środa, 30 czerwca 2010

Schwyzertüütsch, a może Schwiizerdütsch? Czyli "nie lubię tego"

Kiedy dwa i pół roku temu pojawił się w moim życiu temat wyjazdu do Szwajcarii, znajomi kiwali głową: no tak, tam to sobie poradzisz, w końcu mówisz po niemiecku. Próbowałam się trochę bronić, tłumaczyć, że język, którym posługują się mieszkańcy Helwecji nie do końca jest mową naszych zachodnich sąsiadów. Argument, że w niektórych regionach Polski też mówi się nieco inaczej niż w pozostałych nie jest w tym przypadku dobry. 

Kilka lat temu, gdy mieszkałam jeszcze w Krakowie, pracowałam dla pewnej korporacji. Byłam w zespole związanym z projektem dla szwajcarskiego klienta. Na moim biurku stał aparat telefoniczny podpięty pod bazylejski numer. Oczywiście początkowo bardzo przejmowałam się swoją nową pracą, a telefoniczne rozmowy w obcym języku mocno mnie stresowały. Byłam wtedy co prawda bezpośrednio po półrocznym pobycie na stypendium w Niemczech, ale czym innym jest pogawędka w cztery oczy czy to przy piwie, czy w sali wykładowej, czym innym zaś rozmowa telefoniczna o charakterze biznesowym. Najgorsze było jednak to, że początkowo w ogóle nie byłam w stanie zrozumieć moich rozmówców. Ciągle pamiętam to przerażenie: jak ja ich mogę tak w ogóle nie rozumieć? Z opresji wybawił mnie kolega z zespołu, tłumacząc, że dzwoniący Szwajcarzy mówią w swojej własnej odmianie niemieckiego. Zupełnie innej od tej, którą oboje znaliśmy. - Trzeba ich prosić, żeby mówili w Hochdeutsch - wyjaśnił Marcin. Sposób okazał się skuteczny: gdy mój rozmówca wyrzucał z siebie potok kompletnie niezrozumiałych dla mnie wyrazów, uprzejmie prosiłam o przejście na "właściwy" niemiecki. Zawsze działało. 

Oczywiście wiedziałam, że w Szwajcarii mówią "trochę po swojemu", nie przypuszczałam jednak, że różnice mogą być aż tak znaczące. Tak czy siak, po prawie dwóch latach mieszkania i pomieszkiwania w Zurychu wciąż nie znam Schwyzertüütscha. Poznałam konkretne słowa, używane np. podczas zakupów w sklepie. Wiem na przykład, że prosząc o siatkę nie powinnam mówić o "Tasche" tylko o czymś, co wymawia się "Sekhli". Co prawda przez pewien czas nosiłam się z zamiarem nauczenia się tego języka, ale zniechęcił mnie przykład koleżanki, która mieszkając w Zurychu, jeździ na studia do Bazylei, gdzie podobno mówią już zupełnie inaczej. Znajomy studiujący we Fribourgu z kolei opowiadał mi, że każdy nowy rok akademicki na jego uczelni zaczyna się od tego, że nowi studenci, pochodzący z różnych regionów Szwajcarii, wymieniają się informacjami na temat tego, jak u nich się mówi na dane przedmioty czy zjawiska. W kraju, który ma tylu mieszkańców co Londyn!

Na szczęście nie jest tak źle: od czasu do czasu moja pamięć uzupełnia się o kolejne, pojedyncze słówka, a sami Szwajcarzy mówią również w Hochdeutsch. Książki są wydawane zazwyczaj po niemiecku. Pocieszyły mnie także słowa pewnej Niemki z Hamburga, która zapewniała mnie, że gdy przyjechała po raz pierwszy do Zurychu, sama miała problem ze zrozumieniem czegokolwiek.

Były też śmieszne sytuacje: z panią w Ikei, która załatwiała nam transport pierwszych mebli do mieszkania, dogadywaliśmy się tak, że mówiliśmy coś po niemiecku, a ona zapisywała to na kartce, jakby dla potwierdzenia, że mamy to samo na myśli. Pewnym problemem mogą być kontakty z ludźmi pracującymi w sektorze usług - wielu z nich to imigranci, np. z krajów bałkańskich, którzy znają tylko Schwyzertüütsch

O istnieniu Schwyzertüütscha, którego nie tylko nie znam, ale i nie lubię, przypomniał mi ostatnio Facebook, sugerując, bym "polubiła to". Problem polega na tym, że nie lubię. Moja językowa pasja chowa się w tej sytuacji w kąt, a motywacja do nauki rozpływa się w powietrzu. 

