niedziela, 28 lutego 2010

O sportowej ignorancji i Justynie Kowalczyk słów kilka

Kiedy wczoraj po dłuższym, wieczornym spacerze wstąpiłam na moment do swojego miejsca pracy (które czasem pełni dla mnie funkcję herbaciarni, jako że kolekcjonuję w szufladach różne aromaty - jakimś cudem mam tam tego o wiele więcej, niż w domu), powitała mnie ważna wiadomość: właśnie zdobyliśmy złoty medal na XXI Igrzyskach Olimpijskich w Vancouver.

To było wczoraj, a radość narodowa trwa do dziś. O Justynie Kowalczyk możemy przeczytać praktycznie w każdym serwisie informacyjnym. Pod artykułami na temat jej triumfu liczni forumowicze dają upust swej radości. Rozmawiający ze sobą na żywo ludzie opowiadają swoje wrażenia z oglądanych zawodów. Ba, duża część moich znajomych ustawiła sobie chwalące Justynę opisy prawie wszędzie tam, gdzie się dało. O połowie z nich nie wiedziałam nawet, że lubią narciarstwo, ale przecież nigdy nie jest tak, że wie się o innych wszystko.

Na czym polega mój problem? Cieszę się przecież, że polska reprezentacja ten złoty medal zdobyła. Zawsze to miłe, nawet jeśli człowiek sam do tego triumfu ręki nie przyłożył. Tyle, że mnie narciarstwo w ogóle nie interesuje. Fascynacja tą dyscypliną sportu, zwłaszcza w wydaniu biernym, polegającym na kibicowaniu naszej zawodniczce, jest mi zupełnie obca. I choćbym nie wiem jak się starała, nie zdołam wykrzesać teraz w sobie Justynomanii. Nie dam rady i już!

Wobec radości, jaka przepełniła naród, z przerażeniem myślę o tym, jak wielu jest polskich medalistów, o których pewnie w ogóle nawet nie słyszałam. Jeśli chodzi o sporty zimowe, potrafię kilkoro wymienić. Przy sportach letnich zaczynają się jednak poważne schody. Kilka nazwisk nasuwa mi się na myśl, ale kiedy próbuję je analizować, dopadają mnie wątpliwości, czy na pewno zdobyli oni coś na jakichś igrzyskach, czy może po prostu byli nieźli? A może wygrali jakieś mistrzostwa świata?

Zdecydowanie nie nadaję się na kibica sportowego. Kiedyś co prawda, na początku pasma sukcesów Adama Małysza, oglądałam prawie wszystkie zawody związane z Pucharem Świata, ale nawet wtedy nie kibicowałam Adasiowi, tylko Japończykom. Kręciły mnie ich nazwiska. Nawet kupiłam sobie z tej okazji rozmówki polsko-japońskie.

Kiedy jednak pogrzebię dokładnie w pamięci, przypominam sobie, że kiedyś obejrzałam prawie wszystkie transmitowane mecze pewnych mistrzostw świata w piłce nożnej. Miałam wtedy, zdaje się, jedenaście lat i leżałam w łóżku chora na świnkę. Ponieważ wakacje miałam i tak w plecy, pooglądałam sobie przynajmniej panów biegających za piłką. I kibicowałam Brazylii.

Tak czy siak, jestem kibicem-ignorantem. Informuję o tym w ramach usprawiedliwienia, że nie oszalałam na punkcie Justyny. Choć oczywiście serdecznie jej gratuluję.  

Perturbacje komórkowe

Podobno nic się samo nie psuje. Po cichu nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Bo przecież nie wypada mi się przyznać, że to ja zepsułam wszystkie te urządzenia, które kiedyś działały mi dobrze, a potem nagle zaczęły nawalać. Z pewnością zaś nie jestem winna zepsuciu się tych wszystkich telefonów komórkowych, które miałam, których używałam i które z przyczyn technicznych musiałam prędzej czy później wymienić.

