wtorek, 31 grudnia 2013

Na koniec 2013

Wszystkich, którzy mieli co do tego wątpliwości, informuję, że żyję. Po prostu jakoś mnie tak ostatnio odblogowało. Miałam nawet zamiar naskrobać o tym i o owym. Wśród takich niezrealizowanych notek jest na przykład ta o galaretce z M&M's. Ponieważ jednak jest to galaretka pozostająca ciągle w sferze teoretycznej, istnieje szansa, że jeszcze o niej napiszę.

Tak czy siak, doszłam do wniosku, że ostatni dzień roku to dobra okazja, żeby znów tu zajrzeć. Oraz obiecać sobie i reszcie świata, że w 2014 roku będę tu zaglądać częściej (mam nadzieję, że nikt nie ma nic przeciwko. Trochę osób pytało mnie o to, kiedy będzie coś nowego, wnioskuję zatem, że ktoś to czyta).

Co nowego? Same ekscytujące rzeczy. Przeprowadziliśmy się do innego mieszkania. Nareszcie kupiliśmy kanapę. Sprzedałam trochę wyrobów własnych rąk, co mnie nieco zdziwiło zważywszy na fakt, że nie poświęcałam ostatnio koralikowaniu zbyt wiele czasu. Przeczytałam sporo książek, ale temu tematowi chcę poświęcić osobną notkę. Przyzwyczaiłam się do tego, że przez trzy dni w tygodniu moja córka jest w przedszkolu i przekonałam się, że zinstytucjonalizowana opieka nad potomstwem miewa spore zalety - dziecko ma trochę swojego życia, a poza tym jakoś przypadkiem nauczyło się wielu rzeczy, którymi potem dzieli się z rodzicami - i to jest bardzo fajne.

Z porażek: kiepsko szło mi pisanie czegokolwiek. Pod koniec roku nieco się to poprawiło dzięki Kasi, od której dostałam w prezencie urodzinowym nowy, piękny brulion, przy pomocy którego wróciłam do pisania pamiętnika. Wiecie, tego w którym zapisuję wszystko o wszystkich i który wydam na emeryturze*. Tak czy siak, moje mocne postanowienie, że kiedyś skończę pisać książkę jest jak najbardziej aktualne. Pewnie nikt jej nie wyda, ale będę Was katować ebookiem.

Zrobiłam amerykańskie prawo jazdy. Mimo mojego przekonania, że jestem totalnym beztalenciem samochodowym, nie spowodowałam żadnej stłuczki. Poznałam trochę nowych ludzi różnych narodowości, a w połowie roku przeprowadziła się tutaj moja znajoma Hiszpanka, którą spotkałam kilka lat temu w Zurychu. Byłam w parku Yosemite i w kilku innych, mniej ciekawych, ale również fantastycznych miejscach. Jeśli chodzi o takie codzienne życie, to z biegiem czasu było coraz stabilniej i lepiej.

Nie robię szczególnych postanowień na 2014 rok. Jedynym będzie chyba moje coroczne postanowienie książkowe na Goodreads. Za to mniej więcej wiem, jak ten rok będzie wyglądał. Choć jak znam siebie i świat, to i tak czekają mnie jakieś niespodzianki. Oby dobre.

No to udanej zabawy. Ja zmykam po zakupy i robić koreczki (w Kalifornii jest dopiero 11.30 przed południem).

Szczęśliwego Nowego Roku! :)

*Wiecie że żartuję, prawda?;-)

wtorek, 30 lipca 2013

O tym jak przedawkowałam syrop

Dwa dni z lipca tego roku pamiętam trochę jak przez mgłę. Nie żeby było szczególnie wiele do zapamiętania. Większość czasu spędziłam w łóżku śpiąc albo marudząc. A wszystko to przez ból w barku, który pojawił się niespodziewanie kilkanaście dni temu w postaci tak silnej, że aż nie byłam w stanie kręcić głową. Oczywiście dałam bólowi szansę zniknięcia, ale w kolejnego ranka bolało już tak bardzo, że pojechałam na pogotowie.

Na pogotowiu wszystko poszło bardzo sprawnie i wróciłam do domu wyposażona w dwie fiolki leków, które poza tym, że powinny mnie wyleczyć, miały wywoływać skutki uboczne, na tyle silne, że lekarz z góry przestrzegł mnie przed próba prowadzenia samochodu. Cóż - godzinę po połknięciu tabletek czułam się już tak, że średnio wyobrażałam sobie pójście na spacer, a co do dopiero prowadzenie pojazdu. Nogi zrobiły mi się jak z waty, w głowie lekko się kręciło, no i spać chciało mi się tak, że bardziej już chyba nie mogło. Skończyło się na dwóch przespanych dobach, w których chwile bez snu były urozmaicane przykładaniem do bolących pleców lodu.

I tak jakoś przy okazji tej nieprzytomnej kuracji przypomniała mi się sytuacja z dzieciństwa, o której jakimś cudem jeszcze tu nie opowiedziałam.

Była zima, zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Po raz kolejny spadło na mnie zadanie, którego nigdy tak naprawdę nie lubiłam - ubieranie choinki (choinki uwielbiam, również te przystrojone, ale czynności wieszania ozdób nie cierpię bardziej niż wizyt u dentysty). Tamtego roku czynność ta była mi wyjątkowo nie na rękę - byłam, zdaje się, mocno przeziębiona. I miałam jakieś dwanaście lat.

Samego przeziębienia nie pamiętam. Pamiętam za to lek.

Był to syrop o pięknej, czerwonej barwie i na zawsze pozostawionej w mojej pamięci nazwie Salbutamol. Miałam go zażywać chyba trzy razy dziennie, za każdym razem łyżkę stołową, albo taką do herbaty. W każdym razie uznałam, że zamiast odmierzać przepisaną mi porcję prościej będzie poprzestawać na małym łyczku prosto z butelki. 

Salbutamol był zdecydowanie najsmaczniejszym syropem, z jakim miałam do czynienia z swoim życiu. Szybko uznałam, że dawek przepisanych przez lekarza nie trzeba traktować śmiertelnie poważnie, a zwiększona porcja leku mi nie zaszkodzi. Poza tym czekało mnie ubieranie choinki, zatem należała mi się jakaś przyjemność, prawda? I w ten sposób, niewiele myśląc, w ramach popołudniowej dawki wypiłam znaczną część zawartości buteleczki.

Podczas wieszania ozdób choinkowych zauważyłam, że coś jest nie tak. Zaczęłam mieć problemy z trafieniem na gałązki i aby coś powiesić, przez jakiś czas bezskutecznie przeczesywałam dłońmi powietrze. Po kilku nie do końca udanych próbach stwierdziłam, że to zapewne efekt choroby i powinnam się położyć. Udałam się zatem w kierunku pokoju, wpadając po drodze na ścianę. 

Nie wiem ile spałam, ale długo. 
Lekarz zapowiedział, że nigdy więcej nie przepisze mi tego syropu i jeśli mnie pamięć nie myli, słowa dotrzymał.
Po dziś dzień ubieranie choinki kojarzy mi się z przedawkowaniem leku. 

No, ale tym razem było jednak łatwiej. W lipcu nie ubiera się choinki.

piątek, 5 lipca 2013

Amerykański czwarty lipca

Amerykańskie święta mają to do siebie, że Europejczykowi, a przynajmniej jednej, konkretnej Europejce (czyli mnie) trochę ciężko je ogarnąć. Przybysz ze Starego Kontynentu dowiaduje się tu, że drugi dzień Bożego Narodzenia czy Wielkanocy to normalny czas pracy, za to istnieją wynalazki typu Memorial Day czy Martin Luther King Day, kiedy to wielu Amerykanów ma wolne. Oczywiście nie wszyscy - sklepy i tak są otwarte do późnych godzin. 

Są jednak święta zupełnie dla mnie zrozumiałe, na przykład Dzień Niepodległości, obchodzony 4 lipca. Uroczystości organizowane z okazji tego typu świąt kojarzą mi się głównie ze szkolnymi czasami, kiedy to uczniowie byli prowadzeni do sali gimnastycznej, w której następował bardzo uroczysty apel. 

Stwierdziliśmy, że skoro już jesteśmy na tym końcu świata, to czwartemu lipca powinniśmy się jednak trochę przyjrzeć. Wybierając się na organizowaną w San Jose paradę, spodziewałam się wydarzenia kolorowego i totalnie kiczowatego. I nie zawiodłam się ani trochę.

