniają, jak chcą. Na pewno zrobili sobie niezłą reklamę. Ciekawe, czy poznańscy rodzice zaczną tam teraz wyprawiać szóste urodziny swoich dzieci. ;-)

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Wszystko zaczęło się w ubikacji

Właściwie nie wiem, dlaczego tak postąpiłam. To był impuls, jeden z tych, którym trudno się oprzeć. Było nas kilka, wszystkie miałyśmy po piętnaście czy szesnaście lat, a ja miałam największy plecak. Był na tyle duży, że zmieściła się do niego klapa od sedesu, którą dumnie wyniosłyśmy ze szkolnej ubikacji. Trofeum.

Nie, naprawdę nie mam pojęcia, po co mi to wtedy było. Wiem, że nie lubiłam swojej szkoły, zapewne zatem ten kretyński w gruncie rzeczy postępek dawał mi poczucie, że coś tej znienawidzonej instytucji odbieram. Że w jakimś minimalnym wymiarze mam władzę nad tym szarym gmachem, w którym traciłam kolejne lata swojego życia.

Kaśka, która towarzyszyła mi w całym procederze, to końca dnia szeptała zainteresowanym: "Agata ma klapę w plecaku". Po lekcjach, kiedy już dotarłam do domu, zdobycz stanęła przy moim biurku, a ja patrzyłam na nią zwijając się w środku ze śmiechu. Bohaterski czyn nie rozśmieszył jednak rodziców - po powrocie z pracy z dość surowymi minami usiłowali ze mnie wyciągnąć, po co właściwie zrobiłam to, co zrobiłam. Bez rezultatu. Mało tego - udało im się zasiać we mnie nieźle kiełkujące ziarno wątpliwości, skutkiem czego utraciłam wiarę w sens obecności szkolnej deski klozetowej w moim pokoju i kolejnego dnia potulnie odniosłam ją na miejsce.

I to byłoby na tyle. Akcję udało się przeprowadzić w tajemnicy, nie dowiedział się o nim żaden element ówczesnego ciała pedagogicznego i pewnie gdyby nie to, że przez te dwadzieścia lat ciągle ktoś mnie pytał o to, po co mi była ta klapa i co się z nią potem stało, sama wymazałabym całą przygodę z pamięci. Nic z tego - znajomi nie zapomnieli, a ostatnio dowiedziałam się nawet, że moja pracująca jako nauczycielka koleżanka regularnie opowiada o mnie i tej nieszczęsnej klapie swoim kolejnym uczniom.

Kilka dni temu wzięłam udział w fejsbukowym konkursie serwisu Publio.pl. Trzeba było opowiedzieć o jakiejś historii z czasów szkolnych, którą pamięta się do dziś. Z telefonem w ręku szybko wyklikałam co trzeba, uznając, że po tylu latach nie ma się czego wstydzić, zresztą - wszystko wskazywało na to, że o całej sprawie wie już kilka setek ludzi.

Dziś się okazało, że dzięki temu, iż w 2000 roku wyniosłam z liceum w Lubartowie klapę od sedesu, w 2019 roku wygrałam książkę.

Wypływa z tego morał, a nawet dwa:
- pobyt w każdej placówce oświaty może przynieść coś pozytywnego*,
- każde wydarzenie w naszym życiu może mieć sens. Nawet, jeśli na ten sens trzeba czekać dwadzieścia lat.

________
* Pobyt w tej akurat miał zresztą więcej zalet, ale nie oszukujmy się - jakby było ta dobrze, to nie wynosiłabym klapy.

niedziela, 4 sierpnia 2019

Był sobie Lubartów. I Siwek Hieronim.

W piątek, tuż przed północą, samolot ze mną na pokładzie wylądował na lotnisku w Dublinie. Skończyły się kolejne wakacje w Polsce. Trochę inne niż poprzednie.

Lepsze? Gorsze? Chyba lepsze. Na pewno bardziej socjalne. Niestety mam tendencję do zakopywania się w swojej własnej norze - zawsze, gdy docieram do domu rodziców, dopada mnie taki specyficzny błogostan, hamujący przed podjęciem jakichkolwiek działań wymagających wychodzenia z domu. Najchętniej siedzę wśród znajomych mebli, tych samych, które towarzyszyły mi dwadzieścia lat temu, z nosem w książce (no dobra, w Kindle’u), rozmawiam z rodzicami i zajadam się cebularzami posmarowanymi masłem bądź polanymi ostrym keczupem. Nie rozważam, nie myślę, nie analizuję - jest dobrze, tu i teraz.

A myśleć jest o czym. Od wielu lat moje kolejne
miejsca zamieszkania są dość odległe od Lubelszczyzny. Kiedy idę bądź jadę przez główną ulicę mojego rodzinnego miasteczka nie mogę uwierzyć, że minęło już tyle lat. A przecież już wkrótce będę mogła powiedzieć, że dłużej mieszkam poza Lubartowem niż w Lubartowie.

Jeśli mnie pamięć nie myli, mój dziecinny plan nie przewidywał żadnych wyjazdów. Było kilka szalonych, nierealnych pomysłów, jak zakup pałacu w Kozłówce (miałam już nawet wybrany pokój, w którym będę pisać książki) czy adopcja wraz z bratem kilkanaściorga dzieci, które osiągały by świetne wyniki sportowe i w związku z tym nie musielibyśmy się troszczyć o pieniądze (chyba do tej pory nie miałam odwagi, żeby zwierzyć się bratu z tego pomysłu). Owszem, był czas, kiedy po lekturze “Waldena” Thoreau zapragnęłam zostać włóczęgą. Cóż, na swój sposób mi się to udało, choć żyję w sposób nieco bardziej zaawansowany niż początkowo zakładałam.

Wracając do tematu: mój tegoroczny pobyt w Lubartowie różnił się chyba głównie tym, że zaczęłam więcej myśleć i wspominać. Nagle poczułam, że minęło tak bardzo dużo czasu - mniej więcej dwadzieścia lat, jedna piąta wieku! A wydawałoby się, że dopiero dwa, trzy lata temu rodzice pomogli mi spakować wielki plecak ze stelażem i odstawili mnie na pociąg jadący do Krakowa. Nie wiedziałam wtedy, że po kilku latach, niemal bez ingerencji z mojej strony, wszystko tak bardzo się skomplikuje i zamiast zostać w tym wymarzonym Krakowie, gdzie dostałam się na wymarzone studia, poznałam wymarzonego faceta i znalazłam pierwszą, kompletnie nie wymarzoną, ale niezłą jak na wtedy pracę, znów wezmę się za pakowanie i wyjadę do Zurychu, USA, a potem do Dublina.


Tak naprawdę wcale nie dziwię się, gdy znajomi pytają mnie, gdzie wyprowadzam się w kolejnym roku. Moje życie ma prawo nie wyglądać zbyt stabilnie.

Kiedyś wyglądało. Przechodziłam z klasy do klasy, czytałam kolejne książki, poznawałam nowych ludzi. Z pewnością nie należałam do najbardziej towarzyskich osób w szkole, ale jakoś tak w drugiej połowie podstawówki zaczęłam mieć stałą grupę znajomych. Grupa się rozpadła, ale potem była kolejna, a potem jeszcze następna - coś się działo.

Lubartów mojego dzieciństwa był duży. Pamiętam dumę, którą czułam, gdy mama po raz pierwszy pozwoliła mi odwiedzić babcię. Trasę pokonałam zapewne w jakieś pięć, może siedem minut, ale ja pamiętam to jako całą wyprawę. Do tej pory mam przed oczami mijane budynki, zielone liście na drzewach, bibliotekę - pierwszą, do której byłam zapisana, poza szkolną, z którą jakoś nie zdołałam się zaprzyjaźnić. Podobnie było ze spacerami do parku - trzeba było najpierw dojść do pałacu (ach, to, jak mi się zdawało, było już samo w sobie długim spacerem), potem następowała wędrówka po zacienionych alejkach. A jeśli któremuś z rodziców wpadła do głowy wyprawa na łąki czy rzekę, robiła się z tego poważna eskapada.

Na środku parku był i nadal jest staw, który w mojej wyobraźni miał rozmiary i urok najpiękniejszego jeziora. Schodziło się do niego betonowym zejściem, które zdawało mi się długie i strome - ale ponieważ byłam tam znowu kilka tygodni temu, dobrze wiem, że dziecięca pamięć zawodzi. Czasem do stawu wchodził tata, by zerwać dla mnie wysoką laskę trzciny.

Przechadzki po parku były czasem magicznym: spacerujący ze mną tata opowiadał mi najróżniejsze historie. Była to najczęściej wieloodcinkowa saga o Misiu Siwku Hieronimie, który istniał naprawdę: był szarym pluszakiem, pochodzącym z kiosku Ruchu mojej babci. W samym parku mieszkał inny bohater mojego dzieciństwa: Żółty, który, co bezlitośnie uświadomił mi brat, był hubą drzewną. Z Żółtym wiązały się jakieś mało przyjemne opowieści - nie pamiętam ich dokładnie, ale zdaje się, że był postacią nie do końca pozytywną, choć mnie nic z jego strony nie groziło.

Historie nie kończyły się wraz z wyjściem poza teren parku: jeśli szliśmy potem na łąkę, to wzdłuż rzędu topoli, których sadzenie pamiętał podobno mój dziadek. A łąka była już opowieścią samą w sobie - zasypana polnymi kwiatami, z których nieporadnie próbowałam pleść wianki. Bywało, że dorośli pozwalali mi wejść do Wieprza - dopływu Wisły, który przepływa przez Lubartów. Za każdym razem miałam nadzieję, że właśnie teraz nauczę się pływać. Nie udało się, ani w Wieprzu, ani w jakimkolwiek innym zbiorniku wodnym.

Było też miasto: ogromne, o wiele większe niż park, a jednak swojsko znajome. Przemierzałam je niemal codziennie: z rodzicami, samotnie, z rówieśnikami. Po odebraniu świadectw maturalnych szłam w grupie rówieśniczek, śpiewając głośno “Siedem dziewcząt Albatrosa” i “Autobiografię”. Innym razem umówiłam się z X. o północy w samym centrum, tylko po to, by pójść do niej do domu, przesiedzieć w jej pokoju do szóstej rano, a potem wrócić do domu i udawać, że nic się nie stało. Było tego oczywiście znacznie więcej. Większość tych przechadzek zlało mi się już ze sobą, pozostawiając tylko wspomnienie czegoś niesamowicie świeżego i radosnego.

Moja osobna grupa wspomnień koncentruje się wokół K., mojej najlepszej przyjaciółki z podstawówki. Był czas, gdy w jej mieszkaniu spędzałam chyba przynajmniej tyle czasu co w swoim. Jadałam tam obiady, ciasta, piłam wykradany z barku alkohol. Nie byłam jedyna - to było jakieś magiczne mieszkanie, przyciągające do siebie całe rzesze moich rówieśników. Czasem zamiast siedzieć w środku, wychodziliśmy na klatkę schodową i tam siedzieliśmy całą bandą. Nie pytajcie mnie, co robiliśmy - kompletnie nie pamiętam. Wiem tylko, że to był świetny czas. Taki, o którym mogłabym napisać osobną książkę, choć trwał najwyżej dwa lata, te ostatnie przed szkołą średnią.

Być może jedną z najbardziej kijowych spraw w życiu jest to, że kiedyś się dorasta.

Ciąg dalszy prawdopodobnie nastąpi.

poniedziałek, 22 lipca 2019

Na randkę nie jeździ się pociągiem

Na peron dotarłam dziesięć minut przed odjazdem pociągu. To była dobra wiadomość: szczerze mówiąc obawiałam się, że mogę nie zdążyć. Cóż, świat by się nie skończył - musiałabym wprawdzie przeboleć stratę kupionego już biletu i poczekać na kolejny, odjeżdżający ponad trzy godziny później pociąg - ale dałoby się. Jednak po naprawdę fantastycznym weekendzie w gronie naprawdę fantastycznych ludzi i z naprawdę fantastycznym jedzeniem (i alkoholem!) w tle czułam już potrzebę powrotu. I kąpieli. Może nawet przede wszystkim kąpieli.

Doskonale wiedziałam, że kilkugodzinna podróż pociągiem tylko we mnie tę potrzebę wzmoże.

Ale najpierw trzeba było się dostać do środka. Nie lubię tych kilku minut pomiędzy dotarciem na peron, a odnalezieniem właściwego miejsca w pociągu. Moja podświadomość zawsze dręczy mnie wizjami sytuacji, w których miejsce, z które zapłaciłam jest zajęte - przez czyjąś bezczelność, pomyłkę, a może po prostu nadzieję - tego samego rodzaju jak ta, która towarzyszy mi zawsze, ilekroć podróżuję pociągiem; nadzieję na to, że miejsce koło mnie będzie jednak puste, w związku z czym będę mieć nieco więcej miejsca na łokcie.

Zerknęłam po raz nie wiem który na wydrukowany kilka dni wcześniej bilet. Jego treść pozostała niezmieniona: nadal należało szukać wagonu numer 10. Spojrzałam przed siebie - na najbliższych drzwiach pociągu wisiała tabliczka z liczbą 21. Nastawiając się na długi spacer ruszyłam w prawo. Szybko zorientowałam się, że nie tędy droga - z tej strony pociągu znajdowały się wagony jadące do Kijowa. Z kolei z drugiej strony wagonu dwudziestego pierwszego znajdował się wagon dwudziesty drugi. Ponieważ jednak dopiero co byłam na Natolinie, gdzie numeracja bloków wymyka się wszelkiej logice, oraz ponieważ spędziłam kilka lat życia w Nowej Hucie, gdzie występuje dokładnie to samo zjawisko, wiedziałam, że kolejność liczb nie musi niczego oznaczać: równie dobrze za wagonem 21 mógł znajdować się wagon 22 lub wagon 10.

I tak było.

Wnętrze pociągu jak zwykle przywitało mnie specyficzną mieszanką zaduchu i zapachu (woni? smrodu?) ludzkich, spoconych ciał. Dziś mogło być szczególnie nieprzyjemnie: dzień był upalny, ja sama byłam porządnie spocona. Przypomniałam sobie, co kwadrans wcześniej powiedziałam do Karolci: coś o tym, że jeżdżenie pociągiem na randki nie ma sensu, że taka relacja jest od razu skazana na porażkę, bo przecież człowiek wysiadający z wagonu zwyczajnie śmierdzi. Właściwie wyjaśniało to kilka moich własnych damsko-męskich niepowodzeń.

Moje miejsce na szczęście było puste, choć nie dało się tego powiedzieć o pociągu. Na korytarzu stali ludzie, a dwóch spośród moich siedmiu najbliższych współpasażerów przyznawało, że nie posiadają w ogóle biletów.
- W kasie mi powiedzieli że już nie ma - skarżył się mój sąsiad z lewej.
- No ja kupiłem, ale już dwa tygodnie temu - poinformował sąsiad z prawej. - Potem już bywają problemy.
Pomyślałam: jak to dobrze, że ja też kupiłam bilet z wyprzedzeniem. Ale nie odezwałam się ani słowem.

Jechaliśmy ścigając się z burzą - raz w nią wjeżdżając, to znów jej uciekając. Pan z lewej z pan z prawej robili co mogli, by zapewnić naszemu przedziałowi wentylację: podczas postojów otwierali okno na całą szerokość, a gdy pociąg ruszał przymykali je na 3/4 wysokości - tak by wiało, ale nie urywało głowy. Jeśli o mnie chodzi, mogli zostawić okno tak otwarte, jak tylko się dało - każdy powiew powietrza witałam z ulgą.

- A ja byłam na koncercie X* w Londynie, dostałam bilety - perorowała piętnastoletnia może dziewczyna, stojąca w gronie rówieśniczek na korytarzu.
- O wow, serio? - zainteresowała się inna. - A wiesz, ja ich w ogóle nie rozróżniam w tym zespole, oni tam wszyscy wyglądają tak samo.
- E, nie, nie tak samo... Ja się musiałam nauczyć ich imion na pamięć. Bo wiecie, na ich koncertach przed każdą ich piosenką wykrzykuje się kolejno ich imiona, w odpowiedni sposób, w odpowiednim rytmie i w ogóle.
- O, tak? - kontynuowała swe zainteresowanie jedna z przyjaciółek.

Sąsiad po prawej, najwyraźniej przysłuchując się od niechcenia tej wymianie zdań parsknął lekko i rzucił uśmiech w kierunku dziewczyn. Ile mógł mieć lat? 50? 55? Dla mnie wymiana zdań, której byliśmy świadkami brzmiała zresztą tak samo kosmicznie.

W miarę jak mijaliśmy kolejne stacje, do naszego przedziału zaglądały kolejne osoby - większość z nich w poszukiwaniu miejsca siedzącego, ale niektórzy zadowalali się zostawieniem bagażu na półce. Zaczęłam się łapać na tym, że podczas postojów zerkam na swój plecak, niepewna, czy ktoś omyłkowo nie uzna go za swój.

Pociąg, który z Warszawy Centralnej odjechał punktualnie, szybko zyskał czterdziestominutowe opóźnienie. Beztrosko stał na kolejnych stacjach i w polu, cierpliwie przepuszczając jadące z naprzeciwka składy. Niecierpliwie zerkałam na Google Maps, śledząc postęp podróży. Trochę się to ciągnęło. Za oknem zapadał zmrok i w którymś momencie stwierdziłam, że jest już za ciemno na to, by czytać (nawet na Kindle nie przepadam za czytaniem gdy otaczają mnie ciemności). Światło oczywiście nie działało. Zaczęłam zatem błądzić myślami po wydarzeniach ostatnich dni. Z rozbawieniem wspominałam podróż pociągiem, którą odbyłam zaledwie dwa dni wcześniej: najpierw na lubartowskim dworcu ogłoszono, że mój pociąg stoi już na peronie (nie było po nim śladu), później, już kiedy jechaliśmy, zapowiadano przyjazd na kolejne stacje, podając godziny, które dawno już minęły. Teraz też coś ogłaszali, ale z głośnika wydobywał się tylko ciąg niezrozumiałych trzasków. Znacznie lepiej rozróżniałam słowa wypowiadane przez stojące wciąż na korytarzu nastolatki.

- A te ruskie wagony, one są naprawdę wstrętne.
- Tam mają kuszetki...
- Co? Co to znaczy?
- No kuszetki, że da się spać.