Mój pierwszy telefon komórkowy, Siemens o symbolu, którego dziś już nie pamiętam, wpadł pewnego wieczoru do wanny. Po kilku dniach, kiedy już wysechł, zdołał "wrócić do siebie" na tyle, że można było odczytać to, co pojawiało się na wyświetlaczu. Wiekowa Nokia, której używałam później, nie do końca dobrze zniosła przebywanie na plaży - piasek dostał się tu i ówdzie i telefon jakimś cudem nie nadawał się już do prowadzenia rozmów.
Przez kilka miesięcy szpanowałam G1. Ogromna cegla zajmowała mi całą kieszeń w jeansach, ale uparcie z niej korzystałam: doskonale pisało się na niej SMS-y. Wprawdzie moje życie towarzyskie nieco cierpiało na tym, że na G1 dość wygodnie było przeglądać internet, a lokali z wifi jest coraz więcej... no ale. Jak zwykle na wymianie telefonu zaważyły kwestie techniczne. Po kąpieli podczas której rozmawiałam przez telefon nagle okazało się, że urządzenie służyć będzie w przyszłości wyłącznie do prowadzenia monologów - moi rozmówcy słyszeli mnie doskonale, ale ja ich prawie w ogóle. Wprawdzie po jakimś czasie nauczyłam się omijać częściowo powstałe niedogodności i raz nawet zamówiłam przez tak działającą komórkę taksówkę, potem jednak zdecydowałam się na Nokię, którą moi rodzice mieli zachomikowaną gdzieś do wykorzystania w sytuacji awaryjnej.

Tej Nokii używam do dziś. W zasadzie nie mogę narzekać: wyświetlacz działa, słyszę swoich rozmówców i oni słyszą mnie, internet co prawda przegląda się na tym urządzeniu trochę niewygodnie, ale dzięki temu siedząc w knajpie ze znajomymi przestałam wychodzić podejrzanie często do ubikacji. Żeby jednak nie było zbyt pięknie, w telefonie musiała nawalić dziewiątka. 
Dla osoby piszącej często SMS-y to prawdziwa tragedia. Straciłam nagle dostęp do literek z, y oraz w (o x nie wspominam, bo na szczęście rzadko kiedy jest potrzebne). Oczywiście wymiennie stosuję na ich miejsce s, i oraz v, co skutkuje tym, że wysyłane przeze mnie wiadomości przypominają wizualnie nieco teksty po czesku. Znajomi zaczynają się już ze mnie śmiać, a ja sama odpisując niedawno przełożonemu na wiadomość dotyczącą pracy modliłam się, by nie uznał, że odpisuję kompletnie pijana. Na wszelki wypadek często zaznaczam: "nie diała mi dieviątka".

SMS-y to jedno, budzik to drugie. Przez jakiś czas byłam kompletnie załamana faktem, że idąc do pracy na godzinę 10, muszę wstać najpóźniej o 8.59, bo przecież np. 9.15 nie uda mi się ustawić. Na szczęście odkryłam, że godzinę można ustawiać również przy pomocy strzałek. I w tym miejscu pragnę podziękować osobie, która wprowadziła dla mojego telefonu takie rozwiązanie. Dzięki niej pośpię w poniedziałek o całe 16 minut dłużej.

piątek, 26 lutego 2010

Miłość sąsiedzka

O tym, że dobre relacje z sąsiadami to rzecz ważna, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Perspektywa choćby najbarwniejszego życia domowego połączona z ryzykiem konfrontacji ze wściekłymi twarzami zmęczonych ustawicznymi, dajmy na to, hałasami sąsiadów jest przynajmniej dla mnie mało pociągająca. Poza tym jako była (a właściwie, formalnie rzecz biorąc, wciąż aktualna) mieszkanka Szwajcarii temat ciszy nocnej mam dokładnie przerobiony. I nie tylko ciszy nocnej. Do tej samej zakładki zaliczyć mogę obowiązek mycia okien, wyrzucania śmieci w odpowiednich workach itd.

Czasami mimo starań zachowanie dobrych relacji z sąsiadami jest jednak niemożliwe. Do tego stopnia, że człowiek idąc klatką schodową wręcz modli się, by danych ludzi nie spotkać. I to nie dlatego, że coś się przeskrobało. Piję tutaj do moich sąsiadów z Krakowa - pary starszych ludzi, których nie widziałam już od prawie dwóch lat. Mimo to nie dają oni o sobie zapomnieć.
Cała sprawa zaczęła się kilka lat temu. Wróciłam właśnie ze stypendium w Niemczech, totalnie wymęczona, bo kilkunastogodzinną podróż z północnej Bawarii do Krakowa odbyłam autobusem, co biorąc pod uwagę moją fobię przed jeżdżeniem po drogach było dość uciążliwe. Nie zdążyłam się jeszcze rozebrać z płaszcza, gdy zadzwonił telefon: sąsiadka z dołu skarżyła się, że zalewamy jej mieszkanie. Dla mnie brzmiało to mocno abstrakcyjnie: nie było mnie tu od prawie pół roku, a gdyby doszło do jakiejś powodzi w mieszkaniu, raczej bym o tym wiedziała. Sąsiadka stwierdziła, że prawdopodobnie wszystko to przez to, że zrzucaliśmy śnieg z balkonu.

Wezwani pracownicy administracji budynku zasugerowali, że przyczyną może być brak dodatkowej wylewki betonowej na balkonie. Po kilku dniach już ją mieliśmy, przekonani, że to załatwi sprawę. Oczywiście nie załatwiło: sprawa co kilka miesięcy na swój ciąg dalszy. Zrozpaczeni sąsiedzi dzwonią, że znów mają zalane ściany. Na próbę dostania się do ich mieszkania w celu obejrzenia szkód nie reagują - albo nie otwierają drzwi, albo upierają się, że nie ma o czym mówić. Nie chcą pieniędzy ani pomocy przy likwidacji efektów tego "zalania". Chętnie natomiast zagadują na schodach, dzwonią i... przychodzą. Sąsiad, pan tak na oko już po osiemdziesiątce, przyszedł kiedyś o 7 rano poskarżyć się na zalane ściany. I ciężko było być na niego po prostu wściekłym, gdy wzięło się pod uwagę to, ile trudu włożył w przygotowanie się do tej wizyty: gość miał na sobie trzyczęściowy garnitur.
Dziś dowiedziałam się, że sprawa ma swój ciąg dalszy. Pracownicy administracji odwiedzili mieszkanie po raz kolejny i znów nie znaleźli konkretnej recepty na rozwiązanie problemu. Kwestia jest o tyle skomplikowana, że w tym mieszkaniu chwilowo nikt nie przebywa na stałe. Z innej jednak strony, wcześniej było zamieszkane i problem też był "nierozwiązywalny". 

Nie twierdzę, że sąsiedzi kłamią. Skoro zgłaszają szkodę administracji, a ta reaguje, widocznie coś w tym wszystkim jest. Być może winna jest konstrukcja budynku, może doszło do jakichś wewnętrznych uszkodzeń. Refleksja, jaka mi się nasuwa, jest prosta: gdy od kilku lat zalewa się sąsiadów, w dodatku nie mając na to żadnych dowodów, można się do tego przyzwyczaić. I nie denerwować się tym tematem ani trochę.

czwartek, 25 lutego 2010

"Drewniany różaniec" Natalii Rolleczek

Drewniany różaniec Natalii Rolleczek kupiłam w Galerii Krakowskiej tuż przed wyjazdem do Warszawy. Szukałam czegoś nadającego się na podróż. O wyborze zadecydowała notka: "Książka zatwierdzona przez Ministerstwo Oświaty jako pożądana w bibliotekach licealnych pismem OC-459-53 z dnia 23 września 1953". Musiałam to mieć.