Było wesoło. Kolorowo. Gwarno. Ulicami przechodzili członkowie najróżniejszych organizacji: politycznych, ekologicznych, harcerskich, zajmujących się zwierzętami, zajmujących się mniejszościami seksualnymi, zajmujących się Biblią, muzułmanie, współczesny Elvis Presley, święty mikołaj* - wyliczać mogę długo. Był również przejazd starych samochodów. Oczywiście wszędzie roiło się od amerykańskich flag, nie tylko w klasycznej postaci: były kapelusze-flagi, okulary-flagi, a jedna z muzułmanek z flagi zrobiła sobie chustę.

Parada przeszła ulicami, przy których stoją zwyczajne domy. Przybyli na uroczystość zasiedlili ciągnące się wzdłuż jezdni chodniki i trawniki. Rodziny mościły się na kocach, a część widzów najzwyczajniej w świecie przyniosła sobie krzesła. Niektórzy przyszli nawet z psami. Jeden z właścicieli czworonogów umieścił swojego pupila w czymś w rodzaju zdalnie sterowanego wózka, do którego była przyczepiona amerykańska flaga i przy pomocy pilota wysyłał zwierzaka na wycieczki. Proszę się jednak nie oburzać - pies nie wyglądał, jakby miał coś przeciwko.

Z zysków materialnych: skutkiem pójścia na paradę nasz stan posiadania zwiększył się o trzy małe amerykańskie flagi oraz lizaka (którego już nie mamy). Chciano nam jeszcze dać burrito, ale pamiętając o czekających na nas w domowej lodówce kotletach mielonych odmówiliśmy.

Do zysków niematerialnych zaliczyć mogę miłe dwie godziny spędzone w klimacie totalnego kiczu i ogólnej radości. 

I tak sobie myślę, że nawet jeśli przejazd wielkiego wozu ze świętym mikołajem na początku lipca, przy temperaturze ponad trzydziestu stopni, wydaje się naprawdę porąbanym pomysłem, to jednak jest to sympatyczniejsze i o wiele mniej groźne niż uliczne konflikty w Polsce 11 listopada. Co wcale nie oznacza, że uważam iż na polskich obchodach też powinien być mikołaj. 

Wieczorne fajerwerki sobie odpuściliśmy ze względu na to, że panna Emilia zasnęła tuż po dziewiętnastej. No, ale fajerwerki już w życiu oglądałam, a parady z okazji 4 lipca jeszcze nie.

_______
* Podobno w 2004 roku Rada Języka Polskiego zaleciła, by świętego mikołaja zapisywać małą literą. Wydaje mi się to trochę dziwne, ale jeśli ktoś mi nie wierzy, to może zajrzeć tu.

poniedziałek, 1 lipca 2013

O pogodzie, na początek lipca


Jest pierwszy lipca, lato w pełni, zatem wypada napisać coś o pogodzie.


Żeby jednak notka wyglądała poważniej, zacznę nieco filozoficznie: podobno zawsze należy uważać na to, czego się w życiu chce, bo istnieje spore ryzyko, że jeśli dane marzenie się spełni, to w formie mocno odbiegającej od tej wyśnionej. Nie jestem ekspertem od tej życiowej prawdy, ale gdybym miała zawęzić swoje życiowe doświadczenia do tych rodem z Kalifornii z ostatnich dni i tygodni - to owszem, jest to prawda.

Kiedy przyjechałam tu na dziesięć dni w maju 2012 roku, pogoda po prostu mnie zachwyciła. W ciągu dnia było lekko ponad 30 stopni, było gorąco, ale w taki przyjemny, zupełnie akceptowalny sposób. Nie miałam prawa jazdy, więc dnie spędzałam na spacerach z Emilką: chodziłam z wózkiem wzdłuż wąskich, kiepsko przystosowanych do rodzinnych spacerów chodników w Santa Clara, siedziałam z nią na placu zabaw, ciesząc się słońcem i dobrym humorem uwielbiającego upały malucha. Wieczorem aura się zmieniała: po zachodzie słońca temperatura wyraźnie spadała. Przekonaliśmy się o tym skutecznie pewnego wieczoru, kiedy postanowiliśmy się napić wina na balkonie. Po pierwszym kieliszku wróciliśmy do cieplejszego wnętrza.

Właśnie na taką pogodę czekałam od wczesnej wiosny. Wypatrywałam tych trzydziestostopniowych upałów, a one, nawet gdy nadchodziły, znikały po kilku dniach ustępując miejsca temperaturom dwudziestokilkustopniowym, idealnym na to, by wybrać się na spacer czy popluskać w odkrytym basenie, zbyt jednak niskim by stwierdzać, sapiąc: "uch, jak gorąco".

No i w końcu się doigrałam. Bowiem od kilku dni cieszymy się temperaturą mniej więcej czterdziestostopniową. Wczorajsza, niedzielna próba poczytania książki na zewnątrz zakończyła się po mniej więcej dwudziestu minutach, kiedy niemal pobiegłam do domu, z poczuciem, że pod pozbawionym chmur niebem nie wytrzymam ani chwili dłużej. Pod blokiem zostało kilkoro weteranów, w tym pewien sąsiad, którego widuję regularnie nad basenem bądź w basenie. Wiosną sąsiad był typem nordyckim - ot, blondyn o jasnej cerze. Obecnie skórę ma zdecydowanie brązową, jego włosy zaś nadal są koloru słomkowego, co tworzy - z mojego punktu widzenia - oryginalną kombinację.

W mieszkaniu przez dużą część dnia chodzi klimatyzacja, wbrew moim wielokrotnym deklaracjom, że mieszkanie wolę zwyczajnie wietrzyć, zaś klimatyzacja będzie używana wyłącznie w sytuacjach ostatecznych. Z punktu widzenia mojej skromnej osoby, która ma za sobą najdłuższą zimę życia (trwającą prawie do połowy kwietnia), obecna sytuacja jest bowiem bliska ostateczności.

Tak sobie marudzę, ale przecież wiedziałam, że będzie ciepło. I wielokrotnie obiecywałam sobie, że na upały narzekać nie będę. I tylko tak po cichu, w tajemnicy, zerkam sobie na prognozę pogody, czy czasem nie okaże się, że za kilka dni temperatury nagle spadną, a z nieba - co tutaj zdarza się rzadko - spadnie choć trochę deszczu. Tak więc nie, ja nie narzekam. Ja tylko stwierdzam tak zupełnie obiektywnie i bez żadnych pretensji, że czterdzieści to lekko za dużo. 

Powiem Wam też, że zaczynają mi się podobać Fahrenheity. Bo jednak informacja o tym, że jest ponad  sto stopni, robi większe wrażenie niż ta o czterdziestu.

A w wolnych chwilach czytam Zimne wybrzeża Twardocha. Akcja dzieje się na Spitsbergenie, gdzie, jak wiem z doświadczenia, upałów nie ma. To tak dla równowagi.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Sentymentalnie o książkach w szary, ponury dzień

Nad północną Kalifornią zawisły chmury. Od wczoraj jest szaro i ponuro, a dziś rano, odwożąc Emilkę do przedszkola, po raz pierwszy od dawna musiałam używać wycieraczek. Przez otwarte okna wpada delikatny zapach deszczu. 

Dawniej uwielbiałam taką pogodę. Lubiłam smętne dni listopada, kiedy mogłam siedzieć w domu, na uczelni czy w pracy, wyglądać przez okno na szarość otaczającego mnie świata i z uczuciem błogości popijać gorącą herbatę z malinowym syropem i cytryną. A potem, wieczorem, można było przejść zalanymi deszczem chodnikami, żeby w przytulnym wnętrzu pobliskiej kawiarni sączyć grzane piwo z sokiem. Wystarczyło kilka bardzo mroźnych zim, żebym stała się zdecydowaną zwolenniczką lata i wysokich temperatur. Ale szare, smętne dni zawsze wywołują u mnie jakiś dziwny rodzaj sentymentu, który na swój sposób lubię.  Łatwo popadam w najróżniejsze nastroje - od tych dobrych po kiepskie. Zawsze jednak dosć intensywne.

Wczoraj przez dłuższy czas wspominałam paskudne dwa tygodnie 2004 roku, które spędziłam w łóżku ze spuchniętą nogą. Wszystko przez to, że Dawid zaczął czytać "Dom dzienny, dom nocny" Tokarczuk - książkę, którą odkryłam właśnie podczas tych dwóch fatalnych tygodni. Doszłam znów do wniosku, że książki zawsze kojarzą mi się z sytuacją, w której je czytałam. Nie musi to koniecznie wpływać na to, jak odbieram ich treść. Ale potem, gdy wspominam daną lekturę przypomina mi się cała otoczka, jaka towarzyszyła czytaniu.

Czasami bywa zabawnie. Jedną z moich ulubionych książek jest Rozmowa w "Katedrze" Llosy. Chyba już nigdy nie uda mi się zapomnieć tego, że czytałam ją w szwajcarskim McDonaldzie, tuż po tym jak wyjechaliśmy do Zurychu. Mieszkaliśmy w tymczasowym mieszkaniu, w którym za nic w świecie nie chciałam siedzieć w ciągu dnia, w obawie przed tym, że ktoś do mnie przyjdzie lub zadzwoni używając dialektu, a ja nie będę potrafiła się dogadać. Łaziłam zatem po mieście i jadłam fast foody, chyba trochę dlatego, że na tle obcego i koszmarnie drogiego miasta McDonald's wydawał się dziwnie swojski i tani.

Sapkowski na zawsze będzie kojarzył mi się ze szkołą. Saga o Wiedźminie wciągnęła mnie do tego stopnia, że czytałam ją podczas lekcji. Choć kiedy zastanowię się nad tym głębiej, to wtedy siedziałam nad nią prawie non stop. 

Lśnienie Kinga kojarzy mi się przede wszystkim z Emilką. Czytałam to, gdy moja córka miała kilka miesięcy. Wrażenie, gdy trafiałam akurat jakiś straszniejszy kawałek i nagle w mieszkaniu rozlegał się wrzask obudzonego dziecka - niezapomniane. Z kolei będąc w ciąży przeczytałam pierwszy tom Millenium i skazałam się na kilka kazań ze strony znajomych osób na temat tego jak to sobie szkodzę czytając takie rzeczy w stanie błogosławionym.

Życie i los Grossmana przeczytałam leżąc plackiem na plaży. Coś mi zgrzytało pomiędzy scenerią w której się znajdowałam, a tą książkową, z obozami koncentracyjnymi i koszarami. A jednak wciągnęłam się niesamowicie, czego skutkiem było zbyt mocne przypieczenie się na słońcu.

Kiedyś miałam zasadę, w myśl której romanse starałam się czytać tylko w zimie. No wiecie - mróz, wiatr, a ja siedzę pod kołdrą i czytam słodkie historyjki z happy endem. Dlatego większość tego typu pozycji, które zdarzyło mi się przeczytać, kojarzy mi się z zimą. Natomiast "romans z wyższej półki", Duma i uprzedzenie przywodzi mi na myśl przede wszystkim komunikację miejską w Gdańsku. Akurat byłam tam na praktykach. Przez dzień czy dwa jeździłam po bibliotekach, podczytując po drodze książkę Jane Austen. 

Moje całe dzieciństwo kojarzy mi się z książkami Lucy Maud Montgomery. Spędziłam wiele lat wracając do losów jej bohaterek. I wciąż noszę się z zamiarem przeczytania tego wszystkiego po raz kolejny.

Ja tu wspominam, kiedy co czytałam, a tymczasem za oknem nadal szaro. Kalifornia w czerwcu.

piątek, 21 czerwca 2013

Piątkowa notka o drewnianych kurach

W audiobooku, którego ostatnio słucham podczas wykonywania czynności uznawanych przeze mnie za marnowanie czasu (jak składanie ubrań, wrzucanie ciuchów do pralki i zmywanie) główna bohaterka dostaje na Facebooku zaproszenie od swojego byłego narzeczonego. Idąc za radą nieco plotkarsko nastawionej do rzeczywistości przyjaciółki przeprowadza małe śledztwo - sprawdza, jak wygląda żona byłego, dowiaduje się, że nie mają dzieci itd. Scena banalna jak tylko się da, przerabiana przeze mnie w realnym życiu przynajmniej raz na kilka tygodni.

Nie to żebym miała aż tylu byłych narzeczonych. Właściwie mam tylko jednego, obecnie jest on moim mężem. Ale raz na jakiś czas trafiam na Facebooku na kogoś, o czyim istnieniu zdążyłam już prawie zapomnieć. A ponieważ pamięć mam dość dobrą, to gdy już sobie o kimś przypomnę, zalewa mnie cała masa wspomnień. Nie tylko miłych. 

Do tych niemiłych należy np. wspomnienie koleżanki, która w przedszkolu zamknęła mnie w śmierdzącej ubikacji. Mam cichą nadzieję, że ona już tego nie pamięta, a jeśli pamięta, to nie znajdzie tej notki. Jeśli jednak pamięta i znajdzie, to chciałam ją w tym miejscu zapewnić, że ja już urazy nie chowam. I to wcale nie jest tak, że ta koleżanka kojarzy mi się tylko z tym jednym mało przyjemnym wspomnieniem.

Wczoraj jednak przypomniała mi się dużo bardziej niemiła sytuacja. Otóż w czasach zerówki zostałam okradziona z kilku drewnianych kur. Proszę się nie śmiać. Nie tylko straciłam kury, ale stałam się ofiarą niesprawiedliwego traktowania ze strony ciała pedagogicznego. A ponieważ byłam wtedy jeszcze młoda i naiwnie wierzyłam, że "pani ma zawsze rację", zostałam przy okazji odarta z ideałów.

A było to tak: w domu miałam kolekcję drewnianego drobiu. Były to małe, dość odbiegające kształtem od ich żywych wzorów kury, które znajdowały się wśród moich zabawek od wczesnego dzieciństwa. Pewnego razu wzięłam je za sobą do przedszkola. Jedna z koleżanek chciała je pożyczyć, na co się zgodziłam. No a kiedy wracając do domu poprosiłam o zwrot mojej własności, dowiedziałam się, że "kto daje, a potem zabiera, ten się w piekle poniewiera". 

Niestety, sama nie znałam takich sprytnych wierszyków, ale wiedziona nadzieją na panującą na świecie sprawiedliwość, poskarżyłam się pani, tłumacząc, że kury zostały pożyczone, a nie oddane. Byłam pewna swego: przecież mówiłam prawdę. Niestety, wychowawczyni stanęła po stronie mojej koleżanki,  informując mnie, że skoro już te kury dałam, to nie należą dłużej do mnie.

Przez te kury miałam przez długi czas doła. Po pierwsze, czułam się potraktowana niesprawiedliwie zarówno przez panią, jak i przez koleżankę. Po drugie, w jakiś skomplikowany sposób było mi szkoda rodziców, ktorzy kiedyś, w jakiejś zamierzchłej przeszłości mi te kury podarowali, a ja je w tak głupi sposób straciłam. No a potem miałam już w życiu większe problemy (np. to jak sprawić by w ciągu jednych wakacji przestawić się z pisania lewą ręką na pisanie prawą ręką) i o kurzej aferze całkiem zapomniałam.

Aż do wczoraj. Oglądając nowe zdjęcie profilowe koleżanki, nagle zobaczyłam wśród jej facebookowych przyjaciół znajomo brzmiące nazwisko. Jednoznacznie wskazywało ono na znajomą od kur. Od razu weszłam na profil dziewczyny, z którą nie miałam żadnego kontaktu od dwudziestu paru lat. Mieszka za granicą, ma dwójkę dzieci i jest bardzo ładna. I choć cała ta sprawa z kurami wydaje mi się dziś głupia i kompletnie nieważna, to rozbawiła mnie sytuacja, w której trafiam na zdjęcia  koleżanki z wczesnego dzieciństwa i moim pierwszym skojarzeniem jest to, że ukradła mi kiedyś jakąś zabawkę.

Ja tu się nabijam, a pewnie sama w czasach przed i szkolnych podpadłam z czymś niejednej osobie. Jedną taką sytuację nawet pamiętam - pewnemu koledze zniszczyłam komplet zeszytów i ćwiczeń. Chorowałam, on pożyczył mi materiały z lekcji, które opuściłam, a ja nie zauważyłam, że odnoszę mu je w dziurawej od dołu reklamówce, która szurała po zabłoconym chodniku. Najgorsze w tej sprawie było to, że potem bałam się już od niego brać lekcje - a był bardzo ładny. 

czwartek, 20 czerwca 2013

O wyśnionych genialnych pomysłach. I tych, które mi bezczelnie skradziono

Należę do ludzi o dość wrażliwych snach. 

Objawia się to tym, że moje sny są często dosyć wyraziste i skomplikowane. Wiele z nich przy próbie opowiedzenia staje się historyjkami bez sensu, zrozumiałymi tylko dla mnie. Bywają jednak i takie zawierające przekaz jak najbardziej uniwersalny - jak np. mój powtarzający się koszmar o tym, że moja matura okazuje się nieważna, bo w liceum, do którego uczęszczałam, nagle odkrywają, że nie dostarczyłam jakichś obrazków potrzebnych do zaliczenia plastyki. 