Na zalaną deszczem lubartowska stację wysiadałam myśląc, że to zupełnie bez sensu, że tak lubię jeździć tymi pociągami: bo przecież śmierdzi, bo przecież ciągle są opóźnienia, ciągle coś nie działa (głośnik, woda w ubikacji, światło). Podróżowałam już wciśnięta w drzwi ubikacji, podróżowałam składem, w którym zamarzły drzwi i takim, pod który rzucił się samobójca. Moimi współpasażerowie bywali bezdomni i pijani. Tak naprawdę dzisiejsza podróż była spokojna (nie napiszę, że przyjemna).

Wśród wszystkich miejsc, w których zdarzyło mi się podróżować pociągiem, PKP oferuje największą dawkę wrażeń. Niezmiennie od 20 lat, kiedy to zaczęłam samodzielnie przemierzać kraj koleją. Może to o to chodzi? O tę niezmienność? W pędzącym do przodu (niestety, bywa że i do tyłu) świecie PKP pozostaje takie samo.

__________________
* Niestety nie zdołałam zapamiętać nazwy omawianego zespołu - z pewnością nie była to żadna ze znanych mi kapel.

niedziela, 23 czerwca 2019

O tym, jak zostałam modelką. I o prezydencie

Stwierdziłam, że zamiast narzekać na czasochłonność hobby mojego małżonka, powinnam poszukać sobie czegoś równie absorbującego, w dodatku związanego z nieobecnością w domu. Bo jak na złość większość rzeczy, które lubię, mogę bez problemu wykonywać w swoich czterech ścianach.

Pewnego popołudnia usiadłam zatem do komputera z zamiarem znalezienia nowego, czasochłonnego hobby, które koniecznie trzeba uprawiać poza domem. Nie musiałam długo szukać - pewna agencja poszukiwała modelek. Ogłoszenie było trochę nietypowe - wyglądało na to, że zatrudnione w niej dziewczyny pracują nieodpłatnie, mają natomiast styczność z największymi sławami świata mody, co niektórym z nich powinno docelowo zapewnić awans do wyższej ligi. Co ciekawe, wzrost powyżej 180cm przy jednoczesnym mieszczeniu się w rozmiar 34 nie był wymagany, można też było sobie liczyć więcej niż 25, a nawet 30 wiosen. Trzeba było natomiast być kobietą względnie ładnie się prezentującą (przynajmniej zdaniem tych, którzy decydowali o przyjęciu danej kandydatki). W ramach napadu podwyższonej samooceny postanowiłam spróbować (w końcu co miałam do stracenia?) i wysłałam swoją aplikację.

Kilka tygodni później już wiedziałam, że zostałam zakwalifikowana. Pocztą zaczęły nadchodzić całe stosy najróżniejszych folderów, katalogów i umów. Wszystko prezentowało się znakomicie - wprawdzie na przelewy na konto nie miałam co liczyć, ale a ramach "pracy" miałam dostawać całą masę bonusów, takich jak możliwość korzystania z prywatnego ubezpieczenia zdrowotnego czy otrzymywanie porządnych zniżek przy rezerwacji biletów lotniczych. Poza tym chodziło tu o angaż zaledwie kilkutygodniowy - czułam, że taką ilość czasu mogę poświęcić na dość ciekawie się zapowiadającą przygodę.

Co do natury samego zajęcia, założenia były proste - modelki pracujące dla tej agencji pozowały do zdjęć wykorzystywanych następnie w katalogach z ciuchami. Sesje fotograficzne miały odbywać się w określonych godzinach w hotelu, w którym miałam przez kilka tygodni mieszkać. Nawet nie musiałam się kłopotać tym, jak tam dotrzeć - pewnego dnia pod mój dom podjechał autobus, który przemierzał całą Irlandię, zbierając po drodze wszystkie zakwalifikowane do programu modelki.

Hotel był niesamowity - miałam do dyspozycji swój własny, bardzo przestrzenny pokój, dużą, nowoczesną łazienkę, oraz wszelkie udogodnienia udostępnione hotelowym gościom, takie jak basen, SPA, bar... Zaczęłam z nich korzystać od razu pierwszego popołudnia, jednocześnie czekając na jakiś rodzaj wezwania, ogłoszenia odnośnie tego, jak ma wyglądać moja "praca". Spodziewałam się, że wszystko zacznie się drugiego dnia od rana.

Nic takiego jednak nie miało miejsca - po przebudzeniu zostało mi dostarczone obfite śniadanie wraz z poleceniem, bym nie krępowała się korzystać z otaczających mnie dóbr. Nie krępowałam się zatem - pływałam w basenie, korzystałam z dostępnych w SPA zabiegów, pełna nadziei, że jak przyjdzie co do czego, naprawdę nie będę musiała za to wszystko płacić. I czekałam na jakiś rodzaj wezwania.

Po kilku tygodniach w moim pokoju pojawił się kierowca autobusu, którym mnie tu przywieziono.
- To już koniec angażu, wracasz do domu - oświadczył.
- Ale jak, dlaczego? - pytałam zdezorientowana. - Przecież ja jeszcze nawet nie zaczęłam.
- Po prostu wybrali tylko część z was - wzruszył ramionami kierowca. - Tyle w temacie.
- Ale że jak? Stwierdzili jednak że coś jest nie tak z moim wyglądem? - wbrew sobie zaczynałam łapać doła. Nie żeby zostanie modelką było kiedykolwiek moim marzeniem, no ale...
Kierowca autobusu wzruszył ramionami, a mi nie pozostało nic innego, jak tylko szybko spakować swoje manatki i dać się odwieźć do domu.

Wieczorem nie miałam rodzinie zbyt wiele do powiedzenia. Czarny nastrój tylko mi się pogłębiał. Nie dość że wszystko było nie tak, jak miało być, to jeszcze musiałam wrócić do swojego codziennego życia. Dość wcześnie zakończyłam dzień i udałam się do łóżka.

Rano obudził mnie dziwny szelest. Półprzytomna, wciąż pamiętając, co mi się przytrafiło, otworzyłam oczy i spojrzałam w kierunku dobiegającego mnie dźwięku. No tak, mogłam się tego spodziewać - od lat słyszałam o tym, że ten i ów obudził się mając przed oczyma taki właśnie widok: oto prezydent RP, pan Andrzej, zmniejszony do rozmiaru kubka, siedział w kącie mojej sypialni, bawiąc się tęczową, plastikową sprężyną mojej dzieci. W skupieniu rozciągał ją i składał, powodując tym samym towarzyszący mi od chwili przebudzenia szelest.

Po chwili w ten monotonny dźwięk wdarł się inny, głośniejszy i ostry. Sięgnęłam na szafkę nocną po telefon i odebrałam połączenie przychodzące.
- Słyszałam co ci się przydarzyło - krzyknęła zaraz na wstępie moja przyjaciółka. - Ty wiesz, że możesz pozwać tę agencję za to, co ci robili?! W końcu to było wprowadzenie w błąd prawda?!

I wtedy obudziłam się naprawdę.

poniedziałek, 17 czerwca 2019

Legoland z przyległościami, czyli jak Agata do Danii się wybrała

Po raz pierwszy słowo "Legoland" usłyszałam z ust taty. Byłam wtedy dzieckiem, klocki Lego były dla mnie przez wiele lat niemal mistyczną, nieosiągalną zabawką, potem zaś zabawką nadzwyczaj drogą - pamiętam, że odkładałam pieczołowicie swoje kieszonkowe, by potem przeznaczyć je na któryś z wypatrzonych na sklepowej wystawie zestaw. Myśl o tym, że gdzieś tam, w odległej Danii, istnieje wielki park, w którym wszystko kręci się wokół Lego, była niesamowita.

Kilka lat temu udało się nam odwiedzić Legoland pod San Diego - czas spędziliśmy tam miło, ale oryginalny, duński Legoland wciąż pozostawał na naszej liście.

Kiedy w 2014 roku zaczynaliśmy planować naszą sfinalizowaną ostatecznie w 2016 przeprowadzkę z USA do Irlandii, obiecywałam sobie, że pokażemy dzieciom różne miejsca w Europie - te, które sami odwiedziliśmy, i te, których jeszcze nie znaliśmy. Potem nastąpiło zderzenie z rzeczywistością - w Europie może i wszystko jest w miarę blisko siebie, ale ceny biletów lotniczych nie są aż tak niskie, jak można by sobie wymarzyć, zwłaszcza kiedy podróżuje się z trójką dzieci i jest się ograniczonym przez rok szkolny. Dlatego wczesną jesienią ubiegłego roku postanowiłam wziąć byka za rogi odpowiednio wcześnie, kiedy od terminów ewentualnych podróży dzieliło mnie jeszcze sporo czasu, licząc, że bilety zamówione odpowiednio wcześnie będą cenowo rozsądne. I nawet mi się to udało - czerwcowy lot do Kopenhagi był naprawdę tani. Nareszcie miałam zobaczyć oryginalny Legoland.

Kilka miesięcy po wyklikaniu biletów lotniczych zadałam sobie pytanie: czy aby Legoland na pewno jest w Kopenhadze bądź w jej okolicy? Niby to stolica kraju, ale to nie musiało niczego oznaczać. Szybkie spojrzenie na Google Maps lekko zbiło mnie z nóg. Legoland jest niemal tak daleko od Kopenhagi jak tylko się dało, zakładając, że wciąż chcieliśmy mówić o tym samym kraju. Kolejne schody pojawiły się podczas poszukiwania hotelu i zamawiania biletów wstępu. Szybko zrozumiałam, że tani lot nie musi wcale oznaczać tanich wakacji. Skoro już jednak powiedzieliśmy A, należało wymówić także B.

Mieszkanie w Irlandii ma taką miłą cechę, że kiedy poleci się stąd na przykład do Niemiec i do Włoch, ceny tam wydają się relatywnie niskie. Irlandia do tanich krajów nie należy. No cóż, okazuje się, że Dania jeszcze bardziej nie należy. Co prawda w trochę zakręcony sposób, ale jednak: wprawdzie sklep spożywczy odwiedziłam tam chyba tylko trzy razy, za każdym razem jednak miałam wrażenie, że ceny są niższe niż w Dublinie. A jaki wybór! No powiedzcie sami - butelka likieru o smaku gumy balonowej za mniej niż 10 euro? Tyle tylko, że turysta to taka istota, która w przynajmniej pewnym zakresie bazuje na restauracjach.

Pozwólcie, że Wam powiem: restauracje w Danii są drogie. W niemal każdym miejscu, które odwiedziliśmy, obowiązywał model szwedzkiego stołu (co miało sens, z Kopenhagi do Malmö jedzie się nieco ponad pół godziny). Płaciło się od osoby i korzystało z bufetu do woli. Dodatkowo płaciło się za napoje. Plusem było to, że wszystko bardzo mi smakowało. Minusem była cena.

Ale, ale - miało być o Legolandzie, a nie o żarciu, alkoholu i pieniądzach. Aby do niego dotrzeć, spędziliśmy w podróży cały dzień - najpierw był samolot, potem pociąg, na końcu autobus. Jak się domyślacie, do Billund dotarliśmy nieźle zmęczeni. Ale warto było - dzieci nie miały pojęcia, dokąd lecą i jadą i niespodzianka naprawdę się udała.

Nocowaliśmy w hotelu tuż przy wejściu do Legolandu. Sam budynek wyglądał jak zamek zbudowany z klocków. Wokół pełno było przerośniętych lego-figurek, a na masztach były zatknięte wielkie plastikowe lego-flagi. Pokoje również były tematyczne, co dzieci zachwyciło, a mnie lekko przeraziło - oto po trzynastu latach spędziłam z mężem noc w lego-pokoju, w łóżku nad którym umieszczony był wielki lego-witraż, który dodatkowo dało się podświetlić. Ciekawe ile par spędziło w takim miejscu swoją noc poślubną.

Sala, w której jedliśmy śniadanie przypominała rycerską lego-stołówkę - nawet obsługa miała odpowiednie stroje. Jedno jest pewne - przed wyprawą do parku człowiek był wprowadzany w naprawdę klockowy nastrój.

Przed 10 rano, po spędzeniu naszej pierwszej nocy w lego-hotelu i zjedzeniu śniadania w lego-stołówce, ruszyliśmy na zwiedzanie właściwego Legolandu. I tu dochodzę do momentu, w którym nie wiem, o czym dalej pisać - było tego zwyczajnie mnóstwo, wszystko działo się szybko, było głośno, wesoło... 

Może zacznę od ogólników - duński Legoland jest duży. W sumie spędziliśmy w nim dwa dni i były chyba tylko trzy atrakcje, które powtórzyliśmy. Wszystko wygląda jak z bajki - są lego-zamki, lego-rzeźby, lego-auta i lego-statki. Pomiędzy tym wszystkim roi się od sklepików i jadłodajni, jest punkt malowania twarzy, stoisko z watą cukrową - czyli to, czego w takim miejscu można się spodziewać.

Szczegółowe opisywanie wszystkich atrakcji Legolandu zajęłoby mi pewnie dobry miesiąc - zainteresowanych odsyłam do strony parku: https://www.legoland.dk/. Wspomnę może tylko o czymś, co nazywało się "Battle of the Brick" - było to coś w rodzaju przedstawienia turnieju rycerskiego. Słowo daję, to było świetne i naprawdę nie mogłam się zdecydować, czy powinnam non stop cykać fotki telefonem, czy skupić się na widowisku. Gdyby nie to, że boję się koni, stwierdziłabym, że grający w nim aktorzy mają pracę marzeń (ciekawe ile zarabiają i czy stać ich na duńskie restauracje). Mieliśmy też nieco szczęścia - Battle of the Brick to impreza sezonowa, odbywająca się w cieplejszych miesiącach roku, czyli jesienni i zimowi turyści raczej jej nie zaliczą. Ale nie zdziwiłabym się, gdyby w pozostałą część roku wystawiali coś innego.

Tak czy siak, poza wspomnianym turniejem w Legolandzie jest mnóstwo innych atrakcji - wszelkiej maści karuzele, łódki, samochody, pociągi, zjeżdżalnie, rollercoastery, jest również kino wyświetlające krótkie filmy 4D. Słowem - dużo dobra, w ilości wystarczającej do zapewnienia rozrywki przez dwa kolejne dni.

W całym parku nie było niczego, co by mi się nie podobało - naprawdę, mogę najwyżej mówić o tym, że coś zrobiło na mnie większe bądź mniejsze wrażenie. Przypominam, że piszę to z perspektywy trzydziestopięcioletniej baby, która była tam z trójką dzieci, zatem kogoś, dla kogo ta cała wycieczka miała prawo być nieco męcząca. Cóż, była - ale naprawdę sama miałam z tego wszystkiego mnóstwo frajdy.

Lekko zaskoczyła mnie pora zamknięcia - spodziewałam się, że park jest czynny do wieczora, przynajmniej podczas letnich miesięcy. Tymczasem podczas naszej wizyty zamykano już o 18, a wiele atrakcji przestawało działać już o 17. Zostawał zatem do zagospodarowania cały wieczór. O dziwo, nie było z tym problemu, głównie za sprawą Lalandii. Lalandia z zewnątrz wygląda jak centrum handlowe - ot, wielka betonowa bryła. W rzeczywistości jest czymś w rodzaju centrum handlowo-rozrywkowego, w którym znajduje się wielki park wodny, restauracje, sklepy, automaty do gier i kilka innych ciekawych atrakcji. Z uwagi na brak czasu oraz fakt, że do Lalandii docieraliśmy dopiero wieczorem, udało się nam tam zaledwie zjeść kolację, zrobić drobne zakupy spożywcze i trochę pospacerować. I powiem Wam, że byłam pod sporym wrażeniem.

Jak wspomniałam, z zewnątrz Lalandia wygląda jak betonowy klocek. Kiedy przechodziłam przez obrotowe drzwi, spodziewałam się wnętrza typowej galerii handlowej. Tymczasem znalazłam się jakby w innej rzeczywistości - w miasteczku przywodzącym na myśl świat Aladyna. Wszystko wokół mnie było zbudowane jakby z piaskowca, poza tym trwał klimatyczny, rozjaśniony ulicznymi światłami wieczór. Dach wewnątrz Lalandii był tak zrobiony, że przypominał wieczorne niebo, co stwarzało niesamowite wrażenie - zwłaszcza że na zewnątrz panował jeszcze dzień. Spacerując między restauracjami czuliśmy się jak podczas przechadzki ulicami, na zewnątrz, w jakimś mieście i kraju położonym tysiące kilometrów od Danii.

Myślę, że to właśnie Lalandia może być moją motywacją, by jeszcze kiedyś odwiedzić duńskie Billund. Sądząc po zdjęciach na stronie internetowej, tamtejszy park wodny to nie lada atrakcja. Ale jest tyle innych miejsc do odwiedzenia - i tyle życia do przeżycia tu, na miejscu, w Irlandii - że to raczej pieśń dość odległej przeszłości.

Przed powrotem do Dublina spędziliśmy jeszcze niemal dobę w Kopenhadze. Siłą rzeczy nie zobaczyliśmy zbyt wiele - ale miasto zrobiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Duże przestrzenie, czysto, mało samochodów, dużo rowerów, no i kompletny brak problemów w porozumiewaniu się po angielsku. Korciło nas jeszcze, żeby skoczyć na kawę do szwedzkiego Malmö, ale trochę baliśmy się, że nie zdążymy na samolot.

