piątek, 30 marca 2012

Niemieckojęzyczne urwanie głowy

Blisko cztery lata spędzone w Szwajcarii (no dobra, w moim przypadku to trochę oszukiwane cztery lata) powinny w zasadzie wpłynąć dość korzystnie na naszą znajomość języka niemieckiego. W praktyce nie jest to takie oczywiste: u Dawida w pracy obowiązuje język angielski, zaś sami Szwajcarzy mówią dialektem, który przez wielu jest uważany wręcz za osobny język. Mimo pozornych utrudnień mój małżonek poczynił w kwestii niemieckiego dość duże postępy. Aktualnie używa go do podczytywania niemieckiej wersji Wiedźmina. Zapewne duży wpływ miał tu jego upór, by różne życiowo-administracyjne kwestie załatwiać właśnie po niemiecku.

Bywało, że obserwując jego poczynania załamywałam ręce. Jedną z takich sytuacji przeżyłam, gdy rozmawialiśmy z panią z biura podróży. Dawid uparcie zwracał się do niej "ty", mimo iż w niemieckim obowiązuje w takich sytuacjach forma grzecznościowa. Miewał też problemy z liczebnikami, przez co pewnego razu próbowaliśmy zapłacić panu, który przywiózł nam meble 57 franków zamiast 75. Poza tym umówił mnie na wizytę lekarską i kompletnie przekręcił godzinę. W dniu wizyty wyjechał na kilka dni do Polski i nawet nie mogłam się zemścić. 

Trochę się nabijam, ale mówiąc szczerze, zawsze mi imponowało to, że Dawida nie paraliżuje strach przed używaniem języka, którego nie opanował perfekcyjnie. Ze mną jest inaczej: mogę pogadać po niemiecku w knajpie, w grupie przyjaciół, kiedy wszystko jest utrzymane w swobodnej i mało zobowiązującej atmosferze, ale np. z dentystą rozmawiam po angielsku. Dochodzę do wniosku, że kiedy chodzi o kwestie istotne, wolę język, w którym znam więcej wyrazów.

Dwa dni temu rozmawialiśmy wieczorem o tym naszym niemieckim i Dawid zwrócił uwagę na fakt, że często mówiąc po niemiecku używam słowa eigentlich ("właściwie"), które ładnie zapycha zdanie. Ja z kolei zapytałam Dawida, dlaczego dzwoniąc gdzieś i pytając o możliwość rozmowy po angielsku używał zwykle słowa leider ("niestety"), tworząc wypowiedź brzmiącą mniej więcej: "Dzień dobry, czy mogę mówić po angielsku, czy niestety muszę po niemiecku?". Przyznajcie, to brzmi tak sobie.

I tu otrzymałam ostateczny dowód na to, że znajomość niemieckiego w przypadku mojego męża ewoluowała. Otóż przez wiele lat żył on w przeświadczeniu, że leider znaczy "raczej", nie zaś "niestety". Ciekawe co powiedzieliby na to wszyscy ci rodowici Szwajcarzy, którzy byli przez niego przez lata pytani, czy niestety musi używać ich języka.

Tak czy siak i tak mamy szczęście. Mam wrażenie, że w niemieckim liczba zabawnych gaf możliwych do popełnienia jest mocno ograniczona. Co prawda kiedyś, dawno temu wesołość wywołało moje in Toilette gehen, które brałam za "pójść do ubikacji", zaś moja niemiecka rozmówczyni odebrała to jako komunikat o wejściu do sedesu. Kilka lat później inna Niemka powiedziała mi, że jest to forma poprawna. No i do dziś nie wiem, która z nich się ze mnie nabijała.

wtorek, 27 marca 2012

Żałoba po kinie w osobistej i sentymentalnej notce

Za kilka tygodni po mniej więcej półrocznej przerwie odwiedzę Kraków.

Dziwne i przykre, ale nie czuję w związku z tym dawnego entuzjazmu. Cieszę się, że spędzę trochę czasu w krakowskim mieszkaniu, cieszę się na spotkanie z przebywającymi tam na stałe książkami. Z przyjemnością myślę o ewentualnych spotkaniach ze znajomymi. Nie szaleję natomiast ze szczęścia na myśl o tym, że będę w samym Krakowie. To miasto, kiedyś tak dla mnie magiczne, od pewnego czasu staje się coraz bardziej obce. 