Nieco wyższy poziom abstrakcji prezentował mój sen o Gwiezdnych Wojnach, który nawiedził mnie w czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Otóż w owym śnie prezydent naszego kraju był wielkim fanem filmu George'a Lucasa. Do tego stopnia, że stworzoną przez niego historię uznał za alegorię losów Polski. Nie pytajcie mnie o szczegóły. W tym śnie miało to duży sens. W każdym razie efektem tej sytuacji były coroczne obchody specjalnego święta państwowego, podczas których wszyscy obywatele mieli się przebierać za postaći z Gwiezdnych Wojen i odgrywać scenki z udziałem ich bohaterów. Najlepsze było to, że całość była finansowana z budżetu państwa. Fajna sprawa, mówię Wam.

Oczywiście tematyka moich snów ma często związek z tym, co aktualnie dzieje się w moim życiu. Byłam kiedyś zakochana w chłopaku, który uwielbiał chodzić po górach. Efektem były powtarzające się sny, w których siedzieliśmy z tym miłym memu sercu panem w jakiejś romantycznej scenerii, po czym on nagle wstawał, brał plecak i oświadczał, że musi iść w góry. A ja zostawałam sama i smutna. Na szczęście w życiu realnym nigdy nie byliśmy tak do końca parą, bo takiego zachowania na żywo bym nie zniosła.

Często też śnią mi się książki. Czasem jest to rozbudowana fabuła jakiejś czytanej kiedyś przeze mnie pozycji. Schody zaczynają się wtedy, gdy jestem aktualnie wciągnięta w jakąś powieść i w nocy śni mi się jej ciąg dalszy. Bywało już, że po przebudzeniu musiałam sprawdzać na ostatnio czytanej stronie, czy dana sytuacja została naprawdę opisana, czy tylko mi się śniła. Najbardziej wkurzające było to podczas nauki do sesji egzaminacyjnej - bo podręczniki też mi się śniły. Co ciekawe, te mocno sugestywne sny o aktualnie czytanych książkach zachowują wersję językową. Czyli jeśli czytam po polsku, to i te dodatkowe, wyśnione fragmenty są po polsku. Jeśli po angielsku lub niemiecku - to i we śnie czytam w tych językach. Do tego stopnia, że pojawiają się tam wyrazy, których nie znam. 

Piszę o tym wszystkim dlatego, że ostatnio śniło mi się, iż pisałam książkę. Jakimś cudem pisałam powieść po angielsku i szło mi zaskakująco dobrze. Moją pierwszą myślą po przebudzeniu było to, że absolutnie muszę szybko zanotować jak najwięcej szczegółów z tego, co pisałam - bo potem wszystko zapomnę i pomysł przepadnie. Niestety, jak już przyszło co do czego, okazało się, że pamiętam tylko ogólną myśl przyświecającą mojej genialnej powieści ze snu. Chodziło w niej mniej więcej o to, że dobrych ludzi na świecie jest bardzo mało, w dodatku część z nich zawsze śpi, więc ci którzy nie śpią powinni spełniać dobre uczynki żeby jakoś wyrównać ten niedobór dobra powstały przez tych śpiących. Wiem, to brzmi głupio, ale we śnie było genialne.

A tak w ogóle to nauczylam się, że odkładanie realizacji dobrych pomysłów jest bardzo złym nawykiem. Ostatni raz przekonałam się o tym kilka tygodni temu w kinie, gdy poszliśmy z Dawidem i Emilką na film o małych ludzikach żyjących w lesie. Film bardzo mi się podobał, tylko że ja przygody małych ludzików żyjących w lesie wymyślałam już w pierwszej klasie podstawówki. I nawet niektóre z nich spisałam, ozdabiając ręcznie wyprodukowany tekst wykonywanymi kredkami ilustracjami. Zapisałam w ten sposób dwa czy trzy zeszyty szesnastokartkowe. Potem zapomniałam o tym na wiele lat. Tymczasem ktoś wpadł na podobny pomysł, zrealizował go i jeszcze zarobił. 

Cóż, życie.

Ale na wszelki wypadek wszystkich piszących proszę o uszanowanie praw autorskich odnośnie motywu ludzi, którzy śpią i w związku z tym chwilowo nie mogą spełniać dobrych uczynków. To mój pomysł!

P.S. Jakby ktoś chciał poczytać o innych moich snach, to jeden opisałam tutaj.

wtorek, 18 czerwca 2013

Ogrodowa niechęć

W moim domu rodzinnym zawsze było mnóstwo zieleni. Mama uwielbia hodować kwiaty i jest temu hobby wierna odkąd pamiętam. Do tego stopnia, że od kilku lat mieszka w domu z ogródkiem, w którym - sądząc z jej relacji - spędza mnóstwo czasu, nie tylko delektując się przyrodą, ale i wykonując całe mnóstwo prac ogrodowych.

Ja też próbowałam mieć kwiaty. Przez kilka miesięcy nawet nieźle mi to wychodziło. Byłam posiadaczką czterech czy pięciu roślin doniczkowych, które upiększały mój pogrążony w stanie permanentnego bałaganu pokój w studenckim mieszkaniu. Niestety, w pewnej chwili zaczęłam o nich zapominać. Nie tak całkiem - kwiaty jakoś przetrwały kilka lat i przeprowadzkę do dwóch kolejnych mieszkań. 

Pewną komplikację w moich relacjach z roślinami wprowadziły koty, które, jak się okazało, uwielbiały skubać liście i nijak nie mogłam ich tego oduczyć. Jedną z roślin, będącą dla nich ponoć trucizną, wyniosłam na korytarz, gdzie panie sąsiadki hodowały różne zieloności. Niestety, chyba za dobrze im to wychodziło, bo pewnego dnia wszystkie doniczki, w tym ta zawierająca moją dracenę, zniknęły.

Ostateczne rozstanie z hodowaniem roślin nastąpiło w 2008 roku, gdy przeprowadziliśmy się do Szwajcarii. Nawet mieliśmy tam jednego kwiatka, który był dodatkiem do odkupionych od kogoś stołu i krzeseł. Niestety, nie byliśmy zbyt dobrzy w pamiętaniu o nim.

To nie jest tak, że nie lubię kwiatów. Bardzo lubię. Po prostu w swoim roztrzepaniu okazuję się nie być najlepszą osobą do ich hodowli, w związku z czym wolę ich nie posiadać. Bardzo jednak cenię sobie to, że mieszkam w miejscu, w którym aż roi się od pięknych klombów. No i niezmiernie cieszy mnie fakt, że dogląda ich ktoś inny niż ja.

Kilka dni temu podczas wieczornej rozmowy z Dawidem stwierdziłam, że kompletnie nie nadaję się do uprawiania ogrodu. Mieć mogę, ale zajmowanie się nim kompletnie mnie nie kręci - przynajmniej teoretycznie. No bo wiecie - to trzeba nosić, schylać się, często w upale i w ogóle. Jeśli już mam się zmęczyć, wolę to zrobić przy pomocy spaceru. Podczas kursu językowego, na który chodziłam w Szwajcarii, często słuchałam o tym, jak współkursantki pracowały w weekend w ogrodzie dla czystej rozrywki. Na swój sposób to podziwiałam, ale i nie rozumiałam. 

Zupełnie inne zdanie miał na ten temat Dawid, próbując mnie przekonać, że hodowanie roślin może być fajne.
- No pomyśl - mówił - sadzisz, podlewasz, opiekujesz się i widzisz jak to stopniowo wyrasta z ziemi...
- To znaczy takie Farmville? - bardziej stwierdzilam niż zapytałam.
- No, tak. Ale bez konieczności posiadania sąsiadów i questów typu "nasikaj na grządki pięciu innych osób".

Nadal nie czuję się przekonana.
Ale lubię, gdy wokół mnie jest zielono.

wtorek, 4 czerwca 2013

Zabawa w dom i Czerwony Kapturek

Ta notka będzie trochę o dziecku. Ale spokojnie, tylko trochę. Żadnych nocników czy przewijania. W gruncie rzeczy jak zwykle będzie głównie o mnie. Możecie spokojnie czytać dalej.

Z okazji dnia dziecka moja córka dostała domek dla lalek.

W zasadzie to całkiem zwyczajna sprawa: dziewczynkom pewnie prędzej czy później daje się takie rzeczy, a w naszym przypadku motywacją był fakt, że Emilka uwielbia przy pomocy zabawek odgrywać różne scenki. Domek nie jest jako przesadnie zaawansowany pod względem architektonicznym i wyposażeniowym, ma natomiast trójkę mieszkańców: pana, panią i dziecko. Wszystko to oznacza, że chcąc nie chcąc skazałam się na zabawę w dom.

A ja mam traumę przed zabawą w dom od czasów dzieciństwa. Z nieznanych mi przyczyn była to ulubiona zabawa małych dziewczynek na moim osiedlu. Polegała na odgrywaniu scenek z życia rodziny, zarówno przy pomocy lalek, jak i wcielania się dzieci w konkretne postaci. Z tego co pamiętam, większość dziewczynek chciała odgrywać rolę córki lub mamy. 

Od czasu do czasu próbowano mnie (sama również próbowałam) zaangażować mnie w taką zabawę w dom. Niestety, była to sytuacja, w której wyraźnie ujawniał się brak mojego przystosowania do życia w społeczeństwie. Otóż niemal nieodłącznym elementem zabawy w dom była scenka, w ktorej do mieszkania przychodzi podpity tata. A jeśli nawet nie podpity, to wzbudzający podejrzenia co do wcześniejszego spożycia alkoholu. Dla mnie było to coś całkowicie obcego (mój tata nie tykał alkoholu) i lekko przerażającego (jako że w owych czasach moi rodzice byli praktycznie abstynentami, picie budziło we mnie lęk). Z jednej strony kompletnie nie potrafiłam odgrywać scenek z pijanym tatą, z drugiej zaś miałam wrażenie, że to całe picie to taki pretekst, żeby mama mogła na tatę nakrzyczeć. 

W rezultacie zawsze podczas takiej zabawy robiłam coś źle i zabawa często przeradzała się w połajankę ze strony rówieśnic. Moje pomysły na rozwiązanie sytuacji, jak np. wprowadzenie postaci taty - abstynenta, jakoś nie przechodziły. W dodatku przeważnie wychodziło tak, że to ja miałam odgrywać postać ojca. 

Mogłam grać w kapsle. Robić fikołki na trzepaku. Jeździć na rowerze. Ale zabawa w dom była (obok gry w "dwa ognie") najgorszą traumą mojego podwórkowego dzieciństwa. Zapewne wyolbrzymioną przez lata i ogólną skłonnością do popadania w obsesje.

Tymczasem dociera do mnie, że zupełnie niechcący sama się na nią skazałam. Co prawda nikt mi nie każe odgrywać roli pijanego taty (poza tym zmieniły się zarówno czasy jak i moje podejście), ale wspomnienia powróciły. Staram się nie dać i przy Emilce dzielnie odgrywam role małymi lalkami reprezentującymi różnych członków rodziny.

Jak sami widzicie, bycie matką jest trudne. Nie tylko przez zabawę w dom. Wczoraj nawaliłam na całej linii podczas opowiadania bajki o Czerwonym Kapturku. W trakcie opowieści uświadomiłam sobie, że kompletnie zapomniałam, jak to się stało, że wilk trafił do domku babci i ją pożarł. Wytłumaczyłam biednemu dziecku, że mama musi najpierw wygooglać fabułę, przerwałam bajkę i przeszłam do etapu śpiewania piosenek. 

środa, 8 maja 2013

Alarm!

Gdyby ktoś zapytał mnie o pięć rzeczy, które najbardziej nie podobają mi się w mieszkaniu w Kalifornii, na czwartym miejscu wymieniłabym alarmy.*

Należę do ludzi mających skłonność do popadania w paranoję. Boję się używania kuchenek gazowych. Przez kilka lat mojego życia, kiedy miałam w łazience piecyk gazowy, męczyłam się wprost niemiłosiernie. Zdarzyło mi się, że o godzinie 22 chodziłam po kolejnych piętrach mojego bloku na krakowskim osiedlu, bo wydawało mi się, że czuję dym. Co ciekawe, kiedy kiedyś poczułam go naprawdę i okazało się, że palą się piwnice budynku, przyjęłam to dość spokojnie.

Tak czy siak, czasem mam wrażenie, że Kalifornia jest bardzo dobrym miejsce na pogłębianie paranoi. To tylko taka moja teoria, która absolutnie mnie nie dotyczy. Co prawda nadal boję się kuchenek gazowych, ale swojej używam. Wydaje mi się jednak, że gdybym chciała, mogłabym wpaść w obsesję antypożarową.

Po pierwsze, wszędzie trafiam na ostrzeżenia związane z tym, że coś tam może wywołać pożar. Przy wynajmowaniu mieszkania zostało nam dość stanowczo zasugerowane wykupienie ubezpieczenia od pożaru, z podanym dokładnych danych co ile sekund (a może munut) coś się w Kalifornii zapala. Odpowiednie ostrzeżenia są na pralce, piekarniku i mojej suszarce do włosów. Oczywiście jest też tak, że ja na te ostrzeżenia jestem szczególnie uczulona, więc je łatwo zauważam. Być może ktoś inny by je przegapił.

Ale alarmów nie da się przegapić.

Piszę to mniej więcej godzinę po tym, jak w naszym budynku po raz któryś włączył się alarm. Była to pierwsza taka sytuacja wieczorem, kiedy moja córka już spała, ja byłam tuż po kąpieli, z całkiem mokrymi włosami, a Dawid siedział właśnie w wannie. Nagle rozległo się głośne wycie. Wpadłam do łazienki, krzyknęłam do Dawida, żeby szybko wskakiwał w bokserki, sama włożyłam szlafrok, wyciągnęłam płączącą Emilkę z łóżeczka i szybko zeszliśmy schodami na dół. Przed budynkiem roiło się już od sąsiadów, w tym takich niosących na rękach dzieci i psy. Całość trwała bardzo krótko: po jakichś dziesięciu minutach byliśmy z powrotem w mieszkaniu, a jedynym głośniejszym dźwiękiem był sygnał straży pożarnej, która raczej nie miała niczego do roboty. Jedną z prawdopodobnych przyczyn uruchomienia się alarmu był dymiący grill.

Jasne, że lepiej jest być wyciągniętym z budynku w asyście hałaśliwego i drażniącego uszy dźwięku alarmu, niż obudzić się w środku pożaru, ale samo przeżycie nigdy nie należy do przyjemnych. Nawet jeśli ma się świadomość tego, że prawie na pewno wszystko jest w porządku. Zbieganie na dół i kręcenie się wśród tłumu sąsiadów w szlafroku i z mokrymi włosami też nie należy do moich ulubionych czynności, choć szczerze mówiąc w trakcie jej wykonywania nie zastanawiałam się nad tym w ogóle.**

Tak czy siak, gdybym miała kiedyś zamieszkać w domu, to chyba głównym argumentem byłoby dla mnie to, że alarm włączałby się wyłącznie na skutek moich własnych działań. Chyba że za mało jeszcze znam Kalifornię i sam fakt mieszkania w domu zamiast w bloku niewiele by tu zmieniał.


_____________
* Pozostałe przeszkadzające mi rzeczy to: odległość od Polski, ceny biletów do Polski i różnica dziewięciu godzin między Polską a Kalifornią. Oczywiście z tym wszystkim da się żyć, ale skłamałabym twierdząc, że te rzeczy zupełnie mi nie przeszkadzają. Na miejscu piątym jest fakt, że wszędzie trzeba jeździć samochodem, ale właściwie dosyć się już do tego przyzwyczaiłam.

** Absolutnie kretyńska myśl, która właśnie przyszła mi do głowy brzmi: panie powinny zawsze pamiętać o goleniu nóg, bo nigdy nie wiadomo kiedy będą musiały się znaleźć wśród sąsiadów mając na sobie koszulę nocną i szlafrok.


wtorek, 30 kwietnia 2013

O wizycie w DMV

No i tak się składa, że od dwóch tygodni znów jestem w kraju na końcu świata, w którym moją wagę oznaczają trzy cyfry a nie dwie, w którym do wiedzy o tym, jaki mam rozmiar buta musiałam dochodzić drogą prób i błędów i w którym boję się gotować, bo mam gazową kuchenkę (co podobno jest lepsze i fajniejsze) i większość obiadów wiąże się z koniecznością przełamywania moich lęków.

Nawet się trochę za tą Ameryką stęskniłam. Pewnie przyczyniła się do tego polska pogoda. Z blisko dwumiesięcznego pobytu, który miał przypadać na czas wiosny i budzącej się do życia przyrody, zrobiła się jedna z najdłuższych zim mojego życia.

O dziwo, stęskniłam się za prowadzeniem samochodu. Tęsknota była tak straszna, że aż pojechałam do DMV (Department of Motor Vehicles) zdać testy na prawo jazdy. Właściwie powinnam była zrobić to już dawno temu, ale najpierw czekałam aż przyznają mi SSN potrzebny do formularza, potem miałam dwa tygodnie buntu kiedy stwierdziłam, że już nigdy nie będę prowadzić (było to wtedy gdy rozwaliłam oponę i Dawid przeze mnie nie dotarł na egzamin), a potem poleciałam do Polski. Tak czy siak testy zdałam i nawet dostałam tymczasowe prawko, ozdobione najgorszym zdjęciem jakie mi kiedykolwiek zrobiono. Podobno wszyscy mają takie okropne zdjęcia i nie ma się czym przejmować. Nie żeby to docierało tak do końca do kobiecej strony mojej natury. Tak czy siak na to, jakie ma się zdjęcie, wpływ ma się niewielki, bo robią je na miejscu.

W zdawaniu testów najciekawsze było badanie wzroku. Było to coś, czym najbardziej się stresowałam przed pojechaniem do DMV. Testy zawsze można powtórzyć, douczyć się i w ogóle. Wzroku się ot tak nie naprawi, a ja jako osoba od dziecka ciągana po okulistach stresuję się każdą, okazją gdy każą mi czytać jakieś tabliczki znajdujące się w pewnej odległości. Tymczasem w DMV nie było okulisty. Była bardzo młoda pani, która przyjmowała mój formularz i kazała mi przeczytać w sumie trzy linijki z tablicy za jej plecami. Litery były tak duże, że od razu wpadłam w dobry nastrój.

Teraz czeka mnie egzamin praktyczny. Na który przyjeżdża się własnym samochodem i wozi egzaminatora po okolicy. 

A tak w ogóle, jakby kogoś ciekawiły te testy, to przykładowe pytania są tu. Oczywiście na prawdziwym egzaminie jest ich więcej niż 10.

piątek, 22 marca 2013

Historia pewnych wagarów

Podobno wczoraj obchodziliśmy Dzień Wagarowicza. Jako że temat od dawna mnie nie dotyczy, a zimowa aura za oknem raczej nie sprzyja wagarowym skojarzeniom, kompletnie ten fakt przeoczyłam. O temacie przypomniała mi dopiero moja mama, za co odwdzięczyłam się opowieścią o jednej z moich szkolnych ucieczek. Uznałam bowiem, że po tylu latach już mi żadna kara nie grozi.

W całej historii nie ma w zasadzie nic szczególnego: ot, wagary jakich wiele. Ale skoro opowiedziałam już rodzicom, to mogę opowiedzieć i Wam.

Pewnego wiosennego, chyba majowego dnia jakoś na początku tego tysiąclecia, zaspałam do szkoły. Nie było to niczym wyjątkowym: zawsze nienawidziłam rannego wstawania. W dodatku jak na złość kilka razy w tygodniu pierwszą lekcją był angielski. Nauczycielka prowadząca zajęcia z tego przedmiotu jakoś nie potrafiła się przyzwyczaić do moich spóźnień i wyraźnie jej one przeszkadzały. Bywało zatem, że w trosce o dobre samopoczucie ogółu, wiedząc, że spóźnienia nie uniknę, postanawiałam spędzić pierwszą godzinę lekcyjną w łazience.

Tu muszę złożyć stosowne wyjaśnienie. To wcale nie tak, że nie było tygodnia, w którym nie omijałabym angielskiego. Takie wypadki zdarzały się tylko czasem. Fakt, że na przeczekanie pierwszej lekcji wybierałam łazienkę wynikał zaś z tego, że nie chciałam być przyłapana przez jakąś kontrolującą korytarze panią woźną. A z łazienki może korzystać każdy, nawet w czasie lekcji, prawda? Poza tym to nie moja wina, że tak często mój szkolny dzień zaczynał się od angielskiego. 

Tego dnia spotkałam w łazience koleżankę z klasy. No i jakoś tak wyszło, że postanowiłyśmy nie iść również na kolejną lekcję, a potem w ogóle opuścić budynek liceum. Był w końcu piękny, wiosenny dzień - komu normalnemu chciałoby się go spędzać w szkolnej ławie czy też szkolnej łazience?

Poszłyśmy do parku. Na niebie świeciło słońce, wokół pełno było zieleni. Jakież było moje zdziwienie, gdy wśród przechadzających się po alejkach zaczęłam rozpoznawać kolejne znajome twarze. Wyglądało na to, że tego dnia w parku było mniej więcej 20 procent uczniów naszej szkoły. Nie czując się tam do końca pewnie, postanowiłyśmy udać się w dalszą drogę.

Koleżanka zaproponowała proste rozwiązanie:
- A nie możemy iść po prostu do ciebie?
- Nie! - tłumaczyłam - moi rodzice idą dziś do pracy na 11, wczoraj było zebranie... Nie da rady. Musimy poczekać.
- No to chodźmy pod zawodówkę - powiedziała koleżanka - posiedzimy, pogadamy, a jak twoi rodzice pójdą do pracy, idziemy do ciebie.

Tak zrobiłyśmy. Ponieważ jednak nie chciałyśmy się rzucać zanadto w oczy (przypomniało się nam nagle, że nasza wychowawczyni uczy również w szkole zawodowej), poszłyśmy na tyły budynku, gdzie w atmosferze chylących swe gałęzie ku ziemi drzew zamierzałyśmy przeczekać kolejną godzinę. Niestety, rzeczywistość nieco nas zawiodła - wśrod wspomnianych drzew roiło się od komarów, poza tym koleżanka miała na sobie bardzo jasne spodnie, co wykluczało wygodne siedzenie na ziemi czy murku. Paskudne owady próbowała przegonić dymem z papierosów, ale i tak było nam średnio wygodnie. Kiedy uznałam, że rodzice już prawie na pewno są w pracy, poszłyśmy do mnie do domu.

Siedziałyśmy tam przez kilka godzin, dzwoniąc do różnych znajomych i nieznajomych (zdaje się, że koleżanka właśnie tego dnia "wydzwoniła" sobie swojego przyszłego chłopaka - ale to temat na inną notkę, której zresztą nie napiszę), aż w końcu kumpela postanowiła iść do domu. Zadzwoniła mniej więcej pół godziny później, informując mnie, że pod moją klatką spotkała nauczycielki od fizyki i matematyki - przedmiotów, które miałyśmy dziś na czwartej i piątej lekcji. Co prawda była na tyle sprytna, że zmyśliła historię o tym, jak to była u lekarza i przyszła do Agaty po lekcje, nie mając pojęcia o tym, że Agaty też nie było w szkole, ale i tak wiedziałyśmy, że mamy kłopoty.

Miałyśmy. Ale życie i tak było piękne.

środa, 20 marca 2013

Mamy wiosnę

No więc od dziś mamy astronomiczną wiosnę.

Proszę się nie przerażać tym, że za oknem leżą zaspy śniegu, a prognozy pogody uparcie wskazują temperatury minusowe. Bynajmniej nie mamy do czynienia z jakimś odstępstwem od normy. Wręcz przeciwnie: wszystko jest tak, jak być powinno. Zgodnie z porządkiem tego świata. Jego naturą i zasadami.

Zasady są bowiem takie: jeśli Agata przyjeżdża, to wtedy jest zimno. To właśnie dlatego polska zima 2009/2010 była taka tragiczna: mieszkałam wtedy w Warszawie i swoje musiałam wycierpieć. Przez pewien czas chodziłam do pracy niosąc w plecaku, oprócz laptopa, dodatkową parę jeansów, bo te, w których wychodziłam, po dojściu na miejsce były mokre od dołu do połowy ud. Szybko też przestałam się cieszyć perspektywą ogrzania w odwiedzanej raz na dwa, trzy tygodnie Szwajcarii: choć wieść niosła, że jest tam znacznie cieplej niż w Polsce, jakimś cudem przy każdej mojej wizycie na Zurych spadał śnieg. Tendencja ta zresztą potwierdziła się w ostatni weekend, kiedy to śnieg spadł na Szwajcarię w noc po moim przylocie. Bosko.

Mając przed sobą perspektywę pobytu w Krakowie i - mam nadzieję - spotkań z dawno nie widzianymi znajomymi, zaczynam już powoli przygotowywać się na porządną dawkę zmarznięcia. 