Podsumowując - było bardzo fajnie (choć minęło już tyle lat, wciąż mam opory przed używaniem tego słowa, mając w pamięci niechęć, jaką wywoływał u wszystkich polonistek, z którymi miałam lekcje). No i nareszcie znalazłam dobrą motywację, żeby napisać coś na blogu. Mam nadzieję, że będzie mi się to zdarzać częściej.

wtorek, 2 kwietnia 2019

Łóżkowe rozmowy dorosłych

W ciemności sypialni, poddając się w końcu dręczącym mnie niepokojom wywołanym ostatnimi wydarzeniami, pytam małżonka:
- Ale to włamanie u nas na osiedlu... To chyba było zaplanowane, nie sądzisz? Ktoś musiał przecież wiedzieć jakie mają zwyczaje, gdzie odkładają te klucze, żeby tak po prostu je sobie wziąć...
- Tak, na pewno - zgadza się mąż. - Ale pomyśl, Irlandia Północna ma gorszy problem: tam kradną całe bankomaty. W tym roku już siedem. Koparkami.
- No właśnie - ożywiam się. - Ciekawe jak wygląda śledztwo w takiej sprawie. Czekaj, ja czytałam trochę tych kryminałów, może spróbuję się domyślić. No więc pewnie najpierw robią listę ludzi, którzy mają zarejestrowane koparki... Zaraz, czy koparki mają tablice rejestracyjne?
- To w zasadzie bez znaczenia, oni te koperki biorą z jakiegoś placu budowy.
- Kurczę, ale tego nie da się tak po prostu bezproblemowo przeprowadzić. Koparki są duże, w miastach są montowane kamery, przecież przejazd takiej koparki przez miasto na pewno jest rejestrowany. Na placu budowy też na pewno mają jakiś monitoring.
A może to ktoś pracujący na budowie kradnie te bankomaty? To by było wygodne, na pewno mają tam odpowiednie narzędzia, żeby potem je rozpruć i wyjąć gotówkę.
- Mam tylko nadzieję, że nie okaże się, że to polscy budowlańcy dorabiają na boku - żartuje mąż. No tak - przechodząc codziennie obok placu budowy w naszym miasteczku regularnie słyszymy polskie rozmowy, niejednokrotnie na tle dźwięków polskich stacji radiowych.
- Ale zobacz, to taka czysta kradzież: bez wbiegania do banku czy sklepu w kominiarkach, bez straszenia ekspedientek...
Chwila ciszy. Po chwili pytam:
- Ej, a może ja napiszę do północnoirlandzkiej policji i podsunę im pomysł, że to ktoś z tej budowy kradnie te bankomaty?
Chwilę później zasypiam.

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Czytelnicze podsumowanie 2018 roku

Coś ostatnio moja droga do tego bloga jest tak kręta i wyboista, że nie docieram tu tak często, jakbym chciała. Na szczęście wrodzona skłonność do pamiętania o wszelkich datach i założeniach mnie nie zawodzi. Zbliża się koniec stycznia, a ja wciąż nie podsumowałam ubiegłego roku pod kątem przeczytanych książek. Świat zapewne poradziłby sobie bez tego, czytelnicy nadal by czytali, a i ja żyłabym nadal swoim codziennym życiem.

Ale wiem, że dręczyłoby mnie to, spędzało sen z powiek, przypominało się podczas tych najprzyjemniejszych momentów, po pierwszych łykach wina, kiedy po ciele rozchodzi się przyjemne ciepło, po uśmiechu, który skieruję do kogoś, kto był dla mnie miły, po tym, jak otworzę długo wyczekiwaną paczkę, psując tym samym chwilę błahego szczęścia... Dobra, koniec tego ględzenia, bo to nie ma być moja książka, tylko notka o książkach napisanych przez innych ludzi, którzy sztukę pisania opanowali najwyraźniej lepiej, skoro ktoś ich wydaje i płaci im pieniądze.

178 książek to może i sporo, choć w obliczu liczby istniejących na rynku tytułów to zaledwie kropla w morzu. Szczerze mówiąc, nie wiem jakim cudem udało mi się tego tyle pochłonąć. Sporą część roku przepracowałam, czytałam wtedy w pociągach i podczas przerwy obiadowej. Słuchałam audiobooków, ale z uwagi na charakter pracy mogłam to robić jak zwykle podczas domowych porządków, szydełkowania i samotnych spacerów (choć w ostatnim przypadku przerzuciłam się raczej na Duolingo). Być może z biegiem czasu czytam coraz szybciej, być może ma tu znaczenie fakt, że paradoksalnie mając na głowie dużo obowiązków łatwiej mi się zorganizować - upycham wtedy różne dzienne zajęcia w 24 godziny niczym klocki w tetrisie i nagle okazuje się, że się da. Uparcie twierdzę, że najwięcej czytałam na studiach, kiedy program wymagał ode mnie przyswojenia treści pokaźnej listy lektur, a życie - pracy i spotkań towarzyskich. Najważniejsze jest pewnie to, że czytać po prostu lubię, dlatego upycham to czytanie gdzie tylko się da, nawet jeśli czasem mówimy tylko o jednej czy dwóch stronach tekstu.

Dość usprawiedliwień, tylko winni się tłumaczą.

Po pierwsze, kryminały
Przyjemnie czytało mi się serię Viveci Sten, zaczynającą się od "Na spokojnych wodach". Fani Camilli Läckberg i innych "łagodniejszych" skandynawskich kryminałów mogą spokojnie myśleć o sięgnięciu po tę książkę.

W 2018 roku sięgnęłam też po powieści J. L. Horsta. Jego seria o Williamie Wistingu towarzyszyła mi z przerwami przez większą część roku, a kilka pozycji wciąż czeka na mojej liście. To taki autor, po którego na pewno będę sięgać w przyszłości, gdy tylko wyjdzie coś nowego. Fajerwerków może nie ma, ale towar odpowiada oczekiwaniom.

O pół stopnia wyżej oceniam kryminały Tess Gerritsen z serii o Rizzoli i Isles. W tym przypadku sięgnęłam po audiobooki, których słuchałam trochę poza kolejnością, probując za każdym razem dopasować niczym puzzle kolejność wydarzeń w życiu głównych bohaterów. Zawsze był to proces przyjemny, stanowiący świetne tło dla powstawania moich szydełkowych wyrobów.

Ostatnim autorem kryminałów, którego tu wspomnę, jest Robert Galbraith (wszyscy już wiedzą, że to pseudonim J.K. Rowling, prawda?). Nareszcie przeczytałam "Wołanie kukułki" i tak mi się spodobało, że już planuję sięgnięcie po kolejne części. Akcja jak akcja (szczerze mówiąc, dość szybko domyśliłam się, kto zabił), ale język i sposób prowadzenia narracji tak mi się spodobał, że nie ma dla mnie znaczenia czy ta książka jest kryminałem, fantasy czy reportażem (jest tym pierwszym).