Drewniany różaniec to powieść autobiograficzna, ukazująca życie w sierocińcu lat 30. XX wieku, prowadzonym przez siostry felicjanki. Ponura opowieść pełna goryczy i obrazów surowych obyczajów placówki daleka jest od wizji wychowania w duchu religii i miłości do bliźniego. 

Wychowanki sierocińca to bardzo często sieroty, które nie mogły liczyć na przygarnięcie przez ubogich krewnych. Główna bohaterka i zarazem narratorka powieści jest w porównaniu z koleżankami w sytuacji bardzo komfortowej: posiada rodzinę, z którą ma kontakt, a czas jej pobytu w zakładzie to "tylko" dwa lata. Na co dzień jednak jej życie nie wygląda lepiej niż los pozostałych dziewcząt: tak samo jak one musi zrywać się przed świtem, a poza nauką posiada liczne obowiązki, znacznie przekraczające możliwości do fizycznej pracy kilkunastoletniej dziewczynki. Musi zmagać się z panującym wszędzie wokół brudem (w placówce praktycznie nierealne było zachowanie podstawowych zasad higieny) i głodem (drobny handel w zamian za pajdę chleba czy cudem zdobyte jabłko był w sierocińcu czymś powszednim, a kradzież posiłków należała do codzienności). W takich warunkach trudno mówić nawet o rzetelnej nauce - wychowanki sierocińca docierają do szkoły wycieńczone, jak gdyby w przerwie pomiędzy kolejnymi wycieńczającymi obowiązkami.

Relacje dziewcząt z mieszkającymi w zakładzie zakonnicami dalekie są od poprawnych. Felicjanki są znienawidzone przez wychowanki, których codzienna egzystencja sprowadza się często do tego, by przechytrzyć opiekunki, uzyskując w ten sposób drobne korzyści. W książce mamy np. historię wymyślonego powołania. Dość szczegółowo opisany jest bunt dziewcząt, który zakończył się rękoczynami. Tytułowy "drewniany różaniec" występuje w powieści jako narzędzie chłosty - jakże odległa symbolika od tej, z którą różaniec zazwyczaj jest kojarzony.

Świat powieści to świat pełen wrogości. Środowisko zakonnic podzielone jest wewnętrznymi antagonizmami, opierającymi się często na kwestii pochodzenia. Solidarności nie ma również w świecie wychowanek: każda z dziewcząt jest bowiem dla innych potencjalną ofiarą kradzieży czy wyzysku. W powieści jest tylko kilka przykładów ich współdziałania. O takich a nie innych relacjach panujących w sierocińcu świadczy współczesna relacja autorki, przedstawiona w formie wywiadu we wstępie do książki. Pytana o szczegóły życia w zakładzie, Natalia Rolleczek otwarcie przyznaje, że zbyt wiele o swoich koleżankach nie wiedziała, mimo iż spędziła w ich towarzystwie dwa lata swojego życia.

W Drewnianym różańcu nie znajdziemy pobożności. Wychowanie, jakiemu poddawane są bohaterki, odległe jest od ducha dziesięciu przykazań. Oczywiście msza i modlitwy to elementy dnia codziennego, nie ma w tym jednak żadnej głębi - wszystko odbywa się według skostniałych, powtarzanych formuł, w których brak miejsca na jakąkolwiek samodzielną refleksję czy autentyczność. Placówka nie jest również miejscem, które przygotowuje młode dziewczęta do życia: zakonnice nie nadają się na wychowawców, wobec problemów dorastających pod ich dachem sierot są tak naprawdę bezradne. Bardzo dobrze obrazuje tę sytuację motyw ciąży jednej z dziewcząt.
Książka nie jest w żadnym wypadku oskarżeniem religii katolickiej, choć tak chciano ją odbierać przez szereg lat PRL. Od takiej koncepcji odżegnuje się również sama autorka. Nie jest to też skarga czy krzyk - charakterystyczny jest język powieści, daleki od wszelkich emocji. Narracja prowadzona jest w sposób jakby suchy, obojętny. Szokujący jest poprowadzony w tej konwencji opis sytuacji, w której bohaterka pociera oczy denaturatem, by uniknąć fizycznej pracy.