Proszę się jednak nie martwić. Wprawdzie nie mogę nikomu obiecać, że zbliżające się święta będą zielone, ale wkrótce po nich w Polsce powinna zapanować wiosna. Najdalej w połowie kwietnia. Spakuję się wtedy i na trochę wyjadę w siną dal.

Wybuchy radości są jednak również niewskazne. Mimo wszystko mam nadzieję mieszkać jeszcze w Polsce. Tak na stałe. Wtedy to dopiero będzie zimno. 

piątek, 8 marca 2013

Biały koń, biały śnieg

Tak, wiem. Mało piszę. Już nawet dostaję upomnienia od czytelników i wypomina mi się że w miesiącu X napisałam ileś tam notek, a w miesiący Y mniej. Tylko co tu poradzić na to, że czas mija tak szybko? Dopiero co byłam na etapie postanowień noworocznych, a tu już marzec w pełni, za pół roku dorobię się trójki na początku liczby określającej wiek, moje tegoroczne statystyki na Goodreads przekroczą pięćdziesiątkę, a ja będę dalej siedzieć i narzekać, że wszystko mija tak szybko, że tylko patrzeć, jak będę stara i siwa (siwa to może już jestem, tylko dzięki technikom fryzjerskim nie mam o tym pojęcia).

Tymczasem, mimo szybkiego upływu czasu, dzieje się bardzo dużo. Chociażby dzisiaj w nocy. Moja podświadomość zafundowała mi prawdziwą kumulację dziwnych snów. Wśród tych wyróżniających się był jeden rozgrywający się na lubartowskim cmentarzu. Trochę nie wiem jak, po co i dlaczego, bo na tym cmentarzu nie byłam od lat, a już na pewno nie cierpię na związane z nim fobie.

We śnie cmentarz był miejscem, które absolutnie musiałam odwiedzić. Miało to jakiś związek z faktem, że od świtu do nocy siedziała tam moja babcia, porządkując grób dziadka. Jej wysiłki wydawały się co najmniej przesadzone: od rana czyściła płytę, zmieniała wodę kwiatom i zamiatała alejkę - tylko po to, by wszystkie te czynności powtarzać za chwilę od nowa. Być może chciałam po prostu dotrzymać jej towarzystwa? A może łudzilam się nadzieją, że rozsądną argumentacją przekonam ją o bezsensowności  takiego a nie innego spędzania czasu?

Podobnie jak na jawie, również we śnie doskonale znałam drogę do grobu dziadka. Trzeba było pójść głowną alejką i po dziesięciominutowym spacerze skręcało się w prawo. A jednak za każdym razem moja cmentarna wyprawa kończyła się już przy głównej bramie nekropolii. Już bowiem z tego miejsca, pomiędzy drzewami, mogłam wypatrzeć białego konia, którego babcia trzymała przy grobie dziadka. Zwierzę niewątpliwie było szalone: z daleka dało się dojrzeć, jak rzuca łbem, staje dęba. Wiatr niósł odgłosy przerażającego rżenia.

Wytrwale chodziłam jednak pod bramę cmentarną, w nadziei, że któregoś dnia okaże się, iż babcia pozbyła się białego konia. W świecie rzeczywistym najzwyczajniej boję się tych zwierząt. We śnie mój strach był tak olbrzymi, że nie pozwolił się zbliżyć nawet na odległość stu metrów.

Wizyty pod cmentarzem przerwało moje obudzenie się. Wyjrzałam za okno i z przerażeniem zobaczyłam, że podczas gdy ja śniłam o białych, szalonych koniach, na moje rodzinne miasto spadła tona śniegu. Ten koń, to pewnie był proroczy.

piątek, 8 lutego 2013

Bo ja chcę bibliotekę

Przez całe życie chciałam mieć wielki księgozbiór, który z biegiem lat stawałby się coraz bogatszy. A ponieważ mieć na półce i mieć przeczytane to niekoniecznie to samo, chciałam też szybciej czytać. Jakimś cudem, mimo tego, iż zawsze czytalam dużo, proces ten szedł (i nadal idzie) mi wolniej niż w przypadku innych znanych mi czytających. Jasne, że wszystko zależy od dnia, humoru i rodzaju czytanej książki. Ba - nawet język i rodzaj druku mają spore znaczenie. Mimo to z podziwem patrzę na tych, którzy są w stanie pochłonąć kilkaset stron dziennie. Ja tak nie potrafię. Mój rekord to jakieś dwieście pięćdziesiąt, a i to podczas koszmarnego tygodnia 2004 roku, kiedy leżałam unieruchomiona w łóżku z paskudnym zakażeniem w stopie. Po prostu czytam wolno i już.

Marzenie o księgozbiorze realizowałam uparcie przez wiele lat. U rodziców było to proste - oni zawsze mieli dużo książek i nie widzieli nic dziwnego w tym, że moje półki zapełniały coraz to nowe pozycje. No, może trochę nie podobało im się, że niektóre z tych pozycji to fantastyka, ale do jakichś zażartych konfliktów na tym polu nigdy nie dochodziło.

Po wyjechaniu do Krakowa wszystko zaczęło się na nowo. Z racji ograniczonej przestrzeni nie było sensu ani możliwości myśleć o przewiezieniu setek książek towarzyszących mi w latach dziecinnych i nastoletnich. Dawne lektury zostały u rodziców, a ja stopniowo ustawiałam obok siebie kolejne pozycje. W dzielonym z Moniką mieszkaniu w Nowej Hucie nie miałam nawet półki na książki - swoje zbiory ustawiałam porządnie przy ścianie, do czasu, aż skończyło się miejsce. Potem przyszła pora na pierwszy regał, który do tej pory stoi w przedpokoju krakowskiego mieszkania.

W 2008 mieszkało ze mną już naprawdę sporo książek. Częściowo wpływał na to fakt, że Dawid przybył wraz ze swoim zbiorem. A jednak zawartość regałów (wtedy już kilku) nie wyjechała do Szwajcarii. Zurych stał się kolejnym miejscem, w którym zbierałam książki od nowa.

Kiedy teraz o tym myślę, wygląda mi to na swego rodzaju manię. Bardzo lubiłam posiadać książki, które czytałam. Oczywiście nie ograniczałam się wyłącznie do takich, nie zmienia to jednak faktu, że książki zawsze znajdowały się na szczycie moich zakupowych list. Jakimś trafem znajdowały się też na szczycie list osób, które chciały mi sprawić prezent (dziękuję Tomkowi S.). Jedna z moich relacji damsko-męskich rozpoczęła się na poważniej głównie dlatego, że zachwycił mnie widok pewnego pana wąchającego książki w Empiku. Koniec wyznań fetyszystki. 

Bo oto dochodzimy do kwestii Kindle. Którego bardzo nie chciałam i w ogóle. No bo jak to - czytać książki na jakimś urządzeniu? Jeszcze rozumiem, że ktoś tak czyta gazety. Ale książka powinna zajmować określoną przestrzeń, powinna pachnieć, pozwalać na zachwyt szelestem stron i zapachem druku. Albo lat spędzonych na jakiejś półce w jakimś pokoju. Książek nie trzeba podłączać do ładowania, a nawet jeśli dana pozycja jest ciężka czy niewygodna do noszenia - to cóż, dla dobrej lektury warto się poświęcić. Ale potem mnie zepsuto. Pokazano mi Kindle i mnie zachwycono. Chyba pierwszy raz w życiu odezwał się we mnie instynkt gadżeciarski. Nie wiem czy się rozwinął (oby nie), ale Kindle pozostało.

W pewnym sensie korzystanie z czytnika wpłynęło dodatnio na moje czytelnicze życie. Dzięki odpowiedniej aplikacji na telefon łatwo było czytać stojąc w kolejce z zakupami. Jadąc ruchomymi schodami. Po pewnym czasie wiedziałam, że wjechanie na czwarte piętro sklepu o wdzięcznej nazwie Manor (które to piętro z pewnych względów odwiedzałam regularnie) oznacza przeczytanie dwóch, a może nawet trzech stron przewiniętych na ekranie telefonu. 

Do tego doszedł aspekt praktyczny. Po pierwsze, jadąc gdzieś nie musiałam pakować plecaka pełnego książek. Nie był to wielki problem, dopóki nie miałam dziecka, które samo w sobie jest pewnego rodzaju bagażem, wymagającym w dodatku walizki wypełnionej ciuchami. Po drugie, kupowanie książek za pośrednictwem Kindle było i jest bardzo wygodne. Oraz o wiele tańsze niż korzystanie z anglojęzycznej księgarni w Zurychu, na którą przez lata byłam skazana. No i wracając do tematu dzieci - spędzając czas z parodniową, parotygodniową czy paromiesięczną Emilką było mi o wiele wygodniej korzystać z łatwego w obsłudze urządzenia niż z papierowej książki, która wymagała przewracania stron. Życie jest brutalne i wymaga dostosowania ideałów do praktyki.