Warto zerknąć: http://pl.wikipedia.org/. Jak widać, język, o którym mowa, nie ma nawet jednolitego zapisu. Jest wesoło.

wtorek, 29 czerwca 2010

Przeciągnij Grzesia, czyli zdobądź wirtualnego Napieralskiego

Staram się nie zabierać głosu w kwestii toczącej się kampanii prezydenckiej. Choć prawem głosu cieszę się już dość długo, mam wrażenie, że do tej pory żadnymi wyborami nie byłam aż tak zniesmaczona. Dlatego siłą woli staram się wyprzeć temat z obszaru moich zainteresowań i zajmować się zupełnie innymi sprawami (przynajmniej do 4 lipca).

Dziś podczas niewinnego klikania na Facebooku znalazłam pewną aplikację, której istnienia nie potrafię przemilczeć. Przeciągnij Grzesia to nowa gra, co prawda dość prosta w obsłudze, za to w znakomity sposób obrazująca przebieg kampanii przed drugą turą wyborów prezydenckich. Chodzi oczywiście o przeciągnięcie na swoją stronę kandydata SLD, Grzegorza Napieralskiego. Całość jest banalna: gracz wybiera, w którego z kandydatów chce się wcielić. Kolejny krok polega na aktywnym klikaniu w odpowiednią strzałkę na klawiaturze, tak by mimo usiłowań kontrkandydata, przeciągnąć Napieralskiego na swoją stronę mocy.

Wygrana jest łatwa do osiągnięcia, a w nagrodę użytkownik Facebooka może powiadomić swoich znajomych, że jest zwolennikiem BK/JK i przeciągnął kandydata SLD na swoją stronę mocy.

Prosta, prześmiewcza, banalna pod każdym względem gra to miły akcent końca tej kampanii. której żaden chyba element nie odrzucił mnie tak, jak rozpaczliwe zabieganie o głosy zwolenników Napieralskiego. I to przez kandydatów tych partii politycznych, które na SLD patrzyły zawsze wilkiem. Ameryki nie odkrywam, temat jest poruszany w mediach od wielu dni. Spór o Grzesia wolę jednak w postaci zaproponowanej przez Facebooka niż w tej, którą proponują kandydaci. Miłej gry. Dosłownie i w przenośni.

piątek, 25 czerwca 2010

Spakowana, jeszcze tu

Nie lubię się przeprowadzać. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w moich ustach stwierdzenie to brzmi nieco głupio. Przeprowadzam się w końcu regularnie od czasu, gdy skończyłam dziewiętnaście lat i wyjechałam z małego Lubartowa na studia do dużego Krakowa. Zresztą, nawet w królewskiej stolicy nie mogłam usiedzieć na miejscu: mieszkania zmieniałam kilkakrotnie. Nawet to, w którym nocuję podczas moich obecnych krakowskich eskapad nie jest już tym, z którego korzystałam przed wyjechaniem z Krakowa "na stałe".

Spakowałam rok swojego życia do przepastnych toreb i walizek. To i owo wylądowało w koszu na śmieci - np. puste flakoniki po perfumach. Przed pozbyciem się ich zrobiłam sobie jeszcze zapachowy seans. Podobno ludzie, których cechuje ułomność w zakresie któregoś ze zmysłów odrabiają to z nawiązką na innym polu. Jeśli to prawda, to słaby wzrok wynagradza mi częściowo zmysł zapachów. Bo to, że czuję potrawy gotowane przez sąsiadów to dopiero początek: mam bzika na punkcie tego, co da się wyczuć. Skutkuje to również swoistą obsesją na punkcie tego, czym pachnę ja sama. Wcieram w siebie przeróżne substancje z nieprzemijającą misją usunięcia może naturalnego, może właściwego zapachu człowieka, jego życia i trudu.

Zapachy przywodzą mi na myśl miejsca, ludzi, konkretne momenty. Nie wszystkie spośród tych, z którymi się dziś rozstałam, naprawdę lubiłam. Były wśród nich takie, które pełniły funkcję pewnych stymulatorów. Były takie, które zostały przez sentyment. Były przecież i te, które wiązały się z jakimiś konkretnymi nadziejami na nowy początek, kasację przeszłości. Choć tak naprawdę nigdy nie wierzyłam do końca w teorie, które mogłyby zmienić życia. Zapachy też nie mogą.

Zostawiam za sobą spory kawałek życia. Pozwalając sobie na rozpłynięcie się w sentymentach. Dlaczego nie? Przecież nie wrócę już do tego domu. Jeśli będę tęsknić, wspomnienia zawsze mogę przywołać konkretnymi zapachami. Albo przeczytam stosowny fragment z prowadzonego przeze mnie od blisko dziesięciu lat dziennika, którego wydaniem uwielbiam straszyć bliźnich zamieszanych w jakiś sposób w moje życie.

