wtorek, 30 marca 2010

O "Kronikach Jakuba Wędrowycza"

Tak się jakoś złożyło, że przy całej mojej obsesji czytelniczej do serii książek o Jakubie Wędrowyczu dotarłam dopiero teraz. Pilipiuka znałam wcześniej wyłącznie z jego trylogii o kuzynkach Kruszewskich, którą czytało się lekko, ale nie do końca przyjemnie. Sama z siebie zapewne już bym po jego książki tak szybko nie sięgnęła, ale jakiś czas temu dostałam w prezencie Kroniki Jakuba Wędrowycza. A ponieważ ostatnio prawie każdy weekend spędzam w jakiejś podróży, postanowiłam zabrać książkę Pilipiuka na wycieczkę pociągiem.

Zacznijmy może od Jakuba. To bohater dość nietypowy: nie dość że strasznie stary (do szkoły chodził jeszcze za cara), nie dość że alkoholik mieszkający w zapadłej wsi na Lubelszczyźnie, to jeszcze cywilny egzorcysta, który z każdej opresji wychodzi cało. Ten nałogowy pijak i bimbrownik na co dzień sprawia wrażenie zwykłego żula. Wszystko się zmienia w obliczu niebezpieczeństwa. Jakub-egzorcysta potrafi bowiem zachować głowę na karku, choć jego metody postępowania z siłami nadprzyrodzonymi są niejednokrotnie groteskowe (polanie ektoplazmy spirytusem). Bohater doskonale wpisuje się w świat, który go otacza: wschodnie regiony Polski przedstawione są w sposób mocno przerysowany, za to wyrazisty, bazujący na utartych stereotypach. 

Jakub to taki swojski McGyver. Nie ma opresji, z której by nie wyszedł cało: poradzi sobie zarówno z wydostaniem się z zamkniętej trumny jak i rozprawieniem się z duchami ludzi zabitych przed stu laty. Nie żyje w zgodzie z prawem (stosunek do ustroju państwa: obsesyjnie negatywny): produkuje bimber i czasami coś kradnie, ale ma złote serce i nie zostawia bliźnich w potrzebie. Ma również niesamowity talent do pakowania się w kłopoty. Oczywiście jest przy tym wszystkim przesympatyczny. Postać skonstruowano w ten sposób, że czytelnik kibicuje temu śmierdzącemu, wiecznie pijanemu staruchowi.

Książka jest napisana lekkim, czasami zbyt lekkim językiem. Czytelnik szybko jednak przekonuje się, że to nie o wirtuozerską narrację tutaj chodzi. Ma być po prostu zabawnie. Powiem Wam jedno: jeśli zamierzacie czytać Kroniki w środku komunikacji publicznej, musicie liczyć się z niekontrolowanymi chichotami, a nawet wybuchami śmiechu.

Kronik Jakuba Wędrowycza nie powinni czytać ludzie nastawieni wyłącznie na literaturę z wyższej półki. Zbiór opowiadań należy do pozycji lekkich, łatwych i przyjemnych, niekiedy ocierając się nawet o prymitywizm. Do tego na pewno trzeba się przyzwyczaić. Kiedy się wciągniemy, jest już tylko lepiej. Kroniki nie udają bowiem ambitnej sztuki i za to jestem im wdzięczna. Można je po prostu przeczytać i dobrze się bawić, bez poczucia, że autor chciał by było wzniośle, tylko jakoś tak mu nie wyszło. Polecam wszystkim, którzy od czasu do czasu chcą się po prostu pośmiać, choćby z rzeczy płytkich i lekko głupawych. Na pewno przyda się to do zachowania zdrowia psychicznego.

sobota, 27 marca 2010

Co u mnie nowego, czyli o nowej śwince i księdzu proboszczu

Pociągi są dla mnie jednym z podstawowych źródeł wiedzy o ludziach. Jeżdżę nimi regularnie od dziesięciu lat i nie żałuję. Na PKP można wieszać psy, ale jednemu nikt nie zaprzeczy: jest ciekawie. Nawet w TLK relacji Warszawa-Lublin, w których ostatnio siedzę średnio co dwa tygodnie. Atmosfera jest lekko konserwowa, a do szczęśliwców zaliczają się ci, którzy mają miejsca siedzące. Mnie się to zazwyczaj udaje: być może pomaga mi w tym fakt, że jestem kobietą, choć wolę zakładać, że wszystko jest zasługą mojego nieprzeciętnego sprytu.

W pociągu staram się czytać, choć otoczenie nie zawsze mi na to pozwala. Mam jakieś uprzedzenie do ludzi, którzy siedząc ze mną w przedziale rozmawiają przez pół godziny przez telefon komórkowy. Ja w takich sytuacjach staram się wychodzić na korytarz. Jeśli swoje prywatne pogawędki (nie mówię to bowiem o zamawianiu taksówki czy szybkim umówieniu się na kawę w dworcowej kawiarence, tylko o ciągnących się w nieskończoność rozmowach o wszystkim i o niczym) załatwiam publicznie, to widać chcę, by ich treść była publicznie znana. W poprzedni weekend jechałam np. w jednym przedziale z dziewczyną, która nagle wpadła na pomysł zadzwonienia do jakiejś swojej koleżanki. Gadały może przez 20 minut. W tym czasie dowiedziałam się, że moja współpasażerka wybiera się kolejnego dnia ze swoją rozmówczynią do ciepłych krajów, że będą lecieć dziesięć godzin, że obie są studentkami, że siedząca obok mnie dziewczyna chodzi na korepetycje, biega i pali papierosy. I ma problem z zakupem filtrów chroniących przed słońcem, bo to jeszcze nie sezon, a także że pani aptekarka, u której usiłowała dokonać zakupów zazdrościła jej wyjazdu.

Wczoraj znów byłam świadkiem takiej telefonicznej rozmowy, tym razem jednak było na tyle ciekawie, że nadstawiłam ucha. Siedząca obok mnie dziewczyna, na oko mniej więcej dwudziestotrzyletnia (potwierdzał by to fakt okazania przez nią podczas kontroli biletów legitymacji studenckiej), czytająca przez większą część trasy mądrze wyglądającą książkę do psychologii, zadzwoniła do kogoś, by odbyć typową rozmowę z serii "co słychać". Tyle, że tym razem nie było mowy i wyjeździe na wakacje, o wydarzeniach z życia osobistego czy innych tego typu smaczkach. Moja współpasażerka informowała rozmówcę, co słychać u niej na... farmie. Oczywiście wirtualnej. Opowiadała o hodowaniu i sprzedawaniu świnek, budowaniu czegoś tam i tego typu sprawach. I nie były to dwa-trzy zdania. 

Swoją drogą, ciekawa sprawa. Zamiast opowieści o ostatniej imprezie, o kolokwium, o chłopaku, z którym się spotyka - historia postępów na wirtualnej farmie. Rozmowy o pogodzie jako temat zastępczy już niedługo będą przeszłością. Zawsze przecież będzie można opowiedzieć o ostatnio dokupionych, zbudowanych, zdobytych obiektach gospodarczych w Farm Ville. Zamiast ploteczek o wspólnych znajomych - relacja z wizyty u wirtualnych sąsiadów. I zazdrość o to, że jeden z nich kupił sobie nową krowę z pikseli, a nas na nią jeszcze nie stać.

Żeby jednak nie wyjść na nudziarza i frustrata, przyznam, że choć w Farm Ville nie gram, to posiadam konto na imperiumojca.pl/, a moja postać ma już poziom proboszcza. Ostatnio uprawianą przeze mnie formą aktywności jest organizowanie pielgrzymek "do najbliższej Kalwarii". Cieszycie się?

wtorek, 23 marca 2010

O dziecku, które nie utonęło

Dochodzę do wniosku, że albo żyję na tym świecie zbyt krótko, albo w wyniku jakiejś nieokreślonej dysfunkcji w sposobie pojmowania przeze mnie świata pewnych zjawisk nie tylko nie rozumiem, ale nawet nie jestem w stanie uzasadnić czy przewidzieć. Nie pomagają lata spędzone przed komputerem i obserwacja (czy to z perspektywy anonimowego użytkownika Internetu, czy pracownika redakcji) zachowań ludzi w sieci.

W niedzielę wysłuchałam trwającej znacznie krócej niż godzinę debaty Sikorski-Komorowski. Przez cały poniedziałek opędzałam się od sygnałów o trwającej wciąż nad nią dyskusji. Sprawa wydaje mi się jednak całkiem zrozumiała (nie chcę popadać w patos, ale na upartego można wzniośle powiedzieć, że chodzi tu o losy naszego kraju - choć sama za bardzo w to nie wierzę) w zestawieniu z tym, co zobaczyłam w Internecie dziś. Strony główne największych serwisów informacyjnych w Polsce przetrawiają i publikują najnowsze doniesienia w sprawie odnalezionego w stawie pod Cieszynem martwego trzylatka. Tytuły "jedynek" informują, że chłopczyk nie utonął, że jego śmierć była skutkiem urazów wewnętrznych. Stąd łatwy wniosek, że zgon nastąpił przed znalezieniem się malca w wodzie.

Serwisy ostrzegają: zdjęcia, które ujawniła dzisiaj policja są brutalne. Internauci jednak je oglądają. Nie wiem, czy z ciekawości, czy z faktycznej chęci pomocy w ustaleniu nieznanej dotąd tożsamości dziecka. Dyskusja na forach pod artykułami na ten temat dotyczy głównie tego, że oprawcą na pewno było któreś z rodziców oraz że poprzez zamieszczanie tego typu zdjęć zbliża dany serwis do poziomu tabloidu. Nie brakuje powracającego stale wątku o konieczności przywrócenia kary śmierci, a na Wirtualnej Polsce ktoś podpisujący się jako "popatrzcie" dodał ileś razy z rzędu komentarz, cytuję: nawet tutaj siedzą płatni opluwacze z PiSu, moj Boże, co to za straszni ludzie, nie mogę uwierzyć, ze tacy ludzie żyją wśród nas. Jak stwierdza zresztą inny Internauta, posługujący się nickiem "observer", wszystko to efekt "POpaprańczej propagandy". Tak czy siak, dyskusje trwają, krzyków o przywrócenie kary śmierci nie brakuje, za to nadal nie wiadomo, na kim ewentualnie kara śmierci miałaby zostać wykonana. Według internautów - na matce. W końcu mogła oddać, zamiast zabijać (komentarz z link). Jedno jest pewne: chętnych do przyjęcia roli kata w tej sprawie nie brakuje.

Rozumiem, że w dobie ogólnie dostępnego Internetu korzystanie z jego dobrodziejstw w celu, tak jak w tej sytuacji, odnalezienia kogoś, ustalenia czyjejś tożsamości ma ogromny sens. Nie rozumiem jednak robienia z takiej sprawy newsa dnia. Nie rozumiem tekstów, w których znacznie więcej miejsca zajmuje opis tego, co chłopcu robiono, niż informacja o tym, że jego tożsamość pozostaje nieznana (link, a tu już mamy prawdziwe ekstremum: link). Choć to nie do końca jest prawdą: to akurat rozumiem. W ten sposób czytający spędzi na danej stronie więcej czasu, podnosząc serwisowi średnią. Nie uzyska się tego przez podanie linku do strony z ogłoszeniem, że poszukuje się osób mogących pomóc w ustaleniu tożsamości dziecka.

Nie potrafię zrozumieć fascynacji tematem. Tego, że przeczytanie artykułu na temat całej sprawy i stwierdzenie, że dziecka nie znam prowokuje do toczenia dyskusji takich jak te z przykładów powyżej. Ale ja nie muszę wszystkiego rozumieć. Ani ze wszystkim się zgadzać. Internet jest - mimo wszystko na szczęście - dla wszystkich.

Dziwny jest ten świat.

poniedziałek, 22 marca 2010

Bóg, miłość i tragedia według Wojciecha Tochmana

Bóg zapłać Wojciecha Tochmana to zbiór reportaży publikowanych już dawniej. To obraz wnętrza człowieka, tego co dzieje się z ludzką psychiką w sytuacjach ekstremalnych.

Bohaterami historii opisywanych przez Tochmana są ludzie, których spotkała tragedia: przykuta do wózka inwalidzkiego małżonka despotycznego mężczyzny, rodzice nastoletnich ofiar katastrofy autobusowej z 2005 roku, człowiek, który stracił pamięć i od lat bezskutecznie usiłuje odzyskać zagubioną tożsamość. Każda z historii jest wyjątkowa: przez wszystkie przebija niebywały tragizm, często bezsilność wobec wybryków losu, śmierci, chorób, na które nie odkryto jeszcze lekarstwa.

Gdzie pojawia się tu przywołany w tytule Bóg? Jego rolę w książce Tochmana trudno zaliczyć do pozytywnych: Stwórca jawi się jako ten, który zezwala na cierpienie, często pod płaszczykiem wymogów katolickiego wyznania (dramat kobiety przedstawionej w pierwszym reportażu, tytułowym Bóg zapłać).  W reportażu Amen ukazany jest ambiwalentny stosunek wierzących do Boga:  z jednej strony dla rodziców dzieci, które zginęły w katastrofie autobusowej ma znacznie to, że kierowca był innego wyznania, ale kwestie religii nie są już istotne, gdy zaczynają rozpamiętywać swoje nieszczęście i pałać rządzą zemsty. Podobnie jest w historii Aliny P., jednej z wielu mieszkanek wioski, które w dzieciństwie były molestowane przez lokalnego proboszcza. Za to, że odważyła się przerwać milczenie, spotyka ją publiczny lincz, również ze strony pozostałych ofiar pedofilii. W niektórych reportażach z kolei Boga się nie wspomina, jest natomiast miłość, jak w historii rodzeństwa pochodzącego z rodziny wielodzietnej: dzieciństwo bohaterów upłynęło na ciągłych ucieczkach z domu dziecka, koczowaniu w lasach i sporadycznych wizytach u kochanych rodziców.

Przykłady ludzkich losów, które przywołuje Tochman są bardzo wyraziste, drastyczne, niemal nieprawdopodobne. Autor doskonale maluje słowem: opis płonącego autobusu, z którego usiłują się wydostać poparzeni uczniowie jest stworzony w ten sposób, że czytający ma tę sytuację przed oczami. Soczystym językiem są opisane gejowskie sauny, które odwiedza młody katolicki ksiądz, kolejny bohater książki.

Bóg zapłać nie jest pozycją, którą czyta się z przyjemnością. To książka porywająca, ale trudna, wymagająca od czasu do czasu odpoczynku, przetrawienia tego, co właśnie się przeczytało. Na pewno jednak jest warta polecenia. W reportażach Tochmana jest coś, co każe się zastanowić nad ludzkim losem i wyjść poza fakt tragedii w rejony ludzkiej psychiki i tego "czegoś", co decyduje o naszym człowieczeństwie.

Tekst ukazał się również na stronie www.lekturyreportera.pl/

niedziela, 21 marca 2010

Weekend przed telewizorem. Był Małysz, była i debata

Pierwszy weekend wiosny był prawdziwie wiosenny: temperatura nareszcie była znośna, a ja poczułam się obudzona do życia na tyle, że przez dwa dni z rzędu obejrzałam coś w telewizji i to z własnej, nieprzymuszonej woli. Cóż, słowo "obejrzałam" może nie do końca obrazuje faktyczny stan rzeczy, bo właściwie w ekran od czasu do czasu zerkałam, robiąc coś zupełnie innego, na tyle często, by ogarniać to, o czym była mowa.

Tak się zresztą złożyło, że w ten sposób obejrzałam dwie chyba najważniejsze transmisje tego weekendu: sobotnie zawody w skokach narciarskich w Planicy oraz niedzielną debatę Sikorski-Komorowski. Oba programy wniosły do mojego życia mniej więcej tyle samo, czyli niewiele. 

W przypadku skoków doszłam do wniosku, że przez kilka ostatnich lat niewiele się zmieniło: nadal skaczą Ammann, Małysz i Kasai. Co prawda Hautamaeki i Ahonen zapuścili wąsy i osiągają gorsze niż kiedyś wyniki, ale to jedne z bardziej znaczących zmian. Chyba też zmieniły się w jakiś sposób zasady punktowania skoków, ale temat nie fascynował mnie na tyle, by to zgłębiać.

Nieco więcej refleksji zostawiła we mnie polityczna debata. Pierwsze wrażenie po skończonym programie mogłabym streścić w krótkim: "co, to już?" Panowie rozmawiali ze sobą mniej niż pięćdziesiąt minut, z czego część czasu spędzili na odczytaniu prezentacji własnej osoby w roli prezydenta kraju. Wszystko poprzedzał filmik ukazujący sylwetki polityków, oczywiście w sposób dosyć heroiczny. Wartość merytoryczna debaty była mierna, a kwestie istotne, które zostały poruszone, można wyliczyć na palcach jednej ręki. Było grzecznie, miło, bezkonfliktowo. Ot, w sam raz jak na program emitowany w niedzielę o 13. Gdzieś między telerankiem a "Koncertem życzeń". Dziękuję niebiosom za to, że moje zainteresowanie tematem raczej nie jest bardzo duże, bo po iluś dniach oczekiwania na tę debatę z rozczarowania zaczęłabym gryźć czajnik.

Mimo wszystko cieszę się, że jutro wracam do mojego świata bez telewizora. I mam poważny zamiar wykorzystać nadchodzący tydzień nieco bardziej wiosennie, za to mniej sportowo i zdecydowanie niepolitycznie.

sobota, 20 marca 2010

Nieodgadnione wyroki poczty nie tylko polskiej

Jeśli filozofia wzięła się ze zdziwienia światem, strach pomyśleć, do jakich wniosków doszliby starożytni filozofowie, gdyby znali zjawisko Poczty Polskiej. Zresztą - nie tylko polskiej. Wszystko byłoby pewnie dużo prostsze, gdyby dało się na nią wyłącznie narzekać. Problem polega na tym, że wspomniana instytucja działa od czasu do czasu rewelacyjnie, do czego nie powinniśmy się jednak przyzwyczajać.