Powieść Natalii Rolleczek została wznowiona ponad pięćdziesiąt lat od daty jej pierwszego wydania. Mimo upływu czasu, książkę wciąż czyta się bardzo dobrze. Przejrzysty język i barwne opisy sytuacji są niestety zakłócane przez nie do końca dopracowane wydanie. W książce roi się od literówek, których nie da się przeoczyć. Dobrze jednak, że wydawca zdecydował się na zrobienie i zamieszczenie wywiadu z autorką, przeprowadzonego współcześnie. Rozmowa z przeszło dziewięćdziesięcioletnią dziś Natalią Rolleczek rzuca nowe, ciekawe światło na powieść, polecaną przez wiele lat przez władze Polski Ludowej.

środa, 24 lutego 2010

Komu jeansy, komu?


Człowiek jest stworzeniem stadnym, ja zaś obecnie realizuję bardzo stadny model życia. Moja sytuacja mieszkaniowa jest lekko skomplikowana: można powiedzieć, że mieszkam w kilku miejscach, przy czym najwięcej czasu spędzam w Warszawie. W swoim życiu przerabiałam już mieszkanie w akademiku, z koleżanką, z mężczyzną i samotnie. Obecnie wraz z kilkoma innymi osobami zamieszkuję dom na Mokotowie. Ekstremalnie? Nie do końca: duża powierzchnia gwarantuje mi sporą dozę prywatności. Bywa, że przez kilka dni z rzędu nie widzę w domu żywego ducha, a sama ograniczam swoją wieczorną egzystencję do własnego pokoju, łazienki i kuchni. 


Jest w tym domu jednak pomieszczenie, które nieodmiennie przypomina mi o fakcie życia w komunie. Mam na myśli pralnię, zawsze zawieszoną dziesiątkami sztuk schnących ubrań. Przeważnie męskich, jako że jestem jedyną niewiastą pod tym dachem. To sporo ułatwia: podczas wizyt w pralni dość łatwo przychodzi mi rozróżnienie sztuk odzieży mojej, damskiej, od elementów stroju męskiego. Teoretycznie.

W dość duże zakłopotanie wprawiła mnie moja ostatnia wyprawa po wysuszone ubrania. Wśród wiszących na sznurach ciuchów znalazłam swoje spodnie. Swoje? No właśnie...

Wyglądały jak jedne z moich ulubionych jeansów. Coś mi jednak nie pasowało: nie prałam ich ostatnio. Czyżby wisiały tu już od tygodni? Zaczęłam uważnie przyglądać się spodniom. Rozmiar się zgadzał. Charakterystyczna podszewka była dokładnie taka, jak w jeansach, które pamiętałam ze swojej szafy. Kolor także się zgadzał. Rozpaczliwie sięgnęłam do jednej z metek: standardowy tekst informujący o składzie tkaniny był w języku niemieckim, poniżej widniały wersje francuska i włoska. - Super, to na pewno moje! - ucieszyłam się, pamiętając, że moje spodnie były kupione w czasach, gdy mieszkałam w Szwajcarii. Mina zdrzedła mi przy drugiej metce, z której wynikało, że jeansy wyprodukowano w Polsce. Tak po prostu.

Po powrocie do pokoju przeszukałam szafę. Zadzwoniłam do rodziców z pytaniem, czy przypadkiem nie zostawiłam u nich takich to a takich spodni. Odpowiedzieli przecząco. W myślach przeanalizowałam moich współlokatorów: co najmniej dwóch z nich spotyka się z jakimiś dziewczynami, ale o jednej wiem na pewno, że nie mieszka w Warszawie, druga zaś raczej tu nie sypia. A spodnie były ewidentnie damskie.