Coś we mnie krzyczy, żebym została. I coś zostaje. Czuję się głupio i sentymentalnie. I na swój sposób dobrze mi z tym. 

Jeszcze tu wrócę, prawda?

niedziela, 20 czerwca 2010

O dopłacie, do której nie doszło, czyli jak zamienić TLK w IC

Na wybory wybrałam się pociągiem. Chcąc oddać głos, musiałam pojechać do Krakowa, w którym jestem zameldowana. Będąc w rozjazdach, nie byłam w stanie załatwić wcześniej formalności związanych z dopisaniem się do innego okręgu wyborczego. No, ale ponieważ ja Kraków bardzo lubię, cały plan nie wydawał mi się aż tak straszny.

Pociągi kursujące między Lublinem a Krakowem są mi znane od lat. Jeżdżę nimi regularnie od 18. roku życia. Przez te dziewięć lat sporo się zmieniło: podczas moich pierwszych wypraw trasę tę obsługiwały pociągi ekspresowe, które trasę pokonywały w cztery (a w przypadku porannego pociągu Kraków-Lublin były to nawet niepełne cztery!) godziny. Co prawda miałam do dyspozycji tylko dwa bezpośrednie połączenia na dobę, ale kto w wieku maturalnym przejmuje się takimi bzdurami? Ważne, że da się dojechać.

Byłam na pierwszym lub drugim roku studiów, gdy ekspresy zastąpiły na tej trasie pociągi pospieszne. Niby było o jakieś dziesięć złotych taniej (odpadała konieczność wykupienia miejscówki). Tłok i ryzyko braku wolnych miejsc, wynikające z rezygnacji z systemu miejscówek szczególnie mi nie przeszkadzał - gdy wiedziałam, że może być problem (np. przed świętami), po prostu wsiadałam na Płaszowie. Pociąg dojeżdżał na Dworzec Główny niemal pusty i tam dopiero następowało natarcie pasażerów. Niestety, pospieszny zatrzymywał się na różnych mniejszych stacjach, co znacznie wydłużało podróż. Mój rekord bez opóźnień na tej trasie to ponad sześć godzin. Dodam, że Kraków dzieli od Lublina coś ponad 300 km...

Ostatnio omawianą trasę objęły we władanie Tanie Linie Kolejowe. Objawiło się to m.in. tym, że bilety lekko zdrożały, reszta - jak mi się wydaje - pozostała bez zmian. Te same lekko śmierdzące składy, ten sam, zdecydowanie zbyt długi czas podróży. Tylko pasażerów jakby mniej, co wynika może z faktu, że od kilku już lat nie jestem studentką i nie jeżdżę w typowych dla studentów dniach. 

Dziś na odcinku od Lublina do Radomia jechał ze mną w przedziale młody mężczyzna. W Radomiu natomiast dosiadła się para młodych ludzi - anglojęzyczny chłopak i Polka, która przed odjazdem pociągu rozmawiała przez okno z matką. Rodzicielka była bardzo zniesmaczona faktem, że córka podróżuje TLK. Tłumaczyła jej, że to "syfny", niebezpieczny pociąg, że powinna zrobić dopłatę do pierwszej klasy i jechać IC, bo "tam są miękkie siedzenia i wyższy komfort, a tu to nikt nie jeździ i jest niebezpiecznie, no a tamto to inny przewoźnik, inna firma". Pani w średnim wieku łypała przy okazji na mnie okiem, jakbym - ruda, w za szerokich jeansach, z Łowcami Diuny na kolanach stanowiła autentyczne zagrożenie dla jej trzydziestoletniej, jak wynikało z rozmowy, córki. Cóż - młoda kobieta z rad matki nie skorzystała. I bardzo dobrze, bo z Radomia do Krakowa da się dostać InterCity, ale... jadąc z przesiadką w Warszawie. A do stolicy i tak trzeba dojechać korzystając z usług Kolei Mazowieckich. Z pewnością zaś żadna dopłata nie zamieni pociągu TLK na IC. A tak przy okazji: połączenia TLK obsługuje firma PKP Intercity.