W środę przed południem spędziłam w urzędzie pocztowym 20 (słownie: dwadzieścia) minut. Chodziło o wysłanie prostej przesyłki za granicę. Wspomniane dwadzieścia minut to czas oczekiwania w kolejce przy jednym z pięciu okienek, wyróżniającym się tym, że jako jedyne było czynne. W zasadzie nie powinnam marudzić: dzięki kolejkom na poczcie przeczytałam w życiu dziesiątki, a może nawet setki stron książek. Oczywiście mam na myśli pocztę w Polsce. Kilka razy odbierałam przesyłki w lokalnym, malutkim urzędzie w Zurychu i za każdym razem wyglądało to podobnie: przede mną dość długa kolejka ludzi i informacja o tym, że czas oczekiwania wynosi około 3-4 minut. Przy ośmiu działających okienkach nie było to takie trudne.
Co do mojej środowej wysyłki, znacznie lepszy był skutek pocztowej wizyty: przesyłka dotarła do kraju przeznaczenia dzisiaj, zaledwie trzy dni później. Tempo naprawdę ekspresowe, zwłaszcza zestawiając ten fakt z tym, iż również w środę przed południem została do mnie wysłana priorytetowa paczka (w ramach tego samego kraju) i jeszcze jej nie mam.

Wśród moich obowiązków w pracy jest jeden, który wymaga pewnego (na szczęście nie bezpośredniego) kontaktu z Pocztą Polską. Doświadczenie, jakie to daje, jest doprawdy bezcenne. Dzięki niemu wiem, że około kilku procent wysyłanych listów nie dociera do adresata, a zwrot przesyłki z powodu podania niewłaściwego adresu trwać może nawet dwa miesiące. 

Mam cichą nadzieję, że na swoją przesyłkę nie będę musiała czekać tak długo, jak moi rodzice na kartkę z Londynu. Jej podróż trwała ponad miesiąc. Tłumaczono mi wtedy, że to dość normalne, bo strajki angielskiej poczty to sprawa dosyć częsta. Przypomina mi się też, że kilkanaście lat temu korespondowałam z mieszkańcem Ghany. Nasze listy wędrowały po świecie dwa tygodnie, zanim znalazły się w skrzynce adresata. Tyle, że było to w latach dziewięćdziesiątych, a rzecz dotyczy Ghany.

piątek, 19 marca 2010

"Skrzek" Janusza Głowackiego

W 1980 roku ukazała się w Polsce mikropowieść Janusza Głowackiego, zatytułowana Skrzek. Pozycja to dziwna i... intrygująca, z gatunku tych, po przeczytaniu których czytelnik nie wie, co tak naprawdę ma sobie myśleć.

Rzecz dzieje się w zapomnianej przez Boga wsi, w której królują zacofanie i zabobon. Mieszkańcy miejscowości spędzają swoje życie przede wszystkim na piciu alkoholu i powtarzaniu wymyślonych, zazwyczaj niestworzonych historii. Jednym z nich jest główny bohater i narrator opowiadania. Jak wnioskujemy z jego autocharakterystyki, jest to karzeł, który młodość spędził na pracy w cyrku, obecnie zaś, po wypadku, jest akwizytorem i sprzedaje prenumeratę lokalnej gazety. W tak małej, zaściankowej społeczności jest na swój sposób Kimś - wszak pracuje w kulturze. Czytelnik szybko orientuje się, że ma do czynienia z niepełnosprawnym, prawdopodobnie także umysłowo, i alkoholikiem, którego sposób widzenia świata jest skrajnie naiwny, a przez to (a może właściwie dzięki temu) prosty.

Wydarzenia, których przebieg poznajemy poprzez pierwszoosobową relację bohatera, dotyczą okresu, gdy we wsi zaczęły się dziać rzeczy niezwykłe. Miejscowy bogacz, Kapusto, ożenił się niespodziewanie z przywiezioną skądeś pięknością o włosach koloru żyta. Na tym jednak nie koniec: mężczyzna zaczyna przeprowadzać niepokojące miejscową opinię publiczną eksperymenty na żabach. Nieoficjalne śledztwo prowadzi w tej sprawie główny bohater, odkrywając i relacjonując na swój prosty sposób szereg szokujących spraw.

Wraz z byłym cyrkowcem wchodzimy zatem do domu Kapusta, którego sceneria jawi się iście surrealistycznie. To przestrzeń kojarząca się raczej z mrocznymi, średniowiecznymi opowieściami, wzbogacona o elementy związane z doświadczeniami naukowymi gospodarza i... studentów matematyki, którzy są tu dosłownie wszędzie, stanowiąc niejako załogę, służbę tajemniczego eksperymentatora. Postacią demoniczną jest tu pani Kapustowa, kobieta nieprzeciętnie piękna, wyzwalająca z bohaterze seksualne fantazje (choć zupełnie nie pasuje do jego kobiecego ideału: nasz akwizytor lubi kobiety przy kości, najlepiej z gęsto owłosionymi nogami - gładkość nóg Kapustowej wprawia go w konsternację). W takiej to mrocznej scenerii odkrywamy wraz z opowiadającym straszną prawdę: wynikiem eksperymentów ma być stworzenie nowej rasy, doskonalszej od rasy ludzkiej. Wszystko kończy się totalną katastrofą, zaś bohater znika z wioski w dość tajemniczych okolicznościach.

Skrzek pisany jest bardzo ciekawym językiem. Uderza w nim prostota (autor bez wahania stosuje błędy językowe, co znacznie uwiarygodnia postać akwizytora), przy pomocy której opisywane są zjawiska paranormalne. Nie wiemy jednak do końca, czy naprawdę miały one miejsce: czytelnik kilkakrotnie otrzymuje sygnały, że wszystko, co bohater widzi, może być jedynie wizją nałogowego alkoholika. Całość  przypomina pisemną relację: z nawiasów często dowiadujemy się o przekreślonych "inną ręką" wyrazach, zaś na końcu czytamy: Pozostała mi jedynie cicha nadzieja, że ktoś to odnajdzie i doręczy Januszowi Głowackiemu.

Opowiadanie czyta się dobrze i szybko. Nie jest to jednak z pewnością literatura pociągowa, a po przeczytaniu ostatniej strony człowiek rozkłada bezradnie ręce i nie wie, co powinien o tym wszystkim sądzić. Opisywany świat przerasta bowiem nie tylko relacjonującego zdarzenia akwizytora, ale i czytelnika.

środa, 17 marca 2010

Człowiek człowiekowi wilkiem, czyli kto kogo pogryzie?

Nigdy nie rozumiałam do końca właścicieli psów. Celowo piszę "do końca", bo częściowo ich rozumiem. A raczej niektórych przedstawicieli miłośników szczekających czworonogów. Do tej grupy zaliczają się np. moi rodzice, właściciele najwspanialszego - bo przecież i mojego - psa świata. Moja sympatia nie wykracza jednak daleko poza ten przykład: psów się raczej boję, zwłaszcza tych dużych. I jeśli tylko się da, unikam spotkań z nimi.
 
Mieszkanie w krakowskiej Nowej Hucie było pod tym względem prawdziwym wyzwaniem. Miejscowa ludność z jakiegoś powodu dość chętnie praktykowała spacery z psem na wolności - bez kagańca czy czasem nawet smyczy. Spotkanie dwóch psów usiłujących zerwać się z linek i napaść na siebie nawzajem, ujadających przy tym tak, że ciarki mi po plecach przebiegały, nie było czymś rzadkim, przynajmnie z punktu widzenia kogoś, kto tych zwierzaków się boi.

Jako że chwilowo mieszkam na osiedlu domków jednorodzinnych, psy znów widuję i słyszę regularnie. Na szczęście większość z nich pojawia się w moim polu widzenia w towarzystwie właściciela trzymającego ulubieńca na smyczy, poza tym przeciwieństwie do psów nowohuckich rzadko kiedy na mnie szczekają i nie sprawiają wrażenia, jakby chciały kogoś zjeść. Nie zawsze jednak jest tak pięknie: kiedy późnym wieczorem wracam do domu, zdarza mi się przechodzić obok pewnego zakładu, znajdującego się w budynku za kratą. Przejście tamtędy około godziny dwudziestej trzeciej może nie należeć do przyjemnych: dyrekcja placówki najwyraźniej uznała, że dla dobra bezpieczeństwa zakładu trzeba zainwestować w psa-ochroniarza. Olbrzymie zwierzę szczekające zza krat przy jednej z większych ulic w Warszawie już dwa razy przeraziło mnie do tego stopnia, że kiedy tylko mogę, wybieram inną drogę.