Po drugie, non-fiction
W tym roku rzadko sięgałam po ten rodzaj książek. Tak naprawdę na mojej liście pojawiło się ich zaledwie kilka. Warto tu wspomnieć o "Czerwonym głodzie" Anne Applebaum. Ta książka uświadomiła, że wbrew temu co sądziłam, o głodzie na Ukrainie wiedziałam naprawdę bardzo niewiele. Książka mocna i wstrząsająca, ale należąca do tych, które trzeba i warto poznać.

"1968. Czasy nadchodzą nowe" Ewy Winnickiej to swego rodzaju przekrój przez rok 1968, widziany przez pryzmat wydarzeń i zjawisk z całego świata. Ciekawe i przystępne.

"Moja ojczyzna była pestką jabłka" to zapis rozmowy Angeliki Klammer z Hertą Müller, niemiecką pisarką i laureatką literackiej Nagrody Nobla, urodzoną w Rumunii. Do tej pory czytałam tylko jedną jej powieść, wrażenie było jednak na tyle silne, że wkrótce potem czytałam już z wypiekami na twarzy biografię Nicolae Ceaușescu. Rumunia drugiej połowy XX wieku to zdecydowanie kwestia, która mnie kręci, więc jeśli ktoś może polecić jakąś lekturę w temacie, to bardzo proszę.

Ta notka nie byłaby kompletna bez wspomnienia o "Dzieciach księży" Marty Abramowicz. Poruszająca i ważna książka, której lektura pozostawiła we mnie więcej pytań niż odpowiedzi.

Podobnie było z "Żeby umarło przede mną"  Jacka Hułuba - zbiorze historii matek niepełnosprawnych dzieci, obrazujących ich codzienne życie i zmagania. To nie jest przyjemna lektura, ale zaliczam ją do najważniejszych w 2018 roku.

Pod koniec roku sięgnęłam po "Nowy rozdział" Roberta Biedronia. Książkę przeczytałam ze sporym zainteresowaniem i sympatią, bo takie też reakcje budzi we mnie sam autor. Nie wiem, czy chcę kolejnego rozdziału w jego wydaniu, ale na pewno bardzo chciałabym chcieć. :)

Po trzecie, ciekawostki
Wśród książek, którymi zauroczyłam się trochę niechcący, muszę koniecznie wymienić "Siedem sióstr" Lucindy Riley. To pierwsza część kilkutomowej sagi (pozostałych tomów jeszcze nie czytałam). Ludzie, ja nie wiem czy ta książka jest dobra i w sumie mam to gdzieś. Ja w nią tak wsiąkłam, że po skończonej lekturze chciałam lecieć do Brazylii i wcinać pomarańcze. Nawet nauczyłam się podstawowych zwrotów po portugalsku. Z tego co wiem, w następnym częściach nie ma już nic o Brazylii, a ponieważ zamierzam je przeczytać, to istnieje ryzyko, że moja lista fascynacji znacznie się wydłuży.

"Nikt nie idzie" Jakuba Małeckiego było delikatne i urocze i znalazło mokre miejsce w moich oczach. Nie wiem jak ten autor to robi, ale chyba zagwarantował sobie dożywotnio moją czytelniczą wierność.

"Śmierć Komandora" porwała mnie. Tak, wiem, że to napisał Haruki Murakami, od którego twórczości odżegnywałam się kiedyś z całych sił. Ale tym razem jestem bardzo na tak.

"Immortaliści" Chloe Benjamin wprawiło mnie w potężnego doła, z którego wychodziłam kilka dni. Dół był wielopoziomowy i zawierał w sobie zarówno tęsknotę za San Francisco i Kalifornią w ogóle, jak i strach przed życiem jako takim. Ale gdybym miała wskazać książkę przeczytaną w 2018, po którą miałabym sięgnąć ponownie, to byliby to właśnie "Immortaliści". Pięć gwiazdek na pięć.

"Białe łzy" Hari Kunzru zauroczyły mnie niesamowitym klimatem. Wybrałam je zupełnie przypadkiem, szukając jakiegoś nowego audiobooka i to był strzał w dziesiątkę.

Po czwarte, rozczarowania
"Dysforia. Przypadki mieszczan polskich" Marcina Kołodziejczyka to było rozczarowanie na całej linii. Serio, pojęcia nie mam po co ta książka jest i w jaki sposób czerpać z niej przyjemność. Nie czytajcie, jeśli nie musicie.

"Pogrzebany olbrzym" Kazuo Ishiguro przypomniał mi, że nie zawsze warto sięgać po książkę kierując się tym, że jej autor dostał Nagrodę Nobla. Oczywiście mam szczerą nadzieję, że nikt nigdy nie napisze tego samego o mojej książce, o ile kiedyś taka się ukaże ;-)

"Hashtag" Remigiusza Mroza zdołał przekroczyć bariery mojej dość szerokiej tolerancji na twórczość tego autora. Bo ja właściwie Mroza lubię - uważam, że na kogoś takiego jak najbardziej jest miejsce, gość pisze wciągające powieści z wartką akcją. Ale w przypadku "Hashtagu" non stop coś się we mnie buntowało przeciwko temu jak bardzo ta historia jest przerysowana i nieprawdopodobna. Tak mniej więcej po 30% lektury, bo zaczynało się nieźle.

________________________

Umówimy się, że poprzestanę na powyższym. Oczywiście tych przeczytanych książek było sporo więcej, a wśród nich znajdowały się zarówno lepsze, jak i gorsze pozycje. Nie ma jednak szans, bym wspomniała o wszystkich - jeśli ktoś bardzo chce, może zajrzeć do mojego profilu na Goodreads, gdzie od ponad ośmiu lat skrzętnie notuję swoją czytelniczą aktywność. Wystarczy kliknąć tutaj.

Ja zresztą nie mam nic przeciwko temu, żeby od czasu do czasu przeczytać słabą książkę. Nie zawsze mam nastrój na wybitne dzieła, a bywa, że po ciężkiej lekturze chętnie sięgam po taką, o której wiem, że będzie błaha i prosta. Może powinnam nawet napisać o takich książkach osobną notkę? Nawet jeśli tak, to pomyślę o tym w dalszej przyszłości, bo mimo wszystko nie chcę robić z tego miejsca bloga tylko książkowego. Muszę w końcu znów się za niego wziąć - opowiedzieć Wam trochę o moich snach, przygodach i co tam mi jeszcze przyjdzie do głowy.

Do przeczytania,
Agata.