Uwielbiam, gdy ludzie wypowiadają się na tematy, o których nie mają zielonego pojęcia, przy okazji dodając coś do ogólnie funkcjonujących mitów. Podróże koleją w Polsce nie należą do szczególnie komfortowych. Ciągłe opóźnienia, nieprzyjemny zapach, a także fakt, że pasażerem rzuca w nich na prawo i lewo - to wszystko prawda. Ale bez przesady. Czepiajmy się tego, co naprawdę działa źle i wyciągajmy prawdziwe argumenty. Bo po tym co dziś widziałam mam wątpliwości, czy ta pani w ogóle jechała pociągiem w ciągu ostatnich 10 lat.

piątek, 18 czerwca 2010

Wspomnienie książek Jose Saramago

Zmarł Jose Saramago. Jeden z tych pisarzy, których lubiłam. Nie znałam jego twórczości bardzo dokładnie - mam za sobą lekturę zaledwie dwóch książek, Miasta ślepców i Wszystkich imion. Po tę pierwszą sięgnęłam przygotowując się do pierwszego spotkania czytelniczego klubu, który chcieliśmy kiedyś rozkręcić w Krakowie. Do spotkania w końcu nie doszło, ale zostało wrażenie po przyjemnej lekturze. Na dłużej w mojej pamięci zostały jednak Wszystkie imiona - powieść wciągająca, choć lekko dziwna. Jej bohater - człowiek ze wszech miar niepozorny, cichy, postać nieco smutna - w jakiś sposób odcisnął na mojej czytelniczej wrażliwości piętno. Polubiłam jego szarą, przyprawioną goryczą, a jednocześnie tak łagodną osobowość. Nie wyróżniający się w życiu absolutnie niczym urzędnik pracujący w jakimś archiwum danych osobowych, nie będący duszą towarzystwa, wiodący życie pozbawione smaku szalonych romansów - urzekał, wydawał się kimś bliskim.

Podobała mi się również narracja tej książki - długie zdania, które porywały, miały swoją melodię, wdzierały się w tor myśli i w jakiś sposób nim kierowały. Pamiętam, że czytałam Miasto ślepców podczas jakiegoś wyjazdu z rodzicami. Ciągle czekałam na moment, w którym będę mogła gdzieś przysiąść i przeczytać kolejne zdanie, stronę, scenę.

Nie mogę powiedzieć, że umarł mój ulubiony pisarz. Nie popadnę zatem w patos. Jest mi tylko trochę szkoda, że póki co wiem o jego twórczości tak niewiele. Ot, refleksje z przeczytanych powieści. Wspomnienie ławki, na której, w otoczeniu sierpniowej trawy, w pobliżu ułożonej z kamieni ścieżki podczytywałam Wszystkie imiona. Pamięć o tym, jak ta książka się kończyła. I dziwne podejrzenie, że już podczas każdej wizyty na cmentarzu będę o tym myśleć. Kto czytał - ten wie, dlaczego.

środa, 16 czerwca 2010

"Drogi Gabrielu. List"

Książka “Drogi Gabrielu. List” autorstwa norweskiego pisarza i dziennikarza Halfdana W. Freihowa robi wrażenie dość niepozornej: cienka, w dodatku nieco ascetycznie wydana z pewnością nie miała być arcydziełem cieszącym oko. O tym, jak bardzo pozory mylą, przekona się czytelnik już po zapoznaniu się z treścią pierwszego rozdziału. A potem będzie tak, jak w cytowanym na okładce komentarzu z “Publishers Weekly”: “trudno odłożyć”.

Powieść pisana jest w formie długiego listu ojca do synka cierpiącego na autyzm i ADHD. Na kolejnych stronach, narrator ukazuje świat chorego chłopca, taki, jakim widzi się go z zewnątrz. Ojciec przedstawia w ten sposób synkowi jego problem z perspektywy rodzica wychowującego autystyczne dziecko, zmagającego się na co dzień z trudnościami i problemamy, z których wielu nie da się przewidzieć.

Autor nie upiększa opisywanej rzeczywistości. Nie ucieka od brutalności, od opisów odrzucających zachowań dziecka. Mimo to czytający ma wrażenie, że jest to książka o miłości i bezwarunkowej, pełnej akceptacji. O próbie stworzenia szczęśliwej rodziny na bazie tego, co jest dostępne, nawet jeśli wiąże się to zazwyczaj z masą wyrzeczeń, wysiłkiem i skazaniem na “inność”.

“Drogi Gabrielu” pisane jest bardzo prostym, przystępnym językiem. Ponieważ literackim odbiorcą tekstu jest siedmiolatek, ojciec-narrator tłumaczy poszczególne kwestie w precyzyjny, jasny sposób. Nie ma tu miejsca na rozbudowaną fabułę: sceny z życia rodziny Gabriela stanowią zaledwie ilustrację dla opisów różnych typowych dla autystycznego chłopca zachowań i reakcji. Zamiast chronologicznej opowieści spotkamy się zatem z obrazkami służącymi pewnej systematyzacji przedstawianego problemu.