Mało sympatyczny był również psiak, którego spotkałam dzisiaj. Szedł wiernie przy nodze pana, dopóki mnie nie mijał. Wstąpił w niego wtedy jakiś diabeł: zaczął ujadać jak szalony i dosłownie rzucił się na moją nogę. W panice odskoczyłam. Pies wpadł niestety na ten sam pomysł, ale interwencja jego właściciela była skuteczniejsza niż działania szczekającej bestii. 

Po pięciu sekundach szłam już w miarę spokojnie przed siebie, powtarzając sobie po raz enty w życiu, że nie rozumiem właścicieli psów. Przynajmniej psów polskich. Z rozrzewnieniem myślę bowiem o przedstawicielach tego gatunku mieszkających w Szwajcarii. W Zurichu psy na smyczy można spotkać w zasadzie wszędzie: w galerii handlowej, w Ikei, w zakładzie pracy, a raz nawet spotkałam psa w kościele - towarzyszył swojej starszej pani i bynajmniej nie był to pies-opiekun. Wszystkie te zwierzaki są nadzwyczaj spokojne, jakby niepsie. Widując je na co dzień, mój lęk przed gatunkiem zaczął powoli topnieć. Niestety, to było chwilowe. 

Pocieszam się jednak lekturą tego tekstu. Jak się okazuje, czasem to nie psów należy się bać. Pogryźć może nas nawet człowiek i to w najmniej oczekiwanym momencie. Ma to nawet jakiś sens: wszak przysłowie mówi: homo homini lupus est, czy też człowiek człowiekowi wilkiem, a wilk to przodek psa. Wszystko zatem zostaje w rodzinie.

(zdjęcie: Wikimedia Commons)

wtorek, 16 marca 2010

Po lekturze "Torowiska" Tadeusza Żuczkowskiego

Torowisko Tadeusza Żuczkowskiego to kolejna propozycja przedstawienia kondycji współczesnego człowieka. Powinnam tutaj chyba dodać: kolejna pesymistyczna propozycja. Jeśli szukasz nastrojów sprzyjających aurze budzącej się wiosny, weź do ręki inną książkę. Jeśli jednak masz ochotę - zostań i przeczytaj przynajmniej ten tekst.

Tytuł powieści nie nastraja optymistycznie. Jeśli jeszcze dodamy do tego fakt, iż książka ukazała się w ramach serii "Tory" (słowo to kojarzy się raczej z samotnością, smutkiem i samobójstwami niż radosnym opiewaniem uroków życia) mamy pełne prawo przypuszczać, że będzie smętnie. 
Bohaterów Torowisko ma wielu, wszystkich jednak łączy Wilkowo - mała mieścina, a może nawet wioska, miejsce w którym diabeł mówi dobranoc. W momencie rozpoczęcia akcji książki lokalną społecznością wstrząsa kilka dość niecodziennych wydarzeń: podczas niedzielnej mszy ksiądz nagle ogłasza, że jest ateistą, ucząca w lokalnej szkole polonistka wygłasza wobec swoich uczniów, dzieci pokolenia MTV monolog, w którym wyrzuca z siebie, co o nich myśli, a do skrzynek mieszkańców Wilkowa trafiają pornograficzne zdjęcia miejscowych nastolatek. 

Do tego świata trafia Zyga - dziennikarz gazety klasy C, wydawanej w większym mieście. Choć przyjechał tu stworzyć materiał o zamieszaniu wywołanym niecodziennym zachowaniem księdza, jego wizyta ma drugie dno: bywał tu przed laty, kiedy fotografował wdzięki lokalnej rusycystki. 

Dla Zygi pobyt w Wilkowie to częściowy powrót do przeszłości, ale również ucieczka od osobistych problemów. To człowiek cierpiący wskutek niespełnionych marzeń: jego życie rodzinne i zawodowe wygląda zupełnie inaczej, niż to sobie zaplanował. Nie rozwiązuje tego ulotny romans z Anastazją, szukającą spełnienia w życiu mężatką. Największą satysfakcję dają chyba Zydze rozmowy z Apfelbaumem - lokalnym wariatem, polonistą i autorem książki, recytującym po pijaku wiersze Broniewskiego.

Bohaterowie Torowiska to zatem ludzie rozczarowani, którzy doświadczyli upadku. Zofia musi pogodzić się z utratą romantycznych złudzeń o natchnionym życiu polonistki, Krystian przewartościowuje swoje relacje z Bogiem, a Renacie pozostaje upijanie się na torach i tęskne zerkanie na przechowywane akty, które zrobił jej kilkadziesiąt lat wcześniej Zyga. W maleńkim Wilkowie, gdzie karty rozdają biznesmani pokroju właściciela firmy produkującej majtki czy gość który dorobił się na przekrętach ze sprowadzanymi zza granicy samochodami, wszystko jest skazane na bylejakość. Byle jakie są interesy miejscowych notabli, byle jaka jest miłość, bylej aka jest również religijność mieszkańców miasteczka.

Torowisko nie jest książką, która daje nadzieję. Właściwie ją odbiera. Czytelnik po lekturze ma wrażenie, że najlepsze, co człowiek może zrobić w życiu, to pogodzić się ze stanem faktycznym i nie marzyć. Marzyciele, a także ci, którzy wysuwają się przed szereg wraz ze swoim idealizmem, muszą przegrać. 

Żuczkowski napisał mimo wszystko niezłą, ciekawą powieść. Nie zaliczyłabym jej do nurtu, który mój dobry znajomy określił kiedyś mianem "literatury vomitu". To powieść smętna, szara - ale smętna i szara naprawdę, nie na pokaz. Optymistycznym akcentem jest to, że jej bohaterowie mimo wszystko marzą i kochają, nawet jeśli sprowadza to na nich tragedie.
Książka ukazała się w 2009 roku nakładem wydawnictwa Replika.

niedziela, 14 marca 2010

Katastrofy lotnicze. Wspomnienie ze Svalbardu

Dziś minęło 30 lat od katastrofy Kopernika - samolotu IŁ-62, na pokładzie którego znajdowała się m.in. Anna Jantar. Wiadomość tę powitałam z lekkim zdziwieniem. Pamiętam tę tragedię z dzieciństwa jako coś, co wydarzyło się całkiem niedawno, zaledwie kilka lat wcześniej. Stała się zresztą dla mnie w jakiś sposób symbolem katastrof lotniczych w ogóle. Wracałam do niej myślami za każdym razem, gdy media podawały informację o rozbiciu się kolejnego samolotu. Dziś, niespodziewanie, wydarzenia z 14 marca 1980 roku przypomniały mi o lotniczej tragedii, która wydarzyła się kilkanaście lat później w zupełnie innym miejscu.

W Barentsburgu, niewielkiej rosyjskiej osadzie górniczej na podlegającym Norwegii archipelagu Svalbard, jest mała kapliczka upamiętniająca inną katastrofę. W sierpniu 1996 roku niedaleko stąd rozbił się rosyjski samolot, lecący z Moskwy do Longyearbyen. Zginęło wówczas 141 osób. Wokół listy pasażerów pojawiły się jednak pewne niejasności: według przewodnika, który oprowadzał naszą wycieczkę po Barentsburgu, w samolocie, który się rozbił, leciało prawdopodobnie więcej osób niż wynikałoby to z listy. Pasażerowie na gapę? 

Przyczyną katastrofy były prawdopodobnie błędy popełnione przez kontrolera lotów, władającego dość kiepsko angielszczyzną. Nakazał kierującym pechową maszyną pilotom obniżenie lotu, w wyniku czego samolot uderzył w górę.
Lądowanie w Longyearbyen wymaga dobrych warunków atmosferycznych. W końcowej fazie lotu za oknem widać przede wszystkim zbocza pokryte śniegiem. Sama spędziłam w tym mieście dodatkową dobę w oczekiwaniu na to, by mgła przeszła i samolot zabrał mnie na kontynent. Podobno typowa sytuacja, mgły na Svalbardzie to chleb powszedni. A jednak samotna kapliczka w i tak już upiornym i sprawiającym wrażenie wymarłego Barentsburgu ma w sobie coś przerażającego. 

Szukałam dziś informacji na temat tragedii z 1996 roku. Znalazłam je m.in. na Wikipedii, w wersjach językowych polskiej, angielskiej i norweskiej. Ofiarami byli głównie Rosjanie.

sobota, 13 marca 2010

Facebookowy śmietnik

Jak wszyscy użytkownicy Facebooka, zapisuję się od czasu do czasu do różnych grup, zostaję fanką stron itd. Kieruję się przy tym zainteresowaniami bądź poczuciem humoru - w życiu rzeczywistym podobnie jak w serwisie jestem fanką mojito, podobnie jestem przeciwniczką dubbingu. Po powrocie ze Svalbardu zapisałam się do grupy zrzeszającej fanów Longyearbyen. Nie zrobiłam tego bez powodu: chciałam poznać innych ludzi fascynujących się tym znajdującym się niemal na końcu świata miejscem, wzbogacić swoją wiedzę, może przedsięwziąć kolejną wyprawę. Niestety, grupa okazała się praktycznie martwa, a mnie jakoś zabrakło koncepcji, jak można by spróbować ją rozruszać.