Jeansy nadal wiszą na sznurze w pralni. Jeśli nikt ich stamtąd nie zabierze w ciągu kilku kolejnych dni, będę gotowa uznać, że są moje. 

Myśl na przyszłość: czas pomyśleć o naszyciu inicjałów na metki...

poniedziałek, 22 lutego 2010

Obsesje nie tylko pociągowe

Pociągami jeżdzę regularnie. Moje zapiski i wspomnienia wypełniają chyba już dziesiątki historyjek dotyczących tego, co przydarzyło mi się podczas podróżowania tym środkiem lokomocji. Na szczęście prawie wszystkie są wesołe, bądź podpadające przynajmniej pod kategorię czarnego humoru. Nigdy, podczas żadnej z podróży mnie nie okradziono (odpukać!), nigdy nie próbowano zrobić mi krzywdy ani mnie nie oszukano. No, może tylko w kwesti godziny dojazdu pociągu do stacji docelowej. Ale w tej sprawie trudno już szukać winnego.


Podróże pociągiem potrafią być przyjemne. Jeśli przymknie się oko na kilka spraw związanych z czystością wagonów i poziomem kultury osobistej pracowników kolei, można spędzić kilka godzin na spokojnej lekturze książki lub gazety. Dla tych, którzy na czytanie akurat ochoty nie mają, pozostaje możliwość obserwowania ludzi. Bywa jednak, że możliwość staje się koniecznością, a to za sprawą drażniących, zwracających na siebie uwagę sytuacji. Zwłaszcza, jeśli ma się pecha należeć do osób cierpiących na obsesje.


W niedzielę jechałam pociągiem Intercity z Krakowa do Warszawy. Podróż okazała się znamienna z dość przykrego powodu: jakieś 30 km przed stacją docelową doszło do potrącenia człowieka ze skutkiem śmiertelnym. W obliczu tego faktu moje drobne cierpienia, dające się we znaki podczas jazdy, to tak naprawdę pikuś. A jednak...


Jako osoba cierpiąca na obsesję byłam na Dworcu Głównym w Krakowie 45 minut przed odjazdem pociągu. Wiadomo, może być różnie: bywałam już w sytuacji, gdy bilety po prostu się skończyły. Tym razem aż tak źle nie było. Z ulgą usiadłam na wolnym miejscu i wyjęłam z plecaka książkę. Czytanie jednak w ogóle mi nie szło. Jechałam w wagonie bez przedziałów, na miejscu przed którym znajdowały się drzwi prowadzące do przejścia między wagonami. Co moment w moim polu widzenia pojawiała się kolejna osoba, próbująca otworzyć drzwi. Coś najwyraźniej się zepsuło: naciśnięcie zielonego guzika nie powodowało odsunięcia się szklanej przesłony, konieczne było zatem ręczne przesunięcie drzwi, co poszukujący toalety podróżni czynili. Problem polegał na tym, że dla wielu z nich kwestia na tym się kończyła: otwierali drzwi, przechodzili przez nie i... znikali w kolejnym wagonie, nie zawracając swoich głów ideą zamknięcia za sobą tego, co sami otworzyli.


