niedziela, 12 czerwca 2016

Zuryskie perypetie, czyli odkażanie karaluchów

Do końca stresowałam się tym, że na miejscu nie mamy zaklepanego żadnego noclegu. Wprawdzie sytuacje, w których wyjeżdżaliśmy dokądś nie wiedząc, gdzie będziemy spali, już się zdarzały, ale to było w czasach przeddzieciowych. Wtedy wędrówka po hotelach, pytania o cenę i kalkulowanie, na co właściwie nas stać, nie była jakimś szczytem szaleństwa. Inaczej przedstawia się sytuacja, gdy w grę wchodzi trójka małych dzieci.

D. zapewniał, że jakoś to będzie, a ja starałam się wierzyć tym lakonicznym zapewnieniom. W końcu nie wybieraliśmy się w jakieś nieznane miejsce - w Zurychu mieszkaliśmy przez kilka ładnych lat, urodziła się tam jedna z naszych córek. Tym razem pobyt miał trwać tylko kilka dni - ot, taki przystanek w drodze na wakacje w Polsce. D. miał w tym czasie pracować w tamtejszym biurze, a ja z dziewczynami planowałam długie wędrówki nad jeziorem. Tak na dobrą sprawę w ciągu dnia nie potrzebowaliśmy żadnego lokum. Gdzieś jednak musieliśmy trzymać walizki. No i spać.

Na widok znajomego, białego budynku z niebieskimi balkonami nieco się zdziwiłam. To tutaj zamieszkaliśmy jesienią 2008 roku jako bezdzietna, kompletnie zielona w kwestii emigracji para. Wyprowadzaliśmy się w roku 2012, jako rodzice rocznego dziecka, zostawiając za sobą masę wspomnień i kilka plam z czerwonego wina na dywanie. Nie bardzo rozumiałam, co robimy w tym miejscu latem roku 2016. Przecież to zwykły blok, nie hotel.

- Pamiętasz, mieliśmy jeden dorobiony klucz - zaczął mi tłumaczyć D. - Nie oddałem go przed wyprowadzką. Możemy tu kilka dni posiedzieć... Nikt się nie czepi.
- No ale jak to - powątpiewałam. - Tam nikt nie mieszka, czy jak?
- Mieszka jedna kobieta. Ale ona wynajmuje tylko jeden pokój, dwa pozostałe są wolne... Wytłumaczymy jej co i jak.
- A właściciel?
- Podczas tych czterech lat, kiedy tu mieszkaliśmy, jakoś nas nie odwiedzał. Dlaczego miałby to robić teraz?

Probowałam oponować, mówić o sąsiadach, z których któryś przecież nas zauważy i zawiadomi właściciela mieszkania, a może nawet policję. W końcu to, co robiliśmy, było poniekąd włamaniem. Wizja wylądowania na ulicy z bagażem i trójką dzieci w środku nocy wydawała się zarówno przerażająca, jak i całkiem realna. Ale nie dla mojego męża - ochoczo przystąpił do wnoszenia po schodach naszego zamkniętego w kilku walizkach dobytku.

Kobieta, które zamieszkiwała jeden pokój w dobrze mi znanym mieszkaniu na Zurlindenstrasse w Zurychu miała krótkie, jasne i kręcone włosy. Zgodziła się na nasz tymczasowy pobyt, choć nie była nim zachwycona.
- To się wyda - twierdziła. - Poza tym ja już o was słyszałam. Chodzicie po ludziach, wmawiacie im, że przeprowadzacie się ze Stanów do Irlandii, a tak naprawdę badacie grunt tu, na miejscu...
- To tylko kilka dni - szeptał mi D., widząc moje przerażone spojrzenie. - Jutro rano wyjdź gdzieś z dziećmi, możesz je nawet spróbować zostawić w jakimś przedszkolu.
- Oszalałeś?! Przecież szwajcarskie przedszkola są koszmarnie drogie.
- No są, ale to tylko kilka dni. Poza tym w ten sposób, gdyby właściciel zajrzał tu w ciągu dnia, to zwyczajnie nas nie zastanie.

Następnego dnia rzeczywiście poszłam do pobliskiego przedszkola. Cena za pojedynczy dzień dla trójki moich dzieci znacznie przekraczała to, co musielibyśmy zapłacić za nocleg w hotelu. Czy mój mąż zwariował? Postanowiłam do niego zadzwonić.
- Słuchaj, czy my naprawdę nie możemy wynająć pokoju w hotelu? To o wiele tańsze niż przedszkole i nie musielibyśmy się cykać z tym, że ktoś nas nakryje...
- Ech, ty nic nie rozumiesz - usłyszałam w słuchawce głos męża. - W tym mieszkaniu zostały nasze walizki, a dziś i tak tam nie wrócimy.
- Dlaczego nie?!
- Bo będzie tam przeprowadzane odkażanie karaluchów - wyjaśnił małżonek i mniej więcej wtedy się obudziłam.