Podobnie jest z innymi grupami czy stronami, których w ramach Facebooka jestem fanką. Zajrzałam do swojego profilu i stwierdziłam, że zrobił się z tego bezużyteczny śmietnik. Zatęskniłam za grono.net, gdzie byłam zapisana do około dwudziestu grup tematycznych, prężnie działających. Spędzałam godziny na dyskusjach. Tam, jeśli byłam czegoś członkiem, zazwyczaj coś to znaczyło. Na "książkotwarzy" mam tylko listę martwych linków.
Być może nie umiem z tego wszystkiego korzystać, a w facebookowych grupach nie chodzi o podejmowanie jakichś działan czy dyskusji. W tym momencie boks z grupami wygląda trochę tak jak dział "zainteresowania". No bo ten, kto przejrzy mój profil, dowie się, że lubię Franka Sinatrę i że wkurza mnie, gdy ktoś mówi "bynamniej" zamiast "przynajmniej". Tyle, że od tego typu spraw ja mam dział "zainteresowania", w dodatku podzielony na kategorie tematyczne.

Nikt mnie nie zmusza do zapisywania się do grup, poza tym to poletko moje tak samo jak wszystkich innych. Mogę smarować wpisy na ścianach grup, pisać do innych ludzi zapisanych w tym samym miejscu. Ale samej jest jakoś nijako, a ja jestem przyzwyczajona do idei forów dyskusyjnych.

Na tle moich martwych linków najrozsądniejsza wydaje mi się grupa, którą znalazłam na Facebooku kilka dni temu: "If 1 000 000 people join this group, it will have 1 000 000 people in it". Głupie, ale takie ma być. I trochę ilustruje sytuację większości "książkotwarzowych" grup.

Tam dom twój, gdzie książki twoje

Książki czytam nałogowo. Podobnie jest z ich kupowaniem. Wizyty w księgarni kończą się w moim przypadku ucieczką przed pokusą albo znacznie obciążonym plecakiem, za to lżejszym kontem. Wszystko to oczywiście przekłada się na zagospodarowywanie przestrzeni prywatnej: co prawda trudno mi do końca określić, gdzie mieszkam (najwięcej czasu spędzam w Warszawie, ale tu akurat nie jestem zameldowana), ale jeśli miałabym się kierować zasadą "tam dom Twój, gdzie książki Twoje", odpowiedź jest prosta. Mieszkam w czterech różnych miastach.

Kilkakrotnie łapałam się na tym, że książki kupuję w zbyt dużych ilościach. I pal licho kwestię finansową (choć np. w krakowskich czasach książki znajdowały się w grupie największych domowych wydatków). Chodziło przede wszystkim o to, że kupuję więcej, niż jestem w stanie przeczytać. Kiedy mieszkałam w Szwajcarii, starałam się trzymać zasady, zgodnie z którą szłam do księgarni po nową książkę dopiero wtedy, gdy kończyłam już aktualnie czytaną. Po przeniesieniu się do Warszawy zasadę diabli wzięli - kilka dni po przeprowadzce miałam urodziny i z tej okazji zrobiłam sobie książkowy prezent w postaci kilku nowości.

Ostatnio wpadłam na pomysł nowego systemu: wolno mi kupować trzy książki przy okazji jednej wizyty w księgarni, ale tylko pod warunkiem, że od czasu ostatnich zakupów przeczytałam pięć pozycji. Przezornie nie wchodzę też zbyt często do miejsc, w których moja silna wola mogłaby nie wytrzymać pokusy. 
Swoją drogą, zauważyłam, że w każdym mieście czytam inaczej. Kiedy mieszkałam z rodzicami, czytałam zazwyczaj w swoim pokoju, najchętniej leżąc na łóżku. W lecie wychodziłam na balkon. W Krakowie, w którym pomijając roczny etap mieszkania na Salwatorze, miałam zazwyczaj daleko do pracy czy na uczelnię, czytałam głównie w tramwajach i autobusach. Mój kilkuletni zwyczaj szlag trafił w Zurychu, w którym wszystko jest blisko i rzadko kiedy zdarza się spędzić w tramwaju np. 40 minut. W tamtym mieszkaniu mam za to rewelacyjną wannę, w której zaczęłam spędzać dużo czasu z książką w ręku. Ten zwyczaj musiałam porzucić w Warszawie, w stolicy używam bowiem prysznica. Co prawda pewien mój znajomy zapewniał, że odkrył sposób na czytanie pod prysznicem, ale wolę nie skazywać książek na takie eksperymenty.

Dlaczego mi się to przypomniało? Bo mam przed sobą rewelacyjny tydzień wychodzenia z pracy o godzinie piętnastej i prawie spełniam warunki umowy zakupowej, którą zawarłam z samą sobą. Nic, tylko się cieszyć.

środa, 10 marca 2010

Nieco o płciowych perturbacjach w Dniu Mężczyzny

Dowiedziałam się z Internetu, że dziś ochodzimy Dzień Mężczyzn. Dwa dni temu był natomiast Dzień Kobiet, który nawet udało mi się w pewien sposób uczcić małą, częściowo babską imprezką z dobrym jedzeniem i drinkami w tle. Dzień Mężczyzn spędzam w pracy, zatem ze świętowaniem będzie ciężko. Zresztą, podobno jestem kobietą.

Podobno, bo nie zawsze było to dla mnie takie oczywiste. Jako mała dziewczynka przeżywałam katusze przy okazji zabaw z innymi małymi dziewczynkami. Z niewiadomych przyczyn moje rówieśniczki chciały się w kółko bawić w dom: zabawę, która była dla mnie po pierwsze nudna, a po drugie - kompletnie niezrozumiała. Z jakiegoś bowiem powodu jej nieodłącznym elementem była scena, w której pijany tatuś wraca z pracy do żony i dzieci. W tym momencie musiała nastąpić awantura pomiędzy odgrywanymi rodzicami. Próbowałam, starałam się. Wspinałam się na wyżyny moich zdolności (?) aktorskich, ale tematu i tak nie czułam. Nigdy nie widziałam swojego ojca wracającego do domu w stanie nietrzeźwym, co bardzo wpłynęło na moją (nie)możność wczucia się w klimat. Dużo lepiej szły mi zabawy z chłopcami - to zapewne efekt doboru lektur w dzieciństwie. Do dziś pamiętam mój niebieski, plastikowy pistolet, który służył mi do udawania Lucky Luke'a. Z łukiem, który zrobił mi dziadek, miałam taki problem, że nie miałam za bardzo do kogo z niego strzelać. Raz strzeliłam do dziadka, ale to nie był dobry pomysł.

Nie wiem, czy to wszystko sprawiło, że nie do końca akceptowałam swoją żeńskość, faktem jest jednak, że miałam z tym pewien problem. Zdarzyło mi się nawet przedstawić się poznanym w parku dzieciom jako "Agatek Marczewski", w co biedne dzieci nawet uwierzyły. Szybko się zresztą zorientowałam, że chłopcy mają w życiu jakby lepiej: Dominik, który był w tej samej grupie w przedszkolu co ja, mógł np. wdrapywać się na framugę drzwi i nikogo to nie dziwiło. Chłopców obowiązywały też nieco inne standardy w zakresie czystości - tarzali się w piaskownicach, łazili po drzewach etc. Ja w zasadzie też (mam tolerancyjnych rodziców), co skazywało mnie na męskie towarzystwo.
 
Kiedy w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych odkryłam Internet, nikogo nie musiałam już przekonywać, że nazywam się "Agatek" i jestem chłopcem. Przyjęto to początkowo za pewnik. No bo jak: dziewczyna spędzająca tyle godzin przed komputerem, w dodatku grająca w Diablo? Zanim znalazła się grupa osób, gotowa uwierzyć, że jestem kobietą, kilka razy dowiedziałam się, że na pewno jestem gejem, podstarzałym panem z brzuszkiem albo po prostu świrem. Prawda w końcu zwyciężyła, ale i tu, podobnie jak w życiu realnym, znalazłam się w męskim towarzystwie, w dodatku dość specyficznym. W Diablo grało mało kobiet, podobnie było z towarzystwem siedzącym na ircu. Doskonale wyrównywało mi to sytuację w świecie rzeczywistym: zarówno w liceum jak i na studiach żyłam w "babińcu". Wszystko to zaowocowało chyba płciową "schizofrenią", bo jakiś przypadkowo robiony quiz wykazał, że jestem facetem.

Dziś jestem w zasadzie w zgodzie ze swoją płcią. Lubię chodzić w sukienkach, lubię ciuchy i kosmetyki (te dwie ostatnie kwestie akurat nie definiują do końca kobiety. Z zadowoleniem stwierdzam, że są one istotne również dla rzeszy panów). Rozróżniam całkiem szeroką gamę kolorów. W samochodach zwracam uwagę głównie na kolor i sylwetkę pojazdu. Niestety, nadal mam problem z siniakami i zadrapaniami, ale wynika to obecnie raczej z mojej niezdarności, a nie z łażenia po płotach. 

A co do mężczyzn mających dziś święto, to bardzo ich lubię. Jak mawiała moja koleżanka: faceci są super, tylko pewna grupa skurczybyków psuje im opinię. Zatem: Wszystkiego Najlepszego, Drodzy Panowie. Fajnie, że jesteście.

poniedziałek, 8 marca 2010

Wystawa samochodowa w Genewie przyjemna nawet dla laika


Ekspert motoryzacyjny ze mnie żaden: prawo jazdy niby kiedyś zrobiłam, ale nigdy z niego nie korzystałam, nie licząc sporadycznych przejażdżek cudzymi autami. W międzyczasie mieszkałam w trzech różnych miastach i w każdym z nich pomysł posiadania samochodu wydawał mi się szalony: widziane kilka razy dziennie korki skutecznie mnie od idei posiadania własnych czterech kółek odstraszała. Wolałam już spędzać czas w komunikacji miejskiej, w której przynajmniej dało się poczytać książkę. 


Wizytę w hali Palexpo przy lotnisku w Genewie, gdzie każdego roku organizowana jest największa wystawa samochodowa w Europie, traktowałam zatem jako ciekawostkę i wydarzenie towarzyszące weekendowi spędzanemu w Szwajcarii. Byłam, widziałam, zbyt wiele w sensie merytorycznym zapewne z wystawy nie wyniosłam, ale i tak nie żałuję.



Salon Samochodowy w Genewie to mrowie ludzi i prawdziwa Wieża Babel. Wokół słychać najróżniejsze języki, wśród których regularnie przewija się polski. Do większości prezentowanych aut można wsiąść, ale czasami graniczy to z cudem - chętnych jest sporo. Tak samo jest z fotografowaniem samych samochodów - kilkakrotnie musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby zrobić zdjęcie.

Autom często towarzyszy informacja o tym, ile samochód kosztuje, istnieje również możliwość zakupu większości modeli, zazwyczaj po nieco niższej cenie. Bez trudu znajdziemy również samochody, przy których w rubryce "cena" widnieje jedynie "not spicified", jak w przypadku luksusowego Maybacha Landauleta.

Oczywiście jak na kobietę-laika przystało, podeszłam do tematu zupełnie wybiórczo, zachwycając się głównie tym, co cieszyło moje oko. Po powrocie do domu nerwowo wertowałam przewodnik po wystawie, w poczuciu, że wypada przynajmniej wiedzieć, jak nazywają się samochody, które mi się podobały. Większość udało mi się zidentyfikować, więc jak na motoryzacyjną ignorantkę może nie jest ze mną tak najgorzej.


Tak czy siak, jeśli za rok nadal będę odbywać moje szwajcarskie podróże, do Genewy również postaram się wybrać. Bo może na samochodach się nie znam, ale organizatorzy wystawy najwyraźniej znają się na ludziach - bałam się, że wyjdę znudzona, a było naprawdę ciekawie. Choć oczywiście nie jestem w stanie wygłosić wyczerpującej tyrady na temat nowości, jakie zaprezentowała w tym roku Toyota lub czego zabrakło na stanowisku Saaba.


Jak zwykle w zachwyt wprawiła mnie szwajcarska organizacja. Chętni do odwiedzenia wystawy mogą kupić przez Internet bilet wstępu połączony z biletem na podróż pociągiem. Wydrukowany dokument zawiera dane pasażera i kod kreskowy otwierający bramkę hali Polexpo. Prosto, łatwo i przyjemnie, bez konieczności stania w kolejkach. Bilety wstępu dla dorosłych kosztują 14 CHF, ale obowiązują różne zniżki.

"Alicja..." według Tima Burtona. Przyjemnie, ale bez szaleństw


Wychodząc z kina po obejrzeniu "Alicji w Krainie Czarów" w reżyserii Tima Burtona miałam jednocześnie uczucie zadowolenia i lekkiego roczarowania. Ale po kolei.



Osławionego "Avatara" w wersji 3D póki co nie widziałam, zatem "Alicji" przegapić już nie mogłam. W wypełnionej po brzegi sali kinowej (na kilka godzin przed seansem udało się kupić bilety w drugim rzędzie - lepsze miejsca były już zajęte) założyłam na swoje okulary olbrzymie 3D i rozpoczęłam kinową ucztę.

Nie będę streszczać fabuły filmu, bo tę mniej więcej znamy wszyscy, choć dzieło Burtona nieco różni się od książkowego oryginału. Zamiast tego stwierdzę z przyjemnością, że przez czas trwania filmu (niecałe dwie godziny) udało mi się zapomnieć, że chodzi tu o efekt trójwymiarowości - owszem, zauważałam go, ale udało mi się skupić na innych sprawach.

Wizualnie film rzeczywiście robi wrażenie, zarówno jeśli chodzi o przestrzeń, jak i postaci pojawiające się na ekranie. Charakteryzacja bohaterów jest naprawdę świetnie zrobiona, zwłaszcza że zwykle połączona jest z dobrą grą aktorską. Największą uwagę zwraca tu postać Kapelusznika, odgrywana przez Johnny'ego Deppa. Aktor jak zwykle nie zawiódł - wykreowany przez niego bohater to postać ciekawa, żywa, zachwycająca na każdym kroku. Ciekawie przedstawiają się także obie królowe - Czerwona (zła, mszcząca się na świecie i otaczających ją istotach za własną brzydotę) i Biała (piękna i miła, ale lekko egzaltowana). 

Film jest po prostu sympatyczny. Widz z przyjemnością patrzy na ekran. W "Alicji" Burtona nie doczekamy się wielu scen, które zawsze odbierałam jako drastyczne (np. ta z niemowlęciem i pieprzem). Na niekorzyść filmu przemawia niekiedy następstwo scen. Przykładowo, Alicja potrzebuje tylko chwili,  by znaleźć się na pięknym tarasie, gdzie zastanawia się, czy podjąć decyzję o walce w imieniu Białej Królowej. Dużo więcej czasu musi jej zająć droga powrotna, którą bohaterka przebywa na grzbiecie potężnego zwierza (tę samą drogę pokonała wcześniej dość szybko pieszo), w dodatku w zbroi. Może to moje czepianie się, ale takie sytuacje przeszkadzają mi w odbiorze filmu.

"Alicja..." Tima Burtona to dobry pomysł na weekendowy wieczór. Ale jeśli zamiast wyjścia do kina wybierzecie coś innego, nie będzie to wielką stratą. Film można zobaczyć, ale nie trzeba.

sobota, 6 marca 2010

Na gapę w szwajcarskim pociągu?

Podróż szwajcarskim pociągiem należy do przyjemności, zwłaszcza dla kogoś, kto na co dzień korzysta z usług PKP. Czyste wnętrza (z tym akurat w polskich IC relacji Warszawa-Kraków też nie jest tak najgorzej), miła obsługa, pan ze sklepikiem spożywczym na kółkach o niebo lepiej wyposażonym niż te które widzimy czasami na korytarzach polskich pociągów (mają nawet Red Bulle!) i w przypadku większości tras - przepiękne widoki za oknem. Czego chcieć więcej?

Szwajcaria to niewielkie państwo, zatem podróże wewnątrz kraju nie trwają długo. Niestety krótkie dystanse nie przekładają się na ceny tak jakbyśmy tego chcieli - pociągi są tutaj drogie. Za wycieczkę z Zurychu do Genewy (bilet w obie strony) zapłacimy 160 CHF, czyli kwotę, za którą przy odrobinie szczęścia możemy np. polecieć z Polski do Włoch. Szwajcarska kolej ma jednak rozbudowany system zniżek, biletów funkcjonujących w odpowiednich godzinach i przy różnych założeniach, co nieco ułatwia sprawę. Prawie wszyscy mieszkający w Helwecji posiadają Halbtax - kartę wydawaną w zależności od życzenia klienta na rok, dwa lub trzy lata, dzięki której bilety na pociąg są o połowę tańsze. Koszt takiej karty zwraca się po kilku wycieczkach. Ponadto kupując bilet nie płacimy za rodzaj pociągu, a wyłącznie za dany odcinek.

Kilka lat temu w polskim pociągu dostałam mandat za brak podłużnej pieczątki w legitymacji studenckiej. Fakt, moje niedopatrzenie, choć jakimś cudem jeździłam na tej legitymacji kilka lat i nikt nie dopatrzył się nieprawidłowości - wszyscy zawsze patrzą na okrągły stempel. Koniec końców mandat został anulowany, ale co się najadłam nerwów, to moje. Dziś podczas podróży szwajcarską koleją miałam inną przygodę. Bilety Zurych-Genewa-Zurych zostały kupione dzień przed wycieczką przez Internet. Złośliwy chochlik nie dał o sobie zapomnieć - podczas wstukiwania daty wyjazdu coś się pomieszało i ostatecznie kupiliśmy bilety na 5 marca, a nie, jak powinniśmy, na 6. Kompletnie ten fakt przegapiliśmy. 

