czwartek, 19 marca 2015

Hugh "Komorowski" Grant, czyli notka kinematograficzna

Ci, którzy dobrze mnie znają, wiedzą, że w kwestii świadomości filmowej jestem dziesięć lat za najsłabiej rozwiniętą cywilizacją. Przyznaję się bez bicia, że prawdopodobnie nie oglądałam 90% filmów uznanych za arcydzieła. To, że oglądałam pozostałe 10% zawdzięczam:
- trzeciej i czwartej klasie szkoły średniej, kiedy regularnie chodziłam do kina z koleżankami z klasy, a także spędzałam bardzo dużo czasu w Internecie, w którym toczyły się rozmowy na temat różych filmów, w związku z czym czułam się trochę w obowiązku być przynajmniej trochę w temacie i w tym celu bylam przez jakiś czas stałą klientką wypożyczalni DVD;
- spotykaniem się z przedstawicielami płci przeciwnej. Z jakiegoś powodu wszyscy faceci, z którymi się spotykałam, chcieli oglądać ze mną filmy, czy to w warunkach kinowych, czy to domowych. Niezbyt mi się to podobało, ale fakt faktem, dzięki temu uszczelniłam nieco swoją ignorancję;
- temu że przez jakiś czas miałam w swoim pokoju telewizor i w nocy, kiedy wszyscy już spali, włączałam Hallmark jako tło do pisania pamiętnika;
- rodzicom, którzy pokazali mi kilka ciekawych filmów. Potem chyba pluli sobie w brodę, szybko bowiem odkryłam, że jeśli jakiś film mi się podoba, to lubię oglądać go regularnie. Dzięki temu moja rodzina miała okazję nauczyć się na pamięć dialogów np. z dzieła pod tytułem "Farinelli, ostatni kastrat". Do tej pory mi to wypominają.

Oczywiście od lat staram się jakoś nadrobić swoje braki, przyznam jednak, że idzie mi to mizernie. Przeszkadza mi między innymi zasada, polegająca na tym, że zawsze, zanim obejrzę film, chcę przeczytać książkę, na podstawie której został nakręcony. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale przeważnie niechcący, np. oglądając "Dziecko Rosemary" Polańskiego nie widziałam o istnieniu pierwowzoru literackiego. Trochę też w moich ambitnych planach przeszkadza mi mąż, który, jeśli chodzi o kolejność książka - film ma trochę tak jak ja. Przykład: ostatnio przeczytałam "Girl With a Pearl Earring" i zapałalam chęcią obejrzenia filmu. Mąż stwierdził, że bardzo chętnie, tylko że najpierw on musi przeczytać książkę, a żeby ją przeczytać, musi najpierw skończyć dwie inne, które ma rozgrzebane. Ten i ów mógłby mi zasugerować, żebym obejrzała sobie tę "Dziewczynę z perłą" w samotności, ale ja oglądania filmów bez towarzystwa nie lubię, a oglądanie np. z koleżanką odpada, jako że telewizor mamy w sypialni, a oglądanie filmów z gośćmi w sypialni wydaje mi się lekko dziwne.

Sami widzicie - nadrabianie zaległości filmowych nie jest prostą sprawą.

Teraz nadszedł czas na wstydliwe wyznanie. Zaczęłam czytać "Dziennik Bridget Jones". No dobrze - nie czytać, ale słuchać. Sięgam po audiobooki regularnie, dzięki nim czynności takie jak zmywanie czy składanie prania stają się radośniejsze. I tak, podczas wieczornej rozmowy z mężem, zasugerowałam, że moglibyśmy kiedyś obejrzeć filmową wersję "Dziennika Bridget Jones".
- Ale ja to już oglądałem - odparł mąż.
- Eeeeej, serio? - jęknęłam.
- Wszyscy oglądali - poinformował mnie.
- Nie wszyscy - odparłam. - Ja nie.
- No właśnie. Wszyscy - dobijał mnie mąż, po czym po chwili zastanowienia dodał: - Hm, a może ja oglądałem coś innego...?
- Pewnie myli ci się z "Love Actually" - podchwyciłam ochoczo, szczęśliwa, że mogę podrzucić do dyskusji jakiś inny znany mi tytuł (no właśnie, tytuł. "Love Actually" oglądałam półtora raza, przy czym sytuacja, w której obejrzałam go cały jeden raz, miała miejsce podczas zakrapianej winem imprezy, kiedy jeszcze nie miałam dzieci) i dodałam: - W obu grał Hugh Grant!
- Kto? - zapytał uprzejmie mąż.
- Ej no! - wkurzyłam się. - Hugh Grant! No nie wiesz który? Ten co grał jeszcze w "About a Boy" (na tym filmie byłam z koleżankami w kinie, a potem pokazywałam go dwóm spotykającym się że mną chłopakom i możliwe, że jeszcze rodzicom, zatem miałam dobrze utrwalone twarze).
- To ten z wąsami? - zapytał mąż, a ja stwierdziłam, że nie obędzie się bez wsparcia współczesnych technologii. Wystukałam na telefonie nazwisko "Hugh Grant" i pokazałam mężowi cały zestaw zdjęć dosyć, moim skromnym zdaniem, przystojnego aktora. Mąż wpatrywał się w widniejącą przed jego oczami galerię, po czym oświadczył:
- Już wiem, dlaczego mi się wydawało, że on ma wąsy. On jest po prostu bardzo podobny do Komorowskiego.
- Co?! On jest przystojny! I szczupły!
- No właśnie - wzruszył ramionami mąż. - Czyli taki młodszy Komorowski.

Fot. Julien Rath
Oglądanie filmów z Hugh Grantem już nigdy nie będzie takie samo. Pozostaje mi cieszyć się z faktu, że w sumie rzadko oglądam filmy.

poniedziałek, 16 marca 2015

O "Kopciuszku" i o tym, jak heroldem byłam

W ostatnią sobotę, jak na dwie trzydziestokilkuletnie kobiety przystało, poszłyśmy z K. do kina na "Kopciuszka". Film był przeuroczy, dwie godziny zleciały mi bardzo szybko, a mój biedny mąż do 1.30 w nocy musiał oglądać ze mną trailery (no dobra, nie musiał. Rozmawialiśmy sobie, a te trailery puszczałam mu w tle).
Samą baśń o Kopciuszku lubię, choć może nie do końca przemawia do mnie idea małżeństwa pomiędzy osobami, które się dopiero co poznały, w dodatku dość powierzchownie, ale wiem, że to jest już trochę czepianie się, a temat miłości od pierwszego wejrzenia, trwającej prawdopodobnie do grobowej deski to jeden z najpopularniejszych motywów takich dzieł. Musicie jednak wiedzieć, że wypad