_______________
Ciekawostka: sny, w których nielegalnie pojawiam się w różnych zamieszkiwanych przeze mnie w przeszłości miejscach zdarzają mi się regularnie. Dość często na przykład po imprezie w Warszawie ląduję w domu w pobliżu skrzyżowania Woronicza z Wołoską, w którym kiedyś wynajmowałam pokój. Otwieram sobie drzwi kluczem, którego nigdy nie zwróciłam i po cichu pomykam schodami na górę, w nadziei, że nikt mnie po drodze nie spotkam. Również mieszkanie w Zurychu odwiedzam od czasu do czasu. Przy jednej z takich sennych wizyt zorientowałam się, że w 2012 roku zostawiłam tam wszystkie swoje buty.


wtorek, 7 czerwca 2016

Agata i jej pralki. Historia na rozdziały podzielona

Podobno do wytrwałych świat należy, a sukces to przede wszystkim ciężka praca, którą talent może zaledwie wspierać. Brzmi fajnie i motywująco. Ale moje skille w zakresie używania pralki najwyraźniej nie mają o tym wszystkim zielonego pojęcia.

Zawsze było źle. W dzieciństwie miałam szczęście - temat prania rozgrywał się jakby poza mną i chyba wszystkim to pasowało. Oczywiście od czasu do czasu coś tam zebrałam, przełożyłam i wymieniłam, ale ogólnie rzecz biorąc można stwierdzić, że choć w rodzicielskim domu miałam różne obowiązki, to jakoś te związane z pralką do nich raczej nie należały. A potem poszłam na studia. I wtedy zaczął się koszmar.

I - Czas bez pralki

Mieszkanie, w którym wylądowałam w wieku lat dziewiętnastu, pralki nie posiadało. Zdaje się, że w tamtych czasach nie była to jakaś niecodzienna sytuacja. Z tego co kojarzę wielu moich znajomych ze studiów na UJ również nie dysponowało pralką. Okoliczność ta warunkowała oczywiście regularność wizyt u rodziców. Coś tam zawsze dawało się przeprać ręcznie, ale tak czy siak raz na kilka tygodni wsiadałam do pociągu obarczona olbrzymim plecakiem wypchanym brudnymi ciuchami. Możecie mi wierzyć lub nie, ale ten rodzaj transportu odzieży doprowadziłam niemal do perfekcji i w szczytowym okresie moich logistycznych zmagań z praniem w miejscu oddalonym o 300 km od miasta, w którym mieszkałam, potrafiłam wbiegać do pociągu z dwoma plecakami ze stelażem. I tylko raz ktoś miał do mnie pretensje, że moje klamoty zajmują tyle miejsca.

Stan bezpralkowia trwał jakiś czas. Jak na złość wszystkie mieszkania, przez które w tym czasie przewinęła się moja skromna osoba, nie miały pralki. Za to jedno z nich miało wannę w kuchni. Coś za coś - nie można mieć wszystkiego.

Wszystko to wpływało dobrze na relacje w mojej rodzinie - jako że wpadałam zwykle na weekend, a jedna pralka nie dawała rady takim stosom ciuchów, to trzeba było czasem zwracać się o pomoc do ciotki.

Pytanie, które zadaję sobie do dziś, brzmi: "dlaczego ja po prostu nie kupiłam sobie pralki?". Pralki tanie nie są, ale rehabilitacja kręgosłupa, którą zaliczyłam kilka lat później, też trochę kosztowała. No ale dzięki temu wszystkiemu ta notka zyskała kilka dodatkowych linijek.


II - Czas pralki zaborczej

Zwrot akcji nastąpił w momencie, w którym wprowadziłam się do mieszkania D. Tam pralka była. I to taka, jaką zawsze chciałam mieć - otwierana z przodu, z szybką, przez którą widać było kręcące się w środku pranie. Nie wiem co mnie napadało, ale przez jakiś czas lubiłam ludziom wmawiać, że lubię się na to patrzeć. Jakimś cudem niektórzy uwierzyli.

Pralka znacząco podniosła jakość moich podróży do rodziców - mogłam je odbywać w towarzystwie małego, podręcznego plecaczka, a sam pobyt nie był już absurdalnym wyścigiem z czasem. Nie było jednak aż tak idealnie - pralka, którą miałam do dyspozycji, była bowiem sprzętem krnąbrnym i zaborczym. Potrafiła wałkować w sobie ciuchy przez dobre trzy czy cztery godziny bez żadnego wyraźnego powodu. Bywały też jakieś problemy z otwieraniem jej po zakończeniu programu. Jakie - nie pamiętam i pamiętać nie chcę.


III - Czas pralki z opcji niemieckiej

W 2006 roku wyjechałam na półroczne stypendium do Niemiec. Mieszkałam w akademiku, w którym ogólnie rzecz biorąc było mi bardzo wygodnie. Pomijając kwestię prania.