Tym, co wynosi z lektury czytelnik “Gabriela” jest z jednej strony pewna wiedza o wciąż nie do końca zbadanym zjawisku autyzmu, z drugiej – świadomość tego, że szczęście nie musi być koniecznie budowane na bazie prostego, bezkonfliktowego życia. Można je osiągnąć w rodzinie wychowującej chore, w dodatku często brutalnie zachowujące się dziecko, które z kolei da się kochać i zrozumieć.

“Drogi Gabrielu” to książka chwilami smutna, gorzka. Należy jednak do tych powieści, które budzą w odbiorcy dobre uczucia. I wiarę w to, że świat nie jest wcale taki zły.

____________________

Książka "Drogi Gabrielu. List" została opublikowana (i udostępniona do recenzji) przez Wydawnictwo Znak.

Tekst ukazał się pierwotnie w serwisie lekturyreportera.pl

niedziela, 13 czerwca 2010

Po lekturze "Życia i losu" Wasilija Grossmana

Kiedy po skończonej lekturze zamykałam Życie i los Wasilija Grossmana, robiłam to z poczuciem, że przeczytałam wspaniałą książkę, być może jedną z najwspanialszych, z jakimi miałam w życiu do czynienia. Praktycznie brak uwag, zachwyt nad konstrukcją zarówno fabuły jak i postaci sprawił, że połykanie kolejnych stron powieści było prawdziwą ucztą. Ucztą, dodajmy, bardzo długą i obfitą: książka ma prawie 900 stron.

Akcja dzieje się w czasie drugiej wojny światowej, a jej osią jest obrona Stalingradu. Losy licznych bohaterów są zawsze w jakiś sposób z tym tematem związane. Postaci, które poznajemy zarówno po radzieckiej jak i niemieckiej stronie frontu łączy nie tylko wspólny czas historyczny. Bohaterem Życia i losu jest bowiem rozsiana po wojennej Europie rodzina. To właśnie jej członkowie, a także przyjaciele, kochankowie, znajomi, tworzą obraz tamtych czasów i miejsc. W książce nie zabrakło również postaci autentycznych: znajdziemy tu scenę, której bohaterem jest Adolf Hitler, spotkamy Eichmana popijającego czerwone wino po wizycie w komorach gazowych, a do jednej z centralnych postaci powieści - Wiktora Sztruma - dzwoni sam Józef Stalin.

To, co zwraca uwagę czytelnika, to niezwykła drobiazgowość Grossmana w konstruowaniu postaci. Jego bohaterowie żyją. Czytając opisy rozważań, dylematów któregoś z nich mamy wrażenie niesamowitej autentyczności. Nic ani nikt nie jest tu czarno-biały. Mężczyzna, który jest postacią raczej pozytywną, i tak będzie zdradzał ukochaną, a niemiecki dowódca przejawi niejeden ludzki odruch. Doskonałym przykładem mistrzowsko wykreowanego bohatera jest Wiktor Sztrum: radziecki fizyk żydowskiego pochodzenia to człowiek z zasadami. Gdy popada w niełaskę, zaczyna bić się z myślami i rozważać złożenie samokrytyki (znamienna jest scena, w której Sztrum wybiera się na zebranie, podczas którego mają się ważyć jego losy. To ostatni moment, w której bohater może dokonać aktu publicznego pokajania się i złagodzić karę za domniemane przewinienia). To, że wychodzi z sytuacji z podniesionym czołem dodaje mu sił: jest dumny z tego, że się nie ukorzył przed władzą, choć zdaje sobie sprawę, że ceną może być więzienie, a nawet zsyłka. Co się jednak dzieje z siłą, świadomością tego, co jest a co nie jest właściwe w sensie moralnym, gdy człowiek znajdzie się nagle w zupełnie nowej, innej sytuacji? 

Opisy stanów psychicznych bohaterów to jedna z mocnych stron powieści Grossmana. Inną jest sposób prowadzenia akcji. Autor zręcznie komponuje opisy działań wojennych z przedstawianiem scen dotyczących poszczególnych bohaterów książki. Czytelnik ma poczucie, że wykreowane przez Grossmana postaci żyją w konkretnym miejscu i czasie, z jednej strony stanowią element literackiej fikcji, z drugiej - uczestniczą w dziele historii.

Życie i los to książka nie tylko o II wojnie światowej i totalitaryzmach. Według mnie, w znacznie większym stopniu jest to powieść o człowieku, o jego kondycji i zachowaniu w sytuacjach ekstremalnych. Pod tym względem jest to książka chwilami dość gorzka. Jedna z najbardziej pozytywnych, niezwykle ciepło przedstawiona postać Aleksandry Władimirowny nie może trwale pocieszać czytelnika - staruszka znajduje się już blisko mety życia. Posępne wrażenie poprawia nieco ostatnia scena książki - młodej pary, której udało się odnaleźć po zawirowaniach wojny. Czy to poszukiwany przez Aleksandrę Władimirowną Sierioża? Tę kwestię autor pozostawia otwartą, niejako powierzając losy młodego bohatera decyzji czytelnika.

