poniedziałek, 12 września 2011

Agata w krainie boksu

Jakiś czas temu zauważyłam ze zdziwieniem, że duża część moich znajomych zaczęła się interesować boksem. Niby dziedzina jak każda inna, ale tak masowego zainteresowania trudno nie zauważyć. Boks pokochali chyba wszyscy: chłopcy i dziewczęta, ojcowie i matki, informatycy, dziennikarze i językoznawcy. Mniej więcej co kilka tygodni (a może rzadziej? a może częściej?) dobiegają mnie wieści z frontu, skupiające się na losach dwóch panów, z których jeden nazywa się Kliczko, a drugi Adamek. 

Kilka dni temu nastąpił przełom i moja ignorancja ostatecznie przegrała walkę z naporem informacji szerzonych przez media i użytkowników serwisów społecznościowych. Dowiedziałam się bowiem, że tylko jeden z tych panów jest Polakiem. Świat najwyraźniej jednak doszedł do wniosku, że jeszcze nie odpokutowałam swojej niewiedzy i przez cały sobotni wieczór i część niedzieli bombardował mnie wiadomościami, komentarzami i fejsbukowymi wpisami znajomych odnośnie tego, że Adamek został pokonany przez Kliczkę.

I wtedy stało się coś strasznego. Temat boksu opanował moje myśli na dobre pół doby. Przywoływałam na pomoc całe moje zasoby empatii (podobno niewielkie) i wyobraźnię (z tym już jest lepiej), żeby wczuć się w myśi i odczucia kogoś, kogo ten boks faktycznie kręci. Niestety - doszłam do wniosku, że moje możliwości są w tej kwestii ograniczone, a ja sama ulegam jakimś negatywnym zapewne stereotypom, bo o ile potrafiłam sobie wyobrazić dorastającego szesnastolatka, zafascynowanego widokiem dwóch dużych, spoconych facetów okładających się pięściami odzianymi w mało gustowne rękawice, o tyle wyimaginowani ojcowie rodzin, panie czy wręcz dziewczęta odmawiali mi stanięcia przed oczyma fantazji w roli fanów ringu.

No bo pomyślcie - tu kwiaty dla żony, tu wzdychanie do kolegi z roku, tu gotowanie kaszki, czytanie dobrej literatury - a z drugiej strony obleśny, spocony koleś usiłujący powalić drugiego obleśnego, spoconego kolesia. Coś mi tu nie teges. 

Z tego wszystkiego zaczęłam żalić się Dawidowi. Ku mojemu rozczarowaniu nie znalazłam pełnego zrozumienia. O ile bowiem mój małżonek boksem nie interesuje się w ogóle, o tyle stwierdził, że fascynacja tymi spoconymi kolesiami nie odbiega zasadniczo od przyjemności, jaką ja odczuwam rozwalając przy pomocy magicznego miecza przedstawicieli świata chaosu (mowa oczywiście o grach komputerowych). Na nic zdały się moje argumenty na temat zasadnyczych różnic w estetyce i ogólnym klimacie obu typów pojedynków. Dawid stwierdził, że z grubsza chodzi o to samo i że w ramach rozszerzania światopoglądu powinnam przeczytać "Śmierć po południu" Hemingwaya, gdzie mowa jest o walkach byków, którymi też można się fascynować.

Po tym wszystkim nadal stoję w punkcie wyjścia. Nie rozumiem fascynacji boksem. Na szczęście nie muszę. A nazwiska polskich zawodników i tak sobie prędzej czy później utrwalę, bo przecież oni wszyscy kiedyś wylądują w "Tańcu z gwiazdami" czy innych gwiezdnych cyrkach, więc media nie pozwolą mi o nich zapomnieć.