Wyobraźcie sobie wielki budynek, składający się z dwóch skrzydeł. Każde ze skrzydeł miało pięć pięter, a każde piętro - 14 pojedynczych pokoi dla studentów. W piwnicy akademika były trzy pralki, którymi jakoś musieliśmy się dzielić. Aby ułatwić organizację tego wszystkiego, obowiązywała specjalna lista zapisów. Niby prosta sprawa - zejść do piwnicy, dopisać się do odpowiednich rubryk, w odpowiednim czasie przyjść z klamotami, uprać, wywiesić, wrócić do pokoju...

Tylko że nie.

Wizja tych niemieckich pralek jakoś mnie przerażała. Weteranem prania nie byłam, te stojące w piwnicy akademika wyglądały kompletnie inaczej niż te, których dotychczas używałam. Niby była do nich jakaś instrukcja, ale po niemiecku. Pokażcie mi człowieka, który z ochotą przystąpi do czytania instrukcji pralki po niemiecku.

W końcu jednak doszłam do momentu, w którym kończyły mi się ciuchy, a pranie ręczne zrobiło się nieco uciążliwe. Zeszłam do piwnicy, gotowa zapisać się na pierwszy lepszy termin...

...który wypadał jakoś tydzień później. O 8 rano. Westchnęłam, litując się nad swoim brakiem przewidywalności i na wszelki wypadek zapisałam się od razu na dwie sesje prania.

Kilka dni później, zaspana do granic możliwości (żadne z zajęć nie zaczynały mi się o 8, przyzwyczaiłam się do długiego spania rano), stałam przed niemiecką pralką z naręczem wymagających natychmiastowego prania ubrań. Stałam, patrząc bezsilnie na wredną maszynę. To był moment, w którym zorientowałam się, że to cholerne pranie kosztuje. Żeby to koromysło w ogóle zaczęło pracować, należało wrzucić w odpowiednie miejsce kilka moment po 25 eurocentów każda. I wiecie co? Ja tych cholernych monet nie miałam.

Kolejne podejście do prania też nie wyszło. Tym razem nie miałam ze sobą proszku do prania. No bo kurde - założyłam, że opakowania proszku będą obok pralek. Skoro już ktoś płaci za wodę i prąd, dlaczego nie miałby płacić za sam proszek?!

Dziś mogę mówić o podwójnym sukcesie. Nie tylko opanowałam obsługę pralek w niemieckiej piwnicy, ale zdołałam przeżyć 10 lat bez opowiadania tej historii komukolwiek. Chyba, że czegoś nie pamiętam.


IV - Pralki amerykańskie

Ci, którzy znają mój życiorys, zauważą zapewne, że pominęłam tu dwa etapy: pralki warszawskiej i szwajcarskiej. Musicie wiedzieć, że jakimś cudem obie po prostu działały. Do tego stopnia, że zaczęłam wierzyć, że moje relacje z tymi urządzeniami mogą stać się podobne do tych, którymi może pochwalić się większość śmiertelników.

W USA pranie zaczęło stanowić dość istotny element mojego życia. Związane to było z dwiema rzeczami:
- w przeciwieństwie do doświadczeń z Niemiec, Szwajcarii i Warszawy, pralkę miałam w mieszkaniu, nie trzeba było nigdzie schodzić, ani na nic się zapisywać. Mogłam cieszyć się regularnymi sesjami pralniczymi bez niepotrzebnego stresu i zakłóceń na linii towarzysko-sąsiedzkiej.
- jakoś tak wyszło, że w ciągu kilku lat na świecie pojawiła się trójka moich dzieci, a to oznacza, że prać trzeba często.

W Stanach, jak to w Stanach, wszystko było na opak. Pralki co prawda działały, ja za to działałam gorzej. Raz na jakiś czas wpadałam we wściekłość, bo okazywało się, że uprałam coś, czego prać w ogóle nie należało. Na przykład pomarańczową kredkę. Dureksa. Pampersa. I tak dalej, i tal dalej. Jakoś to jednak szło. Tyle, że z przygodami.


V - Pralki irlandzkie

Pisząc te słowa, mogę się pochwalić kontaktem z zaledwie dwiema irlandzkimi pralkami. Obie były (i przynajmniej jedna z nich jest nadal) wyposażona w opcję suszenia. Suszenia, które nie suszy. Cholerstwo ogrzewa ciuchy do jakiejś masakrycznej temperatury, a ja wyciągam je takie nagrzane i mokre jednocześnie. Tak jest za pierwszym razem, bo muszę przyznać, że w każdym kolejnym suszeniem wszystko jest jakby mniej mokre.

I tu pojawia się moje pytanie - czy wszystkie pralko-suszarki są takie beznadziejne? Dotychczas miałam do czynienia wyłącznie z suszarkami stanowiącymi względem pralek byt osobny i one działały ok.


Epilog

Wiem, ta notka jest od czapy. Ale wszystkie zawarte w niej historie są prawdziwe. Staram się jakoś zatuszować lęk przed jutrzejszym lotem. :)