Pamiętam serię rozczarowań, jakie przeżyłam tam dwa lata temu. W zasadzie chodziło o banały: ot, tu zlikwidowali sklep papierniczy, w którym byłam stałą klientką w czasach studiów. Przemiłe panie sprzedawczynie, poinformowane, że chcę kupić zeszyt, rozkładały przede mną na ladzie serie przeróżnych okładek, zupełnie jakbym była czwartoklasistką, która musi mieć wszystko śliczne. To było dziecinne, banalne - ale uwielbiałam to. Gdzie indziej nie ma już znajomej kawiarni. Nie ma zakładu fotograficznego, którego prace widzę na co dzień w swoich dokumentach. Nie ma moich dwóch ulubionych restauracji.

Takie rzeczy dzieją się wszędzie, w każdym mieście. A jednak miałam wrażenie, jakby podczas mojej nieobecności Kraków w jakiś sposób obumierał. Poza moją kontrolą zaczęły znikać kolejne ważne, kojarzone z miłymi wspomnieniami miejsca. A przecież wcześniej były tam latami! 

Dziś dowiedziałam się o likwidacji kina ARS. Nie jestem maniaczką kina - gdybym chciała teraz zacząć nadrabiać swoje zaległości w temacie filmów, które wypada znać, zapewne miałabym zajęcie do końca życia. Ale jak na moje standardy, w tym kinie byłam sporo razy. Na jednej niechcianej randce (trochę w ciemno, facet na żywo bardzo mi się nie podobał i spędziłam seans w stanie obrażenia na cały świat), na wakacyjnych wypadach na filmy za kilka złotych. Na Dogville, na którym chyba zaczęłam chodzić z moim mężem. Kiedyś z Michałem, a potem z Dawidem - na tym samym filmie, trochę na zasadzie nadrabiania tego, że ten pierwszy wypad nie byl wspólny. I na pierwszym i przedostatnim filmie Almodovara, który widziałam. Na ostatniej wersji Dumy i uprzedzenia, w której charakteryzacja postaci być może nijak się ma do tej właściwej czasom Jane Austen, ale w której zachwycił mnie Darcy (a raczej jego wygląd). To był zresztą przesympatyczny seans, większość widowni stanowiły dziewczyny w moim wieku i staruszki - często chyba babcie tych pierwszych.

Kino ARS mijałam nawet kilka razy w tygodniu. Studiowałam bardzo blisko, a czas pomiędzy zajęciami spędzałam często na włóczeniu się po okolicy i chłonięciu atmosfery miasta. Czasem przystawałam przy gablotce i przeglądając listę seansów obiecywałam sobie, że zacznę w końcu regularnie chodzić do kina. Cóż, nawet jeśli kiedyś tej obietnicy dotrzymam, będę musiała wybrać jakieś inne miejsce.

Nie będę wieszać psów na właścicielu kamienicy, który postanowił drastycznie podnieść czynsz, tym samym uniemożliwiając dalszą działalność kina w tym miejscu. Może mi się to nie podobać, ale szczerze mówiąc - jego prawo. Tylko że to prawo nie zmienia faktu, że jest mi zwyczajnie, sentymentalnie szkoda.

Po raz kolejny czuję, że mój Kraków stopniowo znika. Szkoda, że na jego miejsce nie pojawia się nic nowego. Być może nie powinnam była nigdy stamtąd wyjeżdżać? Może lepiej było dojrzewać, zmieniać się w Krakowie, przeżywać kolejne etapy życia równolegle z miastem. Ostatnio często ze smutkiem myślę o tym, że nie ma takiego miejsca, które uważałabym do końca za swoje. Pocieszam się, że na jego znalezienie mam jeszcze ponad połowę życia. Oby!

niedziela, 18 marca 2012

Wszystko czerwone

Wypraliśmy czerwone rzeczy.

Jak większość mieszkańców Szwajcarii mamy pralkę w piwnicy. Na szczęście administracja naszego budynku postanowiła nie utrudniać życia swoim lokatorom i nie mamy atrakcji typu grafik prania. Działa zasada kto pierwszy, ten lepszy i nie ma z tym wielkiego problemu. Zwłaszcza, że za pranie bierzemy się zwykle późnym wieczorem, kiedy inni mieszkańcy budynku mają na głowie inne sprawy.

Pranie wieczorem ma jedną wadę. Jeśli wiąże się z przynoszeniem ze znajdującej się również w piwnicy suszarni rzeczy suchych, to zamiast zająć się układaniem ich na półkach pakujemy wszystko do papierowej torby i chowamy w łazience. Wszystko to po to, by nie obudzić potomstwa, które śpi w pokoju z szafkami na ubrania. Ciuchy po przenocowaniu w łazience lądują na miejscu najczęściej kolejnego dnia.

Ale kilka dni temu zauważyłam, że już od pewnego czasu pod umywalką stoi torba pełna czerwonych ciuchów. Kilka razy obiecywałam sobie, że zrobię z nimi porządek, ale lenistwo wiedziało lepiej. W końcu któregoś wieczoru po kąpieli wyjęłam stamtąd swoją czerwoną piżamę i zadowolona założyłam. Coś jednak było nie tak: piżama śmierdziała czymś jakby nieświeżym.

Wpadłam w lekką panikę: piżama znajdowała się wśród rzeczy wypranych przez Dawida. Sądząc po zapachu, przydałoby się ją uprać raz jeszcze, nie chciałam jednak żeby mojej drugiej połowie było przykro. Cóż, zdarza się - pewnie powiesił piżamę w jakimś zatęchłym kącie suszarni i stąd ten smród. Tak czy siak, chłop się napracował: zamiast grać ze mną w World of Warcraft jeździł windą do piwnicy w trosce o czystość naszej odzieży. Po co mu robić przykrość?

W końcu podjęłam decyzję. Postanowiłam się przemęczyć w czerwonej piżamie jedną noc, a kolejnego wieczoru zmienić ją pod jakimś pretekstem. Może dobrze by było ją czymś zalać? Tego dnia kładłam się do łóżka w mocno nieświeżej aurze. Na szczęście szybko zasnęłam. Kolejną noc przespałam już w czymś innym. Papierowa torba pełna czerwonych wypranych rzeczy wciąż stała pod umywalką.

Wczoraj historia miała swój ciąg dalszy.
- Hej, przyniosłaś mi może jakiegoś t-shirta do spania? - zawołał Dawid z łazienki podczas wieczornej kąpieli.
- Nie, mówiłeś przecież, że sobie przygotowałeś.
- Mówiłem o bokserkach.
- No to nie ma problemu, możesz sobie wyjąć t-shirta z tej torby z czerwonymi rzeczami - odparłam zniecierpliwiona. Z czerwonym t-shirtem chyba wszystko było w porządku, a nie chciałam wchodzić w nocy do sypialni Emilki i ryzykować, że się obudzi.
- Przecież to są brudne rzeczy.
- Coooo?

No i się wydało - czerwone ubrania w papierowej torbie były posegregowanymi do prania brudnymi ciuchami. To by wyjaśniało zapach czerwonej piżamy.
- Kurde, spałam w brudnej piżamie, bo nie chciałam żeby ci było przykro, że źle zrobiłeś pranie! - tłumaczyłam.
- No właśnie tak się zastanawiałem skąd masz tę czerwoną piżamę, skoro ona było brudna i miałem cały czas nadzieję, że nie z tej torby z brudnymi rzeczami. Ale nie chciałem ci nic mówić.

Ot, zabawna historyjka. Ale nie martwcie się: niektórzy mają gorzej. Słyszałam kiedyś o żonie, która uwielbiała piętki w chlebie i sądząc, że wszyscy na świecie mają tak jak ona, zawsze ofiarnie oddawała piętkę mężowi. Który oczywiście tej akurat części chleba nie cierpiał i ofiarność żony odbierał jako dokuczanie.