W pewnym momencie moją uwagę rozproszyło jeszcze jedno drobne wydarzenie: na pociągowym korytarzu jeden z pasażerów został przez innego poproszony o ogień. Mężczyzna słusznie zwrócił uwagę, że w tym pociągu obowiązuje zakaz palenia. Palacza to jednak nie zraziło. Kontynuował: - Tak, ale czy ma pan ogień? Nie wiem, jak skończyła się cała sytuacja i czy poszukujący kogoś z zapalniczką pasażer zapalił. Mój tok myślenia był jednak szybki. To przecież proste! PKP powinno oferować pasażerom usługę donoszenia. W sytuacji takiej jak ta mogłabym wysłać po prostu na odpowiedni numer SMS, w którym informowałabym obsługę, że w tym a tym wagonie jest właśnie łamany zakaz palenia. Dawid, z którym jechałam pociągiem, skwitował mój pomysł stwierdzeniem, że tego typu skłonności przydadzą mi się przy okazji wniosku o naturalizację w Szwajcarii. Może, ale dla mnie jako osoby niepalącej fakt zadymiana przestrzeni, w której powinnam mieć zagwarantowany brak woni papierosów, i za korzystanie z której zapłaciłam nie tak całkiem małe pieniądze, jest co najmniej wytrącający z równowagi. Co innego, jeśli idę do pubu, o którym dobrze wiem, że unosi się tam papierosowy dym. Wybierając się do takiego miejsca automatycznie akceptuję ten mniej lub bardziej nieprzyjemne fakt, przedkładając nad zapachową niedogodność dobrą atmosferę i klimat miejsca.


Nie jestem osobą obdarzoną specjalnym zamiłowaniem do porządku. Oczywiście lubię, gdy wszystko jest na swoim miejscu, ale we własnych czterech ścianach miewam spory problem z utrzymaniem wszystkiego w takim stanie, w jakim bym chciała. Tylko że we własnych czterech ścianach jestem jedyną rezydentką, a to czy kogoś pomiędzy nie wpuszczę, zależy w większości przypadków od mojego własnego widzimisię. Kiedy jednak wychodzę np. z łazienki w pracy, zamykam za sobą drzwi. Podobnie w przypadku wszelkich innych drzwi, które przed moim otwarciem były zamknięte. Jestem klasycznym przykładem kobiety mającej obsesję na punkcie zamykania klapy od sedesu. Obsesję? A może jednak tak powinno to wyglądać? Pozostaje mi tylko cieszyć się, że problem palenia papierosów ma dla mnie wyłącznie bierny wymiar.

Po weekendzie w Krakowie

Weekend w Krakowie był całkiem niezłym pomysłem, choć miałam moment wahania: czy naprawdę chcę poświęcić dwa wolne dni i nie tylko przyjemnie spędzić czas, ale i podjąć ryzyko, że wcale tak przyjemnie nie będzie, a połowę tego czasu spędzę na dworcach PKP w oczekiwaniu na opóźniony pociąg? To był zresztą tylko jeden ze scenariuszy. Bogata w doświadczenia, jakimi poskutkowało korzystanie z usług PKP podczas ostatniej zimy wiedziałam, że mogę się równie dobrze spodziewać podróży w pociągu częściej stojącym niż jadącym, w dodatku pozbawiona możliwości skorzystania z toalety. Postanowiłam zaryzykować i całkiem słusznie: dojechałam zgodnie z rozkładem (w przypadku powrotu nie było już tak dobrze, był wypadek i pociąg stał w Brwinowie o wiele dłużej, niż bym tego chciała), miło spędziłam czas, a poza tym odpoczęłam i odebrałam firmową korespondencję na tylko jednym z trzech kont. Nieźle, prawda? 

Udało mi się kilka innych rzeczy. Po pierwsze, poszłam z Dawidem na sushi, za którym zatęskniłam kilka dni temu podczas rozmowy z koleżanką z pracy, deklarującą się jako osoba, która osobiście za sushi nie przepada. Po drugie, napiłam się cynamonowego wina. Po trzecie, spędziłam kilka ładnych godzin na Kazimierzu, pozwalając zarobić na mnie dwóm sympatycznym knajpkom i właścicielowi punktu, w którym kupiłam zapiekankę. Po czwarte, posegregowałam trochę starych papierów, poświęcając nieco za dużo czasu na dokładne przejrzenie starych zdjęć, wykonananych głównie podczas studenckich imprez jakieś osiem lat temu. Znalazłam też dwa stare pamiętniki, jeden z czasów klasy maturalnej, drugi upamiętniający pierwszy rok moich studiów w Krakowie. Pooglądałam, poczytałam i stwierdziłam, że to moje życie było całkiem ciekawe. Po piąte, udało się nam uniknąć spotkania z sąsiadką, która od dobrych trzech lat regularnie oskarża nas o to, że zalewamy jej mieszkanie, również w okresach, gdy nikogo nie ma u nas w domu. Co prawda spędziłam za dużo czasu na nerwowym wypatrywaniu spóźniającego się tramwaju (w Warszawie interesujące mnie połączenia są znacznie częstsze, podobnie w Zurychu, gdzie do sprawy dochodzi perfekcyjna punktualność środków komunikacji, do której niestety udało mi się przyzwyczaić), ale moknięcie na przystanku pod krakowskim niebem również miało swój urok. 

Nie wiem, czy życie w Warszawie jest lepsze niż to w Krakowie. Na pewno pod niektórymi względami jest lepiej zorganizowane. W moim przypadku jest też względnie proste - do pracy idę pieszo piętnaście minut, zamiast czterdziestopięciominutowej podróży komunikacją miejską (codzienne doświadczenie z Krakowa). Nie do końca również zgadzam się z opinią, jakoby życie w stolicy było przesadnie szybkie. Dużo większe tempo pamiętam z czasów krakowskich, kiedy każdego dnia wysiadałam wraz z tłumem ludzi pod jednym z biurowców, a pół godziny przeznaczone na zjedzenie obiadu było doliczane do czasu mojej pracy, bez względu na to, czy je wykorzystałam na odejście od biurka, czy nieprzerwanie pracowałam. Chyba wciąż jest nieco drożej, ale z każdą wizytą w Krakowie stwierdzam, że i w tym jest coraz mniej prawdy. Pewnie jak zwykle punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Ja swój punkt przeniosłam właśnie z powrotem do Warszawy, którą przez ostatnie pół roku udało mi się całkiem polubić.

sobota, 20 lutego 2010

Zamiast wstępu

Dzisiejszy dzień był inny niż poprzednie: przemoczyłam sobie nogi, bo spacer uliczkami na osiedlu domków jednorodzinnych, na którym mieszkam, przypominał bardziej brodzenie w wodzie niż wędrówkę do pracy pani redaktor. Nieodzownym elementem poprzednich tygodni było żmudne przedzieranie się przez sterty śniegu, usuniętego tylko tam, gdzie komuś to przyszło do głowy. Spora odmiana.


Ta noc też jest nieco inna. Po pierwsze, po raz pierwszy od jesieni pada deszcz. Siąpi już od kilku godzin. Siedzę na łóżku w swoim warszawskim pokoju i wsłuchuję się z prawdziwą przyjemnością w odgłos kropli uderzających o szyby. Ja naprawdę bardzo lubię zimę. Ale ostatnio było jej trochę za dużo. Nie to, że za zimno, że zbyt dużo śniegu. Gorsze były te godziny spędzone na dworcach, a potem w zimnych pociągach. I zamknięte drzwi do łazienki w Intercity - bo woda zamarzła.


Jest inaczej niż ostatnio, zatem to może być dobry moment do założenia bloga. Miałam w życiu dwa: pierwszy, który prowadziłam przez kilka lat, był klasycznym internetowym dziennikiem, tworzonym w czasach, w których mogłam napisać co nieco o swoich rozterkach i drobnych miłostkach bez ryzyka, że przeczyta to połowa ludzi na moim roku czy w pracy. Drugi powstał w mało ciekawym momencie mojego życia, kiedy czułam potrzebę uzewnętrzniania się, ale tylko wobec osób, co do których byłam pewna, że nie pukną mi się w czoło. Kto wie, może czas przestać się bawić w tajemnice. Jestem jaka jestem. A że potrzebę pisania mam, to piszę.