Niewłaściwą datę zauważyła pani kontrolerka, sprawdzająca nasze bilety w okolicach Berna. Stwierdziła, że w obliczu takiej a nie innej sytuacji nie będzie nas zmuszać do kupienia nowych biletów, ale nie da głowy, jak zareagują inni kontrolerzy. Wszyscy (w sumie trzy różne osoby) potraktowali tę sprawę ulgowo. Wyjaśnienie, że jakimś cudem wydawało się nam, iż sobota to piąty a nie szósty, spotykało się ze zrozumieniem. No bo który Szwajcar wpadłby na pomysł, że pasażer kręci i wymyśla tego typu historie?

piątek, 5 marca 2010

O zakazie palenia w miejscach publicznych słów kilka

Sejm uchwalił ustawę, w myśl której wprowadzony ma zostać zakaz palenia w miejscach publicznych. Wyłącza to ze strefy dymka całe mnóstwo miejsc, w których wcześniej bez problemu można było zapalić. 

Należę do osób, które nie palą i raczej unikają przebywania w pomieszczeniach zadymionych. Na szczęście w tej kwestii mam prawie zawsze możliwość dokonania wyboru: do siedzenia w przesiąkniętych dymem pubach nikt mnie nie zmusza. Dlatego nowelizacja ustawy wiele w moim życiu nie zmieni. Zastanawiam się natomiast, jak i czy przestrzeganie nowych zasad będzie egzekwowane. Zakaz palenia w pewnych miejscach obowiązuje przecież już teraz, a jednak często nijak ma się do rzeczywistości.
W Krakowie na przystankach obowiązuje już od dawna. Uwierzcie: nie ma nic przyjemnego w staniu wśród ściśniętej pod daszkiem wiaty grupy osób, gdy akurat pada, a my mamy do wyboru: albo wdychać papierosowy dym, albo stać w strugach deszczu.

Kilka lat temu, kiedy mieszkałam w Nowej Hucie, która jak dla mnie jest swoistą ilustracją tego, jak zakaz palenia na przystankach wygląda w praktyce. Czekałam na tramwaj na rondzie Kocmyrzowskim. Pogoda była świetna. Na pewno skorzystała z niej grupa dzieci, tak na oko szkolna wycieczka. Było ich na przystanku może dwadzieścioro, w towarzystwie dwojga opiekunów różnej płci. Szacowny pan opiekun, mężczyzna może czterdziestopięcioletni, usiadł na ławeczce obok mnie. Mój błogi spokój i spokojna lektura książki zostały zakłócone: facet raz po raz wydychał kłęby dymu, które zgodnie z kierunkiem wiatru przesuwały się w moim kierunku.

Na zwrócenie uwagi, że na przystanku palić nie wolno, mężczyzna zareagował czymś w rodzaju: "A kto tak powiedział?" Pozostawało wskazać wiszącą w szklanej gablotce informację o obowiązującym przepisie. Nie wiem, czy zrobiło to należyte wrażenie. Wstałam i demonstracyjnie odeszłam kawałek dalej. Wiem natomiast, że cała scena rozgrywała się w towarzystwie sporej grupki mniej więcej dwunastoletnich dzieci, których ten pan był opiekunem. I że to przecież tylko jedna z sytuacji, gdy widziałam palących na przystankach. Ani razu nie spotkałam natomiast stróżów prawa wyciągających konsekwencje z takiego łamania przepisów. Zapewne czasem to robią. Ponieważ jednak mimo faktu, że samochodu nie posiadam, a komunikacją miejską jeżdżę na co dzień od wielu lat, przypadku wręczenia mandatu palącemu delikwentowi nie widziałam, wnioskuję, że przypadki kar za palenie w miejscach objętych zakazem należą do sytuacji sporadycznych. I jakoś nie wierzę, by nowelizacja miała tu cokolwiek zmienić.
Tak czy siak, ja nie narzekam. Nie czuję, by moje prawa jako osoby niepalącej były przez palaczy jakoś szczególnie gwałcone. Na to, czy wdycham dym czy nie, mam i tak spory, choć oczywiście nie stuprocentowy wpływ. A w Polsce jest z tym i tak o wiele lepiej niż w Szwajcarii. Na ulicach Zurychu spacerowi na świeżym powietrzu bardzo często towarzyszy smuga papierosowego dymu wydychanego przez palących dosłownie wszędzie przechodniów.

czwartek, 4 marca 2010

Ogarnąć internet, czyli sieciowe dylematy

Chciałam iść z duchem nowości i jednocześnie zrobić coś z szacunku dla własnego czasu, którego wciąż mi brakuje. Jak na rasową internautkę przystało, postanowiłam połączyć ze sobą większość platform, z których korzystam. Powód? Doszłam do wniosku, że skróci to nieco mój czas buszowania w sieci, a przynajmniej umożliwi mi buszowanie w innych jej rejonach. Oczywiście nie wyszło.

Połączyłam Blipa z Twitterem. Coś, co wydawało mi się rewelacyjnym pomysłem, w teorii mającym prowadzić do tego, bym zerkała tylko na jeden z tych serwisów, spaliło na panewce. Moje twitty przychodzą na Blipa z opóźnieniem. Próbuję nad tym zapanować, przeglądając moje konto. Niestety, skutkiem połączenia obu platform jest to, że na Blipie dostaję wszystko to, co na Twitterze. Na przykład prawdziwy zalew linków z pracy. Z uporem godnym lepszej sprawy próbuję się przez to przekopywać, co oczywiście trwa, a i tak nie zawsze się udaje, z uwagi na przeciążenia Blipa.

Połączyłam Twittera z Buzzem. Skutkiem jest to, że na Buzza raz po raz wpadają co prawda moje, ale mocno już nieaktualne wpisy. Kilka tygodni temu, gdy zrealizowałam mój rewelacyjny pomysł, Buzz wyświetlił followującym mnie osobom radosne "Again in Poland", które wstukałam w okienko Twittera w wakacje ubiegłego roku. Efekt? Masa pytań od znajomych o co właściwie chodzi: czy już jestem, skąd tak właściwie wróciłam i tym podobne. Podobnie sprawa ma się w przypadku Flickra - po podpięciu mojego konta do Buzza, nowy wynalazek Google wywietlił moje ostatnio dodane zdjęcia, przedstawiające uroki szwajcarskiej jesieni Anno Domini 2008. Choć nie powiem, to akurat sprowokowało mnie do wgrania kilku bardziej aktualnych zdjęć.

Na Blogspocie Flickr działa dobrze, choć wpadłam w lekką panikę, gdy odkryłam, że na laptopie kolegi ikonki zdjęć wyświetlają się inaczej i to zdecydowanie gorzej. Ale to oczywiście inna para kaloszy.

Najgorsze jest, że to wszystko zaczyna mi się mieszać i powoli zaczynam mieć problem z określeniem, czy dany opis czytałam na Blipie, Twitterze, Buzzie czy Facebooku. Biorąc jednak pod uwagę, że i tak połowa followowanych przeze mnie osób podpina jedne platformy pod inne, nie ma to aż takiego wielkiego znaczenia. I tak na Facebooku czytam to, co ktoś napisał na Blipie, na Buzzie czytam wpisy z Twittera, na Twitterze z Blipa... Zamotane, prawda? A ja tylko chciałam sobie ułatwić życie.

Pozostaje mi się cieszyć, że jest tego tylko tyle.

środa, 3 marca 2010

Po "Autorze Widmo" Polańskiego

Nie jestem wytrawną znawczynią kina. Właściwie jest dokładnie na odwrót: jeśli chodzi o filmy, mam niesamowite zaległości, a w kinowej sali spotkać mnie można rzadko. Jest jeszcze gorzej: jako że jestem niesamowitą gadułą, wieczory z gatunku "dzisiaj coś obejrzymy" kończą się zazwyczaj na przegadaniu kilku godzin. No, ale na "Ghost Writera" pójść musiałam. Skoro już wybrałam się śladami Polańskiego do Gstaad, głupio byłoby przegapić jego ostatni film, zwłaszcza że do kina mam znacznie bliżej niż do szwajcarskiego miasteczka.