Po przeprowadzce do Kalifornii narodził się we mnie zachwyt dla bubliotek. I pewnie nie powinnam poruszać tego temarum, ale te dziecięce sekcje są fajne i zasługują na osobny rodział (ku baczeniu polskim bibliotekarzom?:).

Ostatnio poszłam jeszcze dalej w las i osiągnęłam szczyt bluźnierstwa, angażując się w słuchanie audiobooków. No bo sorry - czas spędzony na ładowanie naczyń do zmywarki czy wieszanie prania to czas bezpowrotnie stracony. Słuchanie w tym czasie nagrania z książką trochę to wynagradza. 

No dobra - mogę się zachwycać techniką, ale przyjemność obcowania z książką papierową to coś, za czym regularnie tęsknię. Tyle że teraz kupując "papier" jestem bardziej wybredna. Wolę kupować pozycje co do których mam pewność (a przynajmniej nadzieję), że posiadanie ich w wersji fizycznej ma sens. Na fali tych wniosków kupiłam sobie ostatnio na imieniny "We need to talk about Kevin".

Marzenia o dużym pokoju od podłogi do sufitu wypełnionym książkami pozostają aktualne. Ale miło by było gdyby to był w miarę stały pokój. Taki, z którego nie trzeba się zwijać po jakimś czasie. Taki, do którego by się wracało, a nie który by się zmieniało. Jeszcze takiego nie mam, więc dobrze, że jest Kindle. 

I tym sentymentalnym akcentem kończę, życząc wszystkim miłego dnia.

środa, 30 stycznia 2013

Dbanie o zdrowie jako czynność bardzo stresująca

Pewnego amerykańskiego wieczoru doszłam do wniosku, że dbanie o zdrowie może być bardzo stresującą sprawą. A jak wiadomo, stres zdrowiu (i urodzie) szkodzi.

Kilka dni temu próbowałam za pośrednictwem serwisu internetowego wyklikać sobie wizytę u lekarza. Specjalnie używam słowa "próbowałam" - próba została zakończona sukcesem, ale zanim do niego doszło, minęło jakieś 30 minut, podczas których zdarzało mi się mocniej uderzyć w klawisze laptopa czy pomyśleć jakiś brzydki wyraz. Kiedy nareszcie uspokojona zapisałam sobie datę i godzinę planowanej wizyty, mój wzrok przyciągnął jeden z punktów na stronie kliniki. Otóż proponowano mi zrobienie czegoś w rodzaju testu, który miał określić moją zdrowotną kondycję.

Cóż, o zdrowie podobno trzeba dbać, zatem kliknęłam w odpowiednie miejsce. Kolejne czterdzieści minut spędziłam odpowiadając na pytania z bardzo różnych dziedzin. Wszystko w trosce o swoje zdrowie, a może i życie.

Niestety, w miarę zaznaczania odpowiedzi czułam, że podpadam coraz bardziej. Z jakichś powodów dostawałam pytania o ilość przesypianych godzin czy też wypijanego alkoholu. Dość szybko uznałam, że normy, jakie wyznaczyli twórcy tej całej ankiety są z sufitu. Idąc tropem ich myśli, powinnam spędzać każdą dobę na jedzeniu, spaniu i bieganiu. O rzeczy naprawdę ważne - takie jak liczba przeczytanych książek, wycieczki, smaczne alkohole czy godziny spędzone z przyjaciółmi mnie nie zapytano. Dziwne. Musiałam natomiast przyznać się, że nie stosuję żadnych osłon przeciwsłonecznych, nie jestem zaszczepiona przeciwko grypie, a na drodze zdarza mi się lekko przekraczać dozwoloną prędkość. No dobrze - nie musiałam. Ale chciałam być uczciwa.

Następnie dostałam pytania mające ocenić moją gotowość do wprowadzenia zmian. Na przykład pytano mnie, czy zamierzam zmienić swój styl żywienia.  Na szczęście zawsze była tam do wyboru jakaś rozsądna odpowiedź, brzmiąca "nie i nie zamierzam zmieniać zdania w ciągu najbliższych sześciu miesięcy".

Jeśli sądziłam, że test był stresujący, z taką oceną powinnam poczekać do momentu odczytania wyników. Dowiedziałam się z nich mianowicie, że cierpię na depresję i alkoholizm, mój sposób odżywiania się jest tragiczny (tak swoją drogą, nie zapytano mnie w ogóle o ilość jedzonych słodyczy, okazało się natomiast, że jem za mało pieczywa), a w ogóle to co prawda nie mam nadwagi, ale mam poważne problemy z talią.

To ostatnie to przez pomyłkę. Jako porządna Europejka na pytanie o obwód w talii podałam odpowiednią wartość w centymentrach, zapomniawszy, że test pyta raczej o cale. Wyszło zatem, że tej talii mam ponad 160 cm. Niewiele mniej niż wzrostu.

Na koniec test chciał wiedzieć, czy życzę sobie dodania wyników całości do mojego "medical record", tak by dostęp do nich miał mój lekarz. Przed oczyma stanęła mi dobra, miła pani doktor, u której byłam z wizytą jakoś w listopadzie. Pani była blondynką z Iranu i podzielała moją pasję do spacerów. Stwierdziłam, że absolutnie nie mogę jej rozczarować swoimi wynikami i zaznaczyłam "NO".

Tak czy siak poczułam się niedoceniana. Ja tu chodzę na basen, na spacery, nie palę, kupuję żywność w zdrowych sklepach, a oni jeszcze narzekają. I wysyłają mi spam z propozycjami zajęć terapeutycznych.

/Notka została napisana z lekkim przymrużeniem oka.

wtorek, 8 stycznia 2013

Nie wyszłam za Austriaka

W związku z powstałym zamieszaniem oświadczam, że nie pozostaję w związku małżeńskim z obywatelem Austrii oraz że w Austrii nie mieszkam. Tym, którzy nie wierzą, powiem jeszcze, że mam całkiem niezłą pamięć i jakkolwiek mogę od czasu do czasu o czymś zapomnieć, to raczej nie o małżeństwie z obcokrajowcem.

A było to tak: jak relacjonuje moja mama, podczas spaceru po naszym rodzinnym miasteczku, babcia spotkała swoją starą znajomą, która jakimś cudem mnie kojarzy (bez wzajemności. Ja kojarzę tylko jej córki: jedna trzy razy przekłuwała mi uszy, a druga uczyła mnie geografii). Jak się okazuje, wie o mnie znacznie więcej niż moja rodzina. Ba - wie więcej niż ja sama. I tak pewnego styczniowego dnia moja babcia dowiedziała się, iż jej wnuczka wyszła za mąż za Austriaka i wyjechała do ojczyzny swojego lubego. Zaskoczona babcia, która widziała mnie na własne oczy mniej niż tydzień temu, próbowała oponować, tłumacząc za kogo wyszłam i gdzie mieszkam, ale na niewiele się to zdało. Wieść gminna niesie bowiem, iż przebywam na stałe w pięknym, górzystym kraju (w którym tak naprawdę byłam tylko raz i to przejazdem) i jako wyrodna córka swej ojczyzny dzielę łoże z obcym.

Nie żeby mi to wszystko jakoś strasznie przeszkadzało. Ludzie są po prostu kreatywni. Jakby spojrzeć na sprawę dokładnie, pewne powiązania da się zauważyć. Na przykład takie, że tak samo jak urodzony w Austrii Adolf Hitler wyszłam za mąż 29 kwietnia. Oraz że mieszkałam w pobliskiej Szwajcarii. A jakby tego było mało, to podobno w Wiedniu mieszka moja kuzynka (której kompletnie nie znam), nazywająca się dokładnie tak samo jak ja. A kiedyś, wiele lat temu, kiedy jeszcze byłam pretensjonalną czytelniczką poważnej literatury, sięgałam po wszystkie książki Elfriede Jelinek, które tylko ukazały się w języku polskim. Tak więc moje powiązania z Austrią są bardzo silne i ten mąż to tylko taka wisienka na torcie.

No, ale jakby czytał to ktoś kto mnie to od dawna nie widział, to ponownie oświadczam, że to z Austriakiem to bujda.