Jeśli mówimy o Życiu i losie, dobrze jest zapoznać się z historią tej książki, która przez wiele lat nie mogła doczekać się wydania. Uratowana w zasadzie cudem, przemycona do Francji, jest swego rodzaju dziełem ocalonym. Dziełem, z którym warto się zapoznać. To jedna z tych powieści, które po przeczytaniu pozostawiają coś w czytelniku. Takich książek się nie zapomina.

środa, 9 czerwca 2010

Kartka z Porto: Cais da Ribeira

Klimat Cais da Ribeira, turystycznej części wybrzeża rzeki Douro w Porto przyciąga mnie i uzależnia. Wydaje mi się, że mogłabym codziennie chodzić wzdłuż wybrzeża, mijając kolorowe knajpki, rozmawiających w wielu językach turystów, siadać na którejś z kamiennych ławek w promieniach słońca.

Po pierwszym wieczorze już wiem, że należy uważać na "napędzaczy" z kolejnych restauracji, usiłujących Cię przekonać do zjedzenia posiłku właśnie u nich. Kuchnia, którą oferują, jest zresztą całkiem smaczna, chyba że ktoś nie ma ochoty na próbowanie lokalnych specjałów. 

Oczywiście jako Polka po raz kolejny wyłożyłam się na temacie pory obiadowej. Przyzwyczajona do tego, że środkowy posiłek dnia jem w okolicach piętnastej, szybko zrozumiałam, że na Cais da Ribeira nie będzie z tym łatwo: wiele knajpek o tej godzinie nie serwuje posiłków. Pozostaje czekanie do wczesnego wieczora, szukanie miejsca, w którym do tematu sjesty nie pochodzi się aż tak poważnie, albo spacer na drugą stronę rzeki, gdzie szanse na zjedzenie obiadu o piętnastej są znacznie większe (od biedy zawsze można się wybrać do Pizza Hut, która w Portugalii wcale nie jest takim złym, uwłaczającym turystycznemu duchowi pomysłem: za 6,50 euro można kupić duży dzbanek sangrii). 

Zostańmy jednak przy Cais da Ribeira. Klimatyczne wybrzeże nie do końca łączy się z wystawnością miejscowych lokali. Jest tu nieco "portowo", wiele rzeczy rekompensuje jednak nadrzeczna atmosfera (przy ładnej pogodzie jemy oczywiście na zewnątrz, pod parasolami). Problem bariery językowej w zasadzie nie istnieje: kelnerzy mówią po angielsku, a menu zazwyczaj przygotowane są po portugalsku, francusku, niemiecku i angielsku. Przyjemnym ułatwieniem jest możliwość płacenia kartą.

Haczykiem, na który złapią się przede wszystkim głodni klienci, są przystawki w postaci chleba, oliwek czy sera, które kelnerzy przynoszą niekiedy przed podaniem głównego dania. Wszystko jest bardzo smaczne, ale należy liczyć się z tym, że potem trzeba będzie za to zapłacić. Nie zmienia to jednak faktu, że przynajmniej raz warto się na taką serię przystawek skusić.

Smacznie przyrządzone ryby, oliwki, krewetki - wszystko to popijane sangrią albo kieliszkiem porto. W tle słony zapach bliskiego oceanu, letnia, słoneczna atmosfera błogiego rozleniwienia i spokoju. Wakacje.

wtorek, 8 czerwca 2010

Z Portugalii

Portugalię odwiedziłam po raz pierwszy przeszło rok temu. Wtedy była to Lizbona. Na pomysł odbycia takiej wycieczki wpadłam spontanicznie: pierwotny plan zakładał spędzenie 4 dni w Paryżu. W wyniku kilku spraw stolica Francji przegrała ze stolicą Portugalii. Poleciałam do tego kraju na krańcu Europy wyposażona w niemieckojęzyczny przewodnik (leciałam z Zurychu) i dość nikłe wyobrażenie o tym, co mogę zobaczyć na miejscu. No bo z czym miałaby mi się kojarzyć Portugalia? Pewnie trochę z piłką nożną, ale nie jestem kibicem. Gdzieś tam krążył temat wielkich odkryć geograficznych, ale te były już dosyć dawno. 

Kiedy po kilku dniach wróciłam do codziennej rzeczywistości, byłam w Portugalii totalnie zakochana. Długie godziny kluczenia po wąskich, krzywych uliczkach Lizbony, spacery po ogromnych placach, widok oceanu w chłodne jeszcze popołudnie (był przełom kwietnia i maja, nad wodą chodziłam w długich jeansach i grubym swetrze), sangria pita do niemal każdego posiłku - wszystko to zrobiło swoje. Do tego dochodziła satysfakcja, że odkryłam swoją własną Lizbonę, znacznie ciekawszą niż miasto prezentowane mi przez kolorowy przewodnik. Stąd, kiedy kilka tygodni temu pojawiła się okazja wycieczki do Porto (drugiego co do wielkości miasta Portugalii, znanego z produkcji gatunku wina o tej właśnie nazwie), długo się nie zastanawiałam.

Po doświadczeniach z Lizboną nie mam wątpliwości: Porto jest bardzo portugalskie. Obok "normalnych" ulic - wąskie przesmyki wyłożone nierówną kostką. Budynki, których zewnętrzne ściany zdobią wzorzyste bądź układające się w większy obrazek płytki. Autobusy, skręcające, zdawałoby się, "na styk", cudem unikając zderzenia z innymi pojazdami bądź elementami miejscowej architektury. No i język, którego prawie w ogóle nie rozumiem, wypełniony znanym mi przecież z polskiego dźwiękiem "sz".

To, co fascynowało mnie w Lizbonie, przypomniało o sobie również w znacznie mniejszym (przynajmniej w sensie turystycznym) Porto. Piękne, zadbane miejsca sąsiadują z obskurnymi, zaniedbanymi uliczkami. Odnowione fasady budynków pozwalają niekiedy zapomnieć, że być może tuż za rogiem domy są zniszczone, płytki, którymi kiedyś je ozdobiono odpadają, a w niektórych oknach brakuje szyb. Tych miejsc wcale nie trzeba specjalnie szukać: w Porto takie uliczki znajdziemy schodząc ze wzgórza w kierunku rzeki. W Lizbonie były takie tuż obok Pomnika Odkrywców, w okolicy zachwalanej w przewodnikach i rzeczywiście zachwycającej przepychem i malowniczością. Podobnie zdają się zachowywać ludzie: na ulicy mijam zwykłych, przeciętnych Europejczyków. Jednocześnie, jestem tu czwarty dzień i widziałam już czworo ludzi sikających pod murami budynków, w tym jedną kobietę. Żadna z tych osób z wyglądu i ubioru nie przypominała żyjącego gdzieś poza granicami marginesu społecznego bezdomnego.

W tym pełnym kontrastów, chwilami sprawiającym wrażenie bogatego, czasem zaś bardzo biednego kraju tętni życie. A wszystko to w otoczeniu zachwycającej przyrody. Wyrastające z rzeki wzgórza, na których położone jest Porto, ocean oferujący długie, urokliwe spacery wzdłuż plaży, fale bijące o rzucone na brzeg, olbrzymie kamienie... Portugalia nie ma turystycznej sławy Paryża czy Barcelony. Ale warto tu przyjechać, przejść się wąskimi uliczkami, napić zdradliwej sangrii (ja zawsze piję ją jak soczek - co po pewnym czasie okazuje się mieć takie a nie inne skutki) czy porto. Ten kraj ma w sobie "to coś".

czwartek, 3 czerwca 2010

Hello Kitty jest wśród nas...

Wczorajsze buszowanie po sklepach w Zurychu przyniosło kilka efektów. Po pierwsze, kupiłam nikomu niepotrzebną, za to uroczą i ładnie wyglądającą na moim biurku karuzelę z kotami, która tak w ogóle pełni rolę małego świecznika. Po drugie, zrobiłam zakupy na dzisiejszy obiad. Po trzecie, mój wzrok padł przypadkiem na kolekcję "Hello Kitty" w centrum handlowym Manor...

"Hello Kitty" nigdy się szczególnie nie interesowałam. Ot, wizerunek takiego kotka, który jest wszędzie. Jakiś czas temu skutecznie przeszkadzał mi w poszukiwaniach koszuli nocnej, bo co któryś egzemplarz, który zdejmowałam ze sklepowego wieszaka, by mu się przyjrzeć, nosił logo "Hello Kitty". Rozważałam nawet kupno takiej koszuli, bo szukałam czegoś zwykłego, bawełnianego i wygodnego, a przecież nie chodziło o strój wizytowy, który poza domownikami zobaczy cała rzesza ludzi... No, ale w końcu ze sklepu wyszłam z pustymi rękami.

No ale przejdźmy do rzeczy. Rozumiem, że gdy animowany bohater staje się popularny, produkuje się różne rzeczy z jego logo. Koszulki, tornistry, długopisy, zeszyty - to wszystko jakoś mieści się w granicach mojej wyobraźni. W końcu sama będąc uczennicą nałogowo kupowałam zeszyty z bohaterami Beverly Hills 90210, nawet jeśli ich aż w takiej liczbie nie potrzebowałam. Ale widok szczotki do muszli klozetowej "Hello Kitty" rozłożył mnie na łopatki.

No bo pomyślmy: samo istnieje takiej szczotki to jeszcze nic. Przerażenie wywołała we mnie świadomość, że ktoś takie zastosowanie logo marki musiał wymyśleć, opracować, ktoś inny zaakceptować (co zapewne wiązało się z szeregiem formalności). To jeszcze nie wszystko: musi istnieć całkiem wielu ludzi, którzy takie szczotki kupują. Ratunku...

Podzieliłam się moim przerażeniem na Facebooku. Niestety wygląda na to, że przez szereg lat żyłam w stanie nieświadomości, co skutecznie udowodniły mi linki wklejane pod moim statusem. Biało-różowy kot jest naprawdę wszędzie. Patrząc na zdjęcie ubikacji urządzonej w stylu "Hello Kitty" (zobaczcie sami) naprawdę zaczynam bać się tego, na jakie pomysły mogą wpaść moje nienarodzone jeszcze dzieci. 

Póki co, w ramach doprowadzania samej siebie do ostateczności, weszłam na www.hello-kitty.co.uk. Moje życie już nigdy nie będzie takie samo...

środa, 2 czerwca 2010

Postwarszawsko

Gdyby kilka lat temu ktoś powiedział mi, że będę mieszkać w Warszawie i - co najciekawsze - będzie mi się to podobać, kazałabym takiemu prorokowi puknąć się w czoło. Bo przecież jeszcze jakiś czas temu, będąc świeżo po maturze, wybrałam na miejsce swoich studiów i życia Kraków, świadomie unikając stolicy (choć odwiedziłam ją przy okazji zdawania egzaminów na UW). Warszawa przerażała mnie nie tylko swoją wielkością. To akurat było jej zaletą: wychowałam się w małym mieście i szerokie ulice, kolorowe sklepy i knajpki raczej mnie pociągały. Odpychało natomiast bliżej niezidentyfikowane "coś", co jak twierdziłam - daje się wyczuć w każdym mniej lub bardziej farbowanym warszawiaku. 

Sześć lat mieszkania w Krakowie raczej tu nie pomogło. I choć w Warszawie bywałam regularnie ze względu na wizyty u znajomych (niektórzy z nich funkcjonowali wcześniej w moim życiu jako "znajomi z Krakowa"), to do przeprowadzki raczej mi się nie spieszyło.

Warszawa przekonywała mnie do siebie stopniowo. Przyszło jej to dużo łatwiej, gdy na stałe mieszkałam już w Zurychu, który nauczył mnie nieco rewizyjnego podejścia do fantastycznego, niemal idealnego w moich oczach Krakowa. Stolica odwiedzana od czasu do czasu, czy to w celach towarzyskich, czy jako miejsce przesiadkowe (lotów Zurych-Kraków wciąż nie ma) powoli okazywała się całkiem sympatycznym miastem, a tajemnicze, "bliżej niezidentyfikowane coś" rozmyło się po prawie roku nieco multikulturowego w moim wydaniu życia w Szwajcarii.

Okazja do zamieszkania w Warszawie pojawiła się nagle i niespodziewanie. Skorzystałam. Jeśli czegoś żałuję, to tego, że mroźna zima trwała zbyt długo i trochę ograniczyło to możliwości spacerowo-eksploracyjne. Ale i tak poznałam kilka ciekawych miejsc, wypiłam różne ciekawe rzeczy (uważajcie na piwo z campari. Jest smaczne, ale bardzo groźne), spotkałam świetnych ludzi. Nauczyłam się poruszać komunikacją miejską, która, o dziwo, wydała mi się o niebo lepiej zorganizowana niż w Krakowie (pomijając kwestię tego, że o 20 poza okolicą stacji metra trudno jest kupić bilet. Przeżyłam to w poniedziałek). Zdołałam uniknąć zakupu Karty Miejskiej i przemogłam wrodzony chyba strach przed jeżdżeniem metrem. Wydałam majątek na polskie książki, których tak bardzo brakowało mi w Szwajcarii. 

Coś się kończy, coś się zaczyna. Wczoraj o 17 wyleciałam z Warszawy. W czerwcu wrócę na kilka dni. Ale tak naprawdę mam nadzieję, że po pewnym czasie wrócę na dłużej. Polubiłam to paskudne miasto. Nawet zaczęło mi się podobać.