Tytułowy Ghost-writer, którego zadaniem jest napisanie w imieniu byłego premiera Wielkiej Brytanii jego wspomnień, to mężczyzna mniej więcej czterdziestoletni, jak gdyby bezosobowy. Nie prowadzi skomplikowanego życia osobistego, a jeśli chodzi o kwestie zawodowe, to jest raczej dobrym wykonawcą zleconych mu zadań niż ambitnym i żądnym sukcesów karierowiczem. Jest do tego stopnia nijaki, że przez cały czas trwania filmu nie dowiadujemy się nawet, jak się nazywa. Właściwie jego postać, wykreowana przez Ewana McGregora, jest dość blada w porównaniu z pozostałymi bohaterami: niemal wciąż uśmiechniętym Adamem Langiem, jego żoną Ruth czy asystentką Amelią. Tak naprawdę każda z tych postaci skrywa w sobie jakąś historię, serię niedopowiedzeń, które czynią je bohaterami o wiele ciekawszymi niż Ghost-writer.
Film Polańskiego buduje napięcie stopniowo: przez połowę seansu patrzyłam na ekran nie do końca rozumiejąc, o co to całe zamieszanie. Stopniowo obraz zaczyna wbijać w fotel. Kolejne szczegóły okazują się być istotne w drodze do wyjaśnienia zagadki wspomnień ex-premiera i przykuwają uwagą oglądającego, który siłą rzeczy zaczyna sam dedukować w poszukiwaniu rozwiązania intrygi. Finał jest zaskakujący i... nieco drażniący z punktu widzenia kogoś, kto przez dwie godziny spędzone na sali kinowej zdążył sobie wszystko poukładać. Oczywiście - mylnie.

O politycznych aluzjach, od których film Polańskiego aż kipi, mówić się będzie zapewne najwięcej. Wszyscy dostrzegą zapewne związek pomiędzy losami bohatera a sytuacją, w jakiej obecnie znajduje się reżyser, uwięziony w swoim domu w szwajcarskim Gstaad. Mnie ujęło coś innego: sposób, w jaki twórca wykreował swoich bohaterów. Gra na stereotypach i sposobie, w jaki widzowie filmów odbierają określone typy postaci przyniosła zaskakujące efekty. Oglądający "Ghost Writera" przyjmie bohaterów dokładnie w taki sposób, w jaki chciał tego reżyser - i na tym polega przewaga Polańskiego, żonglującego tu reakcjami idbiorcy filmu.
Nie znam się na kinie i nie potrafię chyba o nim mówić. Dużo lepiej wychodzi mi to w przypadku książek, przy czym bestsellera, na podstawie którego powstał najnowszy film Polańskiego nie czytałam. Ale wyjścia na "Ghost Writera" z pewnością nie żałuję. Choć należy pamiętać, że w przypadku Romana raczej nie da się powiedzieć, że jestem obiektywna.

wtorek, 2 marca 2010

Wizyta w fitting roomie

Kiedy chodziłam do liceum, przy głównej ulicy miasteczka, z którego pochodzę, pojawił się nowy sklep. Wydarzenie samo w sobie mało godne uwagi: nowe sklepy wyrastały tam regularnie i często jak grzyby po deszczu, przeważnie na zgliszczach warzywniaków, mięsnych, spożywczych, odzieżowych i drogerii, których czas dobiegł końca i których właściciele musieli szukać źródła finansowego szczęścia gdzieś indziej. Ten sklep zwrócił jednak uwagę wszystkich. Szklaną witrynę zdobił bowiem wielki, złoty napis: "Cosmetics & biżuteria".

Nazwa odstraszała i budziła politowanie, nawet w niewielkim mieście, gdzie kiczowata nazwa teoretycznie miałaby może większe pole do popisu. Tymczasem nowa witryna stała się przedmiotem kpin i tematem kilku felietonów, które uczniowie naszej klasy mieli za zadanie przygotować na lekcję języka polskiego.

Nie wiem, co kierowało właścicielem (właścicielką?) sklepu przy wyborze nazwy. Faktem jest, że słowo "cosmetics" jest o wiele łatwiej rozpoznawalne niż "jewellery", na swój sposób brzmi też mniej pretensjonalnie w charakterze napisu na wystawie Tak czy siak, ku uldze wielu nazwa sklepu została zmieniona na taką, której dziś pewnie już nikt nie pamięta - była prawdopodobnie zupełnie zwyczajna.

Wszystko to przypomniało mi się dzisiaj podczas kupowania (tak, nareszcie kupowania!) spodni. Z pewnym zaskoczeniem odkryłam, że w jednym ze sklepów w Galerii Mokotów przymierzalnia to "fitting room". 

Przymierzyłam zatem zdjęcie z wieszaka czarne, eleganckie spodnie nie gdzie indziej, jak w "fitting roomie". Efekt byłby ten sam, gdybym zrobiła to w "przymierzalni". I tak bym je kupiła. 

poniedziałek, 1 marca 2010

Problemy (nie)zakupoholiczki

Jak większość ludzi żyjących w naszym kręgu kulturowym, przywiązuję pewną wagę do tego, co na sobie noszę (celowo nie piszę: "jak większość kobiet", bowiem z ulgą stwierdzam, że jest to temat istotny nie tylko dla osób płci żeńskiej). Nie należę raczej do fanek kilkugodzinnych spacerów po sklepach, ale fajny ciuch przykuje moją uwagę i niejednokrotnie portfel. Sęk w tym, że moim przypadku są to zwykle zachowania spontaniczne. Dość kiepsko wychodzą mi wypady mające na celu nabycie konkretnego stroju na konkretną okazję. Zwłaszcza, że jeśli już do takich sytuacji dochodzi, to w grę wchodzi jakaś bardziej oficjalna impreza, na którą moja szafa, przygotowana prawie wyłącznie do wymogów życia codziennego, nie ma żadnej odpowiedzi.

Nie przepadam za weselami, ale zawdzięczam im posiadanie kilku bardziej imprezowych sukienek. Co do żakietów i eleganckich spódnic bądź spodni, podobno wypada mieć w szafie przynajmniej jeden tego typu komplet. Cóż, ja jakoś to przegapiłam. Ostatni taki zakup załatwiłam przed maturą. Żakiet zaliczył wraz ze mną całą masę egzaminów i kilka rozmów kwalifikacyjnych. W tej chwili pewnie leży gdzieś pod stertą innych moich rzeczy w Krakowie. A ja potrzebuję eleganckiego ciucha i to już. Za kilka dni czeka mnie wydarzenie, przy okazji którego od porządnego stroju się nie wywinę...

Nastawiona do całej sprawy jak najbardziej pozytywnie, wybrałam się wczoraj do kilku sklepów. Wydawało mi się, że wiem, czego szukam: jakaś czarna, damska marynarka plus spodnie - eleganckie, ale nie przesadnie sztywne. Powiedzmy, że takie, bym była je w stanie sama uprasować, bez wpadania w pułapki kantów i tym podobnych. Bluzkę na szczęście mam - półoficjalna okazja, w którą byłam zamieszana ponad rok temu, wymusiła na mnie jej kupno.

Tak naprawdę nie wiem, w ilu byłam sklepach. Rasowe zakupowe wyjadaczki pewnie machnęłyby na całą sprawę ręką - moje poszukiwania zajęły nie więcej niż dwie godziny. Niby nie tak mało, zwłaszcza że za miejsce akcji obrałam sprytnie dużą galerię handlową, unikając przez to konieczności przemieszczania się z budynku do budynku. Wiem za to, że niczego nie przymierzyłam, choć w rękach miałam w sumie dobre kilkadziesiąt sztuk odzieży. A raczej: nie przymierzyłam niczego w ramach gatunku, którego poszukiwałam.

Wnioski? Po pierwsze: mam chyba problem z rozmiarem. Większość rzeczy, które w miarę mi się podobały, były albo ekstremalnie małe, albo za duże. W przypadku niektórych modeli ciężko mi było znaleźć coś, co byłoby większe niż 34 i mniejsze niż 42. Kiedy zaś w końcu udało mi się trafić na właściwy rozmiar, od razu oczywiste było, że nie obyłoby się tu bez ingerencji krawca, który skróciłby nogawki spodni (rzecz jak najbardziej do przejścia, ale ja wybrałam drogę - jak mi się wydawało - na skróty).

Dalej: niemal bezskutecznie poszukiwałam czegoś, co spełniałoby wymóg rozmiaru 38 i jednocześnie nie było z materiału sprawiającego wrażenie, że wystarczy usiąść, by spodnie były pomięte. A kiedy już takie coś wpadło mi w ręce, było brązowe. No a ja, wybredna baba, szukałam koloru czarnego.

Po przejrzeniu jakiejś straszliwej liczby wieszaków, znalazłam się wreszcie przy takim, na którym wisiało to, czego szukałam. Elegancki, czarny kostium, ze spodniami, które mogłabym nosić również przy okazji mniej oficjalnych imprez niż ta, która mnie czeka. Szerokość i długość nogawek tak na oko idealne. Zachwycona sięgnęłam do metki z ceną. Po czym wyszłam ze sklepu.

Póki co, moje życie pozbawione regularnie się powtarzających oficjalnych okazji. W związku z tym dam sobie jeszcze szansę na znalezienie czegoś, co sprosta warunkom, które postawiłam i przy okazji nie będzie kosztować majątku. Przecież ja to potem i tak odwieszę do szafy na co najmniej rok...