piątek, 23 września 2016

Fioletowe pudełko na zwłoki

To było zbyt straszne, bym mogła w to po prostu uwierzyć. Wspomnienie, które wracało do mnie regularnie wydawało się być bardziej snem niż czymś, co rzeczywiście przeżyłam. A z biegiem czasu znajdowałam coraz więcej argumentów na poparcie swojej teorii o śnie.

Nie pamiętam, jak to się zaczęło dokładnie. Wszystko działo się u mnie w mieszkaniu. Byłam w gronie przyjaciół. Dobrze się bawiliśmy, był też jakiś alkohol. I facet, który się do mnie przystawiał. Zdaje się, że coś między nami zaszło. Nie wiem, jakim cudem - nie pociągał mnie w najmniejszym stopniu, nie był w moim typie, a ja nie szukałam tego wieczoru niczego poza wesoło spędzonym czasem wśród ludzi, z którymi dobrze się czułam. 

Nie wiem, kto wpadł na pomysł zatuszowania całej sprawy. W tamtej chwili wydawało się, że interwencja jest potrzebna - facet mnie straszył. Postanowiliśmy go spić - każdy po kolei stukał się z nim wypełnionym przezroczystą cieczą kielonkiem, aż w końcu zasnął nieprzytomny gdzieś w kącie pokoju. Zgodnie wypiliśmy wtedy po jeszcze jednym głębszym. Na odwagę. A potem jeden z nas, nazwijmy go J., podszedł do śpiącego z nożem i metodycznie przystąpił do dzieła.

Właściwie nie było dużo krwi. Pamiętam, że byłam zaskoczona, jak łatwo przeobrazić człowieka w bezkształtną stertę plastrów mięsa. Po zakończeniu całej operacji włożyliśmy kawałki martwego ciała do pudełka po butach, które z kolei umieściliśmy w skrytce pod podłogą. O tej skrytce nie wiedział ani mój mąż, ani dzieci. Uznałam, że jestem w stanie żyć z tą straszną tajemnicą ukrytą pod deskami, po których codziennie stąpaliśmy.

Widzicie? To musiał być sen. Takie rzeczy się nie zdarzają. A nawet jeśli, to nie przechodzi się nad nimi to porządku dziennego. Gdyby to był kryminał, już dawno siedzielibyśmy za kratkami za morderstwo. W każdym razie na pewno ja. Po tym wszystkim (jakim wszystkim? Przecież nic się nie zdarzyło) musiałam obiecać przyjaciołom, że w razie czego całą winę biorę na siebie. Ich tam nie było.

Ale to nie wszystko. Ciało, a raczej fragmenty ciała, które przez kilka lat znajdowałyby się tuż pod deskami mojej podłogi, musiałoby już ulec rozkładowi. A gdyby tak było, powinien temu towarzyszyć niemożliwy do zignorowania smród. Ktoś już dawno zwróciłby na niego uwagę. Mąż. Dzieci. Odwiedzający nas znajomi. Nie da się żyć przez kilka lat z trupem w jednym mieszkaniu i nawet tego nie zauważyć.

Coś jednak było nie w porządku. Od pewnego czasu zauważyłam, że moi przyjaciele, którzy byli wtedy razem ze mną, podczas wspólnych spotkań rzucają w moim kierunku znaczące spojrzenia i aluzje. Od czasu do czasu w trakcie zwykłej rozmowy na jakiś luźny temat słyszałam: "Ale wiesz, że od tego nie uciekniesz, prawda?"

Zaczęłam wpadać w panikę. Koszmarem stały się ranki, kiedy otwierałam oczy, zadowolona po przespanej nocy i nagle spadał na mnie ciężar skrywanej tajemnicy. Nadal wierzyłam, że to wszystko było tylko złym snem, ale chciałam, żeby ktoś mnie o tym zapewnił. Tymczasem bałam się zapytać.

Do czasu. Przyszedł taki moment, w którym nie wytrzymałam. Podczas wspólnej imprezy z przyjaciółmi zaczęłam płakać. Krzycząc, rzucałam w kierunku moich wspólników pytania: 
- To zdarzyło się naprawdę, mam rację?
- Sprawdźmy - odpowiedział ktoś w końcu.

Poszliśmy razem do mojego domu. W środku nikogo nie było, mogliśmy bez problemu otworzyć skrytkę w podłodze. A tam, ku mojemu przerażeniu, spoczywało fioletowe pudło po butach. Wyglądało dokładnie tak, jak je zapamiętałam, nie było nawet pokryte kurzem. A w środku znajdowały się pocięte na niewielkie kawałki zwłoki, które mimo upływu lat wyglądały wciąż tak samo.

Poczułam, że otacza mnie coś strasznego, rodzaj gęstej mgły, w której nie jestem w stanie wykonać nawet żadnego kroku. Tymczasem coś przecież musiałam zrobić. Nie chciałam iść do więzienia. Nie mogłam! Byłam matką trójki dzieci, wiodłam szczęśliwe, stabilne życie. Przed sobą miałam dowód dokonanej zbrodni. Dowód, którego policja swego czasu na pewno poszukiwała. Przecież ten facet musiał mieć jakieś nazwisko, adres, rodzinę. Ktoś musiał zgłosić zaginięcie. To, że przez cały ten czas trzymałam pod podłogą zwłoki było już wystarczająco straszne. Teraz musiałam się po raz kolejny zmierzyć z faktem, że to moja ofiara. I podjąć jakieś działania.

Rozpuścić zwłoki w kwasie? Nie, naoglądałam się za dużo Breaking Bad. Któryś z przyjaciół zasugerował rozsypanie fragmentów ciała na dużej przestrzeni w jakimś odległym lesie, ale natychmiast został zakrzyczany - to byłoby podawanie policji dowodów na tacy, przecież w ten sposób zwłoki zostałyby prędzej czy później znalezione, a biorąc pod uwagę okoliczności, sprawie towarzyszyłby powiew sensacji. Zakopać? Na przykład na plaży? Nie. Tam wiele osób spaceruje z psami. Psy wyczują i wykopią.

__________
Nigdy w życiu nie cieszyłam się tak z dźwięku budzika wyrywającego mnie ze snu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz