wtorek, 30 lipca 2013

O tym jak przedawkowałam syrop

Dwa dni z lipca tego roku pamiętam trochę jak przez mgłę. Nie żeby było szczególnie wiele do zapamiętania. Większość czasu spędziłam w łóżku śpiąc albo marudząc. A wszystko to przez ból w barku, który pojawił się niespodziewanie kilkanaście dni temu w postaci tak silnej, że aż nie byłam w stanie kręcić głową. Oczywiście dałam bólowi szansę zniknięcia, ale w kolejnego ranka bolało już tak bardzo, że pojechałam na pogotowie.

Na pogotowiu wszystko poszło bardzo sprawnie i wróciłam do domu wyposażona w dwie fiolki leków, które poza tym, że powinny mnie wyleczyć, miały wywoływać skutki uboczne, na tyle silne, że lekarz z góry przestrzegł mnie przed próba prowadzenia samochodu. Cóż - godzinę po połknięciu tabletek czułam się już tak, że średnio wyobrażałam sobie pójście na spacer, a co do dopiero prowadzenie pojazdu. Nogi zrobiły mi się jak z waty, w głowie lekko się kręciło, no i spać chciało mi się tak, że bardziej już chyba nie mogło. Skończyło się na dwóch przespanych dobach, w których chwile bez snu były urozmaicane przykładaniem do bolących pleców lodu.

I tak jakoś przy okazji tej nieprzytomnej kuracji przypomniała mi się sytuacja z dzieciństwa, o której jakimś cudem jeszcze tu nie opowiedziałam.

Była zima, zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Po raz kolejny spadło na mnie zadanie, którego nigdy tak naprawdę nie lubiłam - ubieranie choinki (choinki uwielbiam, również te przystrojone, ale czynności wieszania ozdób nie cierpię bardziej niż wizyt u dentysty). Tamtego roku czynność ta była mi wyjątkowo nie na rękę - byłam, zdaje się, mocno przeziębiona. I miałam jakieś dwanaście lat.

Samego przeziębienia nie pamiętam. Pamiętam za to lek.

Był to syrop o pięknej, czerwonej barwie i na zawsze pozostawionej w mojej pamięci nazwie Salbutamol. Miałam go zażywać chyba trzy razy dziennie, za każdym razem łyżkę stołową, albo taką do herbaty. W każdym razie uznałam, że zamiast odmierzać przepisaną mi porcję prościej będzie poprzestawać na małym łyczku prosto z butelki. 

Salbutamol był zdecydowanie najsmaczniejszym syropem, z jakim miałam do czynienia z swoim życiu. Szybko uznałam, że dawek przepisanych przez lekarza nie trzeba traktować śmiertelnie poważnie, a zwiększona porcja leku mi nie zaszkodzi. Poza tym czekało mnie ubieranie choinki, zatem należała mi się jakaś przyjemność, prawda? I w ten sposób, niewiele myśląc, w ramach popołudniowej dawki wypiłam znaczną część zawartości buteleczki.

Podczas wieszania ozdób choinkowych zauważyłam, że coś jest nie tak. Zaczęłam mieć problemy z trafieniem na gałązki i aby coś powiesić, przez jakiś czas bezskutecznie przeczesywałam dłońmi powietrze. Po kilku nie do końca udanych próbach stwierdziłam, że to zapewne efekt choroby i powinnam się położyć. Udałam się zatem w kierunku pokoju, wpadając po drodze na ścianę. 

Nie wiem ile spałam, ale długo. 
Lekarz zapowiedział, że nigdy więcej nie przepisze mi tego syropu i jeśli mnie pamięć nie myli, słowa dotrzymał.
Po dziś dzień ubieranie choinki kojarzy mi się z przedawkowaniem leku. 

