wtorek, 4 października 2016

Detektor alkoholu

No dobra, do czegoś się Wam przyznam.

Otóż boję się gazu.

Zaczęło się to na początku szkoły podstawowej, kiedy w sąsiednim bloku nastąpił wybuch. Do tej pory pamiętam krzyki wołających o pomoc i sylwetki ludzi wyciągających ręce przez okno. W moim mieście korzystało się najczęściej z butli gazowych, podpiętych w kuchennej szafce. Używało się ich tylko do gotowania - ogrzewanie było centralne, a wodę w łazience podgrzewał elektryczny bojler.

A potem zamieszkałam w Krakowie. W mieszkaniu, które wynajmowałyśmy razem z M., był piecyk gazowy, który podgrzewał wodę. Dziś, po ponad 15 latach stwierdzam, że to był największy mankament tamtego mieszkania. Nie przyzwyczajone do takich urządzeń chyba obie się trochę tego piecyka obawiałyśmy. Widok niebieskich płomieni wesoło mrugających nad wanną raczej nie sprzyjał uzyskiwaniu przyjemności z gorącej kąpieli. Pewnego razu piecyk nam zgasł. Ze zgrozą patrzyłam na przyjaciółkę, która wychowawszy się w jednym z sąsiednich bloków błyskawicznie poradziła sobie z usterką.

Kiedy mieszkałam w Kalifornii, idea korzystania z gazu w domu zbudowanych z czegoś w rodzaju drewnianej sklejki, o których wiadomo było, że w starciu z pożarem szanse mają niewielkie, dosłownie mnie przerażała. Pal licho gotowanie - do kuchenek byłam w miarę przyzwyczajona. Ale ogrzewanie wody? Domu? Na początku każdego sezonu zimowego łapałam lekką schizę. Uczciwie mówię: dobrze że mam dzieci, bo kto wie czy nie upierałabym się przy rezygnacji z ogrzewania. Miewałam już przecież głupsze pomysły.

Tak czy siak ostatnio postanowiłam sobie poradzić z moją schizą w sposób praktyczny. Zakupiliśmy czujnik gazu, który miał być strażnikiem mojego spokoju. No bo jeśli coś by się ulatniało, to czujnik się włączy, a my będziemy mieć czas na ucieczkę z domu, prawda? Urządzenie zostało włączone i prawie zapomniane.

Do czasu. Nadeszły moje urodziny. Mąż zrobił mi nie lada niespodziankę. Od niedawna mieszkaliśmy w Irlandii i nie do końca jeszcze byliśmy oblatani w temacie co-gdzie-się-kupuje (właściwie to wciąż nie jesteśmy). Tymczasem małżonek zdobył wszystkie składniki potrzebne do przygotowania mojego ulubionego drinka. Przez chwilę szalał w kuchni z shakerem, a potem usiedliśmy razem przy stole, naprzeciwko dwóch idealnie przyrządzonych koktajli. 

I wtedy włączył się alarm. Kątem oka zobaczyłam kota zeskakującego z blatu, na którym był czujnik i pędem uciekającego na górę. No tak - sierściuch ocierał się o ciepłe urządzenie i niechcący wcisnął przycisk "test me". Bywa.

Podobna sytuacja miała miejsce jakieś dwa tygodnie później. Znów: zero gotowania, spokojny wieczór, dzieci w łóżkach, a ciszę idealnego wieczoru rozdarł dźwięk alarmu. Spłoszony kot uciekł po schodach do sypialni.

Za trzecim razem, czyli w ostatni weekend, zaczęliśmy dopasowywać do siebie fakty. Alarm włączał się zawsze wieczorem. I zawsze wtedy, gdy siedzieliśmy na dole. Nie czuliśmy gazu, a ja mam naprawdę dobry węch. W końcu wpadłam na pomysł: to musiało mieć coś wspólnego z alkoholem. Nasz detektor zdawał się wyczuwać gaz tylko wtedy, gdy piliśmy coś procentowego.

Błyskawicznie przystąpiliśmy do eksperymentu. Dawid przygotował w shakerze mai tai, a ja przystawiłam czujnik do otwartego urządzenia. Od razu rozległo się wycie, a my wiedzieliśmy już, że nasz czujnik gazu ma funkcję alkomatu.

Resztę wieczoru spędziłam, czytając w Internecie podobne historie. Była kobieta, która mając w kuchni czujnik gazu miała problem z użyciem w łazience sprayu do włosów. Była para, która z jakiejś okazji wyszorowała na błysk całą kuchnię, używając przy okazji sporej ilości środków czyszczących. Był gość, który otworzył okna i po chwili wyłączał wyjący alarm, bo... jego sąsiedzi właśnie czyścili dywan. Swoją drogą, ktoś powinien pomyśleć o wydaniu książki zbierającej część najlepszych recenzji produktów na Amazonie.

Oczywiście to wszystko zrobiło się zabawne po dokładnej kontroli ze strony pogotowia gazowego. 

Wygląda na to, że jesteśmy bezpieczni. I to na wielu frontach. Nasz detektor gazu wykrywa alkohol.


P.S. Nie. To nie jest opis snu.

5 komentarzy:

  1. haha, co za różnica, sen czy nie sen ;)
    BTW, dzisiaj musiałam Nickowi tłumaczyć, o co chodzi z Twoim blogiem. Twoimi snami. I Putinem.
    :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawie to zostało opisane.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem pod wrażeniem. Bardzo fajny wpis.

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń