niedziela, 31 grudnia 2017

Szczęśliwego!

Tak się składa, że mam właśnie przerwę w aktywnościach przedsylwestrowych i postanowiłam wykorzystać ten czas na stworzenie tradycyjnej, podsumowujących kończący się rok notki.

To był chyba najspokojniejszy - może nawet najnudniejszy - rok mojego życia. Nigdzie się nie przeprowadziliśmy, nie snuliśmy też przeprowadzkowych wizji - prawdopodobnie dlatego, że po raz pierwszy od jakichś 10 lat mieszkamy w miejscu, które należy do nas. Po tych wszystkich latach pełnych przenosin to właściwie ulga. W pewnym momencie miło wiedzieć, gdzie się będzie za rok czy dwa lata. A przynajmniej zakładać z dużą dozą prawdopodobieństwa. ;-)

Moje dzieci, których w momencie gdy zaczynałam wrzucać na tego bloga pierwsze notki nawet nie było w planach, znów urosły. Najstarsze zalicza już drugi rok w irlandzkiej podstawówce, a bliźniaczki od końcówki sierpnia chodzą do Montessori. Przeżywam chyba coś w rodzaju złotego wieku macierzyństwa - dzieci są na tyle duże, że w dużym stopniu ogarniają się same, a jednocześnie na tyle małe, że nie sprawiają jeszcze poważniejszych problemów. Gdyby ciąże kończyły się urodzeniem od razu trzylatków mogłabym mieć ich jeszcze z piątkę.

Jakoś na początku tego roku podczas rozpakowywania pudeł z Kalifornii trafiłam na resztki starej włóczki. Wygrzebałam skądś szydełko i zaczęłam dłubać. Skutek jest taki, że pokój, który początkowo planowałam przeznaczyć na domową bibliotekę stał się pokojem szydełkowym. Mam w nim jakąś straszną ilość włóczki, a w głowie - pomysły szydełkowane na kolejnych kilka lat.

Przeczytałam ponad 170 książek, o czym zresztą jak zwykle napiszę osobną notkę. Pod względem czytelniczym mogę pochwalić się nie tylko wynikiem ilościowym, ale też jakościowym - zupełnie przypadkiem trafiłam na dwie serie, które zostaną w moim sercu na wiele lat. Właściwie łapię się na tym, że wracam do nich myślami niemal codziennie.

Nie odbyłam wielkich podróży, choć odwiedziłam Polskę i Niemcy. Za to pod koniec roku zarezerwowałam bilet na samolot do Kalifornii. Uwielbiam Irlandię i mam nadzieję już tu zostać, ale gdybym z jakiegoś powodu nie mogła, to prawdopodobnie myślałabym poważnie o powrocie do USA, mimo że chłodna analiza nie przemawia z tą opcją.

W temacie wyzwań intelektualno - zawodowych wyszło zupełnie nie tak jak miało być, ale trochę wskazuje na to, że jeszcze będzie dobrze.

W maju byłam na koncercie Guns 'N Roses. Warto było.

Nie schudłam tych pięciu kilogramów, które według mojej wagi dzielą mnie od czasów sprzed bliźniaczej ciąży, ale za to mam FitBita - magiczne urządzenie, które poza wskazywaniem godziny liczy moje kroki, analizuje sen i mierzy puls. Jakimś cudem to wszystko naprawdę motywuje mnie do ruchu, zaczęłam też więcej sypiać. Właśnie dziś zorientowałam się, że stało się niemożliwe - od jakiegoś czasu sama z siebie budzę się przed 8 i nie mam problemów ze wstawaniem, mimo że za oknem jest ciemno.

Coś tam próbuję pisać po angielsku - zaczęłam spisywać różne obrazy zapamiętane z dzieciństwa. Wychodzi z tego lekko smętny obraz, ale z jakiegoś powodu gorzej pisze mi się o tych samych rzeczach po polsku. Może angielski to język stworzony do opisywania dzieciństwa spędzonego w Polsce lat osiemdziesiątych?

No i widzicie, to by było na tyle. Nuda. Ale nie martwcie się, za 15 dni wsiadam na pokład samolotu i rozpocznę ten rok z przytupem.

A tymczasem - szampańskiego sylwestra i szczęśliwego 2018!