No, ale tym razem było jednak łatwiej. W lipcu nie ubiera się choinki.

piątek, 5 lipca 2013

Amerykański czwarty lipca

Amerykańskie święta mają to do siebie, że Europejczykowi, a przynajmniej jednej, konkretnej Europejce (czyli mnie) trochę ciężko je ogarnąć. Przybysz ze Starego Kontynentu dowiaduje się tu, że drugi dzień Bożego Narodzenia czy Wielkanocy to normalny czas pracy, za to istnieją wynalazki typu Memorial Day czy Martin Luther King Day, kiedy to wielu Amerykanów ma wolne. Oczywiście nie wszyscy - sklepy i tak są otwarte do późnych godzin. 

Są jednak święta zupełnie dla mnie zrozumiałe, na przykład Dzień Niepodległości, obchodzony 4 lipca. Uroczystości organizowane z okazji tego typu świąt kojarzą mi się głównie ze szkolnymi czasami, kiedy to uczniowie byli prowadzeni do sali gimnastycznej, w której następował bardzo uroczysty apel. 

Stwierdziliśmy, że skoro już jesteśmy na tym końcu świata, to czwartemu lipca powinniśmy się jednak trochę przyjrzeć. Wybierając się na organizowaną w San Jose paradę, spodziewałam się wydarzenia kolorowego i totalnie kiczowatego. I nie zawiodłam się ani trochę.

Było wesoło. Kolorowo. Gwarno. Ulicami przechodzili członkowie najróżniejszych organizacji: politycznych, ekologicznych, harcerskich, zajmujących się zwierzętami, zajmujących się mniejszościami seksualnymi, zajmujących się Biblią, muzułmanie, współczesny Elvis Presley, święty mikołaj* - wyliczać mogę długo. Był również przejazd starych samochodów. Oczywiście wszędzie roiło się od amerykańskich flag, nie tylko w klasycznej postaci: były kapelusze-flagi, okulary-flagi, a jedna z muzułmanek z flagi zrobiła sobie chustę.

Parada przeszła ulicami, przy których stoją zwyczajne domy. Przybyli na uroczystość zasiedlili ciągnące się wzdłuż jezdni chodniki i trawniki. Rodziny mościły się na kocach, a część widzów najzwyczajniej w świecie przyniosła sobie krzesła. Niektórzy przyszli nawet z psami. Jeden z właścicieli czworonogów umieścił swojego pupila w czymś w rodzaju zdalnie sterowanego wózka, do którego była przyczepiona amerykańska flaga i przy pomocy pilota wysyłał zwierzaka na wycieczki. Proszę się jednak nie oburzać - pies nie wyglądał, jakby miał coś przeciwko.

Z zysków materialnych: skutkiem pójścia na paradę nasz stan posiadania zwiększył się o trzy małe amerykańskie flagi oraz lizaka (którego już nie mamy). Chciano nam jeszcze dać burrito, ale pamiętając o czekających na nas w domowej lodówce kotletach mielonych odmówiliśmy.

Do zysków niematerialnych zaliczyć mogę miłe dwie godziny spędzone w klimacie totalnego kiczu i ogólnej radości. 

I tak sobie myślę, że nawet jeśli przejazd wielkiego wozu ze świętym mikołajem na początku lipca, przy temperaturze ponad trzydziestu stopni, wydaje się naprawdę porąbanym pomysłem, to jednak jest to sympatyczniejsze i o wiele mniej groźne niż uliczne konflikty w Polsce 11 listopada. Co wcale nie oznacza, że uważam iż na polskich obchodach też powinien być mikołaj. 

Wieczorne fajerwerki sobie odpuściliśmy ze względu na to, że panna Emilia zasnęła tuż po dziewiętnastej. No, ale fajerwerki już w życiu oglądałam, a parady z okazji 4 lipca jeszcze nie.

_______
* Podobno w 2004 roku Rada Języka Polskiego zaleciła, by świętego mikołaja zapisywać małą literą. Wydaje mi się to trochę dziwne, ale jeśli ktoś mi nie wierzy, to może zajrzeć tu.

poniedziałek, 1 lipca 2013

O pogodzie, na początek lipca


Jest pierwszy lipca, lato w pełni, zatem wypada napisać coś o pogodzie.


Żeby jednak notka wyglądała poważniej, zacznę nieco filozoficznie: podobno zawsze należy uważać na to, czego się w życiu chce, bo istnieje spore ryzyko, że jeśli dane marzenie się spełni, to w formie mocno odbiegającej od tej wyśnionej. Nie jestem ekspertem od tej życiowej prawdy, ale gdybym miała zawęzić swoje życiowe doświadczenia do tych rodem z Kalifornii z ostatnich dni i tygodni - to owszem, jest to prawda.

Kiedy przyjechałam tu na dziesięć dni w maju 2012 roku, pogoda po prostu mnie zachwyciła. W ciągu dnia było lekko ponad 30 stopni, było gorąco, ale w taki przyjemny, zupełnie akceptowalny sposób. Nie miałam prawa jazdy, więc dnie spędzałam na spacerach z Emilką: chodziłam z wózkiem wzdłuż wąskich, kiepsko przystosowanych do rodzinnych spacerów chodników w Santa Clara, siedziałam z nią na placu zabaw, ciesząc się słońcem i dobrym humorem uwielbiającego upały malucha. Wieczorem aura się zmieniała: po zachodzie słońca temperatura wyraźnie spadała. Przekonaliśmy się o tym skutecznie pewnego wieczoru, kiedy postanowiliśmy się napić wina na balkonie. Po pierwszym kieliszku wróciliśmy do cieplejszego wnętrza.

Właśnie na taką pogodę czekałam od wczesnej wiosny. Wypatrywałam tych trzydziestostopniowych upałów, a one, nawet gdy nadchodziły, znikały po kilku dniach ustępując miejsca temperaturom dwudziestokilkustopniowym, idealnym na to, by wybrać się na spacer czy popluskać w odkrytym basenie, zbyt jednak niskim by stwierdzać, sapiąc: "uch, jak gorąco".

No i w końcu się doigrałam. Bowiem od kilku dni cieszymy się temperaturą mniej więcej czterdziestostopniową. Wczorajsza, niedzielna próba poczytania książki na zewnątrz zakończyła się po mniej więcej dwudziestu minutach, kiedy niemal pobiegłam do domu, z poczuciem, że pod pozbawionym chmur niebem nie wytrzymam ani chwili dłużej. Pod blokiem zostało kilkoro weteranów, w tym pewien sąsiad, którego widuję regularnie nad basenem bądź w basenie. Wiosną sąsiad był typem nordyckim - ot, blondyn o jasnej cerze. Obecnie skórę ma zdecydowanie brązową, jego włosy zaś nadal są koloru słomkowego, co tworzy - z mojego punktu widzenia - oryginalną kombinację.

W mieszkaniu przez dużą część dnia chodzi klimatyzacja, wbrew moim wielokrotnym deklaracjom, że mieszkanie wolę zwyczajnie wietrzyć, zaś klimatyzacja będzie używana wyłącznie w sytuacjach ostatecznych. Z punktu widzenia mojej skromnej osoby, która ma za sobą najdłuższą zimę życia (trwającą prawie do połowy kwietnia), obecna sytuacja jest bowiem bliska ostateczności.

Tak sobie marudzę, ale przecież wiedziałam, że będzie ciepło. I wielokrotnie obiecywałam sobie, że na upały narzekać nie będę. I tylko tak po cichu, w tajemnicy, zerkam sobie na prognozę pogody, czy czasem nie okaże się, że za kilka dni temperatury nagle spadną, a z nieba - co tutaj zdarza się rzadko - spadnie choć trochę deszczu. Tak więc nie, ja nie narzekam. Ja tylko stwierdzam tak zupełnie obiektywnie i bez żadnych pretensji, że czterdzieści to lekko za dużo. 

Powiem Wam też, że zaczynają mi się podobać Fahrenheity. Bo jednak informacja o tym, że jest ponad  sto stopni, robi większe wrażenie niż ta o czterdziestu.

A w wolnych chwilach czytam Zimne wybrzeża Twardocha. Akcja dzieje się na Spitsbergenie, gdzie, jak wiem z doświadczenia, upałów nie ma. To tak dla równowagi.