wtorek, 10 kwietnia 2012

Ucieczka przed zimą, czyli wielkanocna gorąca czekolada

Jakiś czas temu, zachęceni coraz wyższymi temperaturami, spakowaliśmy nasze zimowe swetry do kartonowego pudła, które Dawid zakleił, opisał i wyniósł do piwnicy.

A potem nadeszła Wielkanoc.

Przygotowywałam śniadanie, zerkając co chwila przez okno. Widokiem, który się przez nie roztaczał, była zainteresowana również Emilka. Dawid robił zdjęcia. Było bowiem na co popatrzeć: na ulicę, którą jeszcze kilka dni wcześniej spacerowałam z bluzce z krótkim rękawem, opadały z nieba płatki śniegu. Fakt, że temperatura wynosiła jeden stopień powyżej zera, w związku z czym nie było co liczyć na to, że zasypie drogi i trawniki, jakoś nie poprawiał mi nastroju. 

Do śniadania wypiliśmy gorącą herbatę. Po południu doszliśmy do wniosku, że na cud atmosferyczny raczej nie mamy co liczyć i poszliśmy na spacer. Otuleni w zimowe ciuchy, szczęśliwi, że nie wszystkie grube swetry wylądowały w tekturowym pudle, wyszliśmy na ulicę.

Było zimno. Zimniej niż w Boże Narodzenie. Padał śnieg, wiał wiatr, a my zastanawialiśmy się, co powinniśmy ze sobą zrobić. W plecaku miałam butelkę mleka dla Emilki. Jakoś nie potrafiłam sobie wyobrazić pojenia jej na zewnątrz - pozbawione rękawiczek dłonie trzymałam uparcie w kieszeniach i nie miałam zamiaru tego zmieniać. Nagle wizja spędzenia godziny w ciepłej kawiarni, w towarzystwie kubka gorącej czekolady, zaczęła być bardzo kusząca.

Pierwszy Starbucks, w którym próbowaliśmy zostać, był wypełniony po brzegi. Przynajmniej jego dolne piętro - na górne, z racji braku windy, którą moglibyśmy wwieźć wózek, nawet nie próbowaliśmy wchodzić. Ponieważ jednak w Zurychu ze Starbucksami jest prawie tak jak z kościołami w Krakowie (czyli: są wszędzie), nie traciliśmy dobrego nastroju.

Po godzinie i po odwiedzeniu pięciu Starbucksów udało nam się w końcu znaleźć wolny stolik. Ogrzać się gorącą czekoladą, napoić dziecię mlekiem i dojść do wniosku, że o tak wypchane ludźmi knajpy jak podczas Wielkanocy to na co dzień jest jednak trudno. Pomyśleć, że zawsze uważałam Zurych za skrajnie nudne miasto. A tu proszę: wystarczy zrobić święta, trafić na temperaturę bliską zera, wiatr i śnieg... I nawet kupienie cheesburgera w McDonald's okazuje się być trudne. Tak, w Donaldach też nie było miejsc siedzących. Sądząc po rozmiarach kolejek przy kasach, ze stojącymi też mogło być ciężko.

Święta się skończyły i znów jest ciepło. Nie mam pojęcia, czy i jak wpłynęło to na napływ klienteli w Starbucksach.

Być może swetrom uda się spędzić w piwnicy jeszcze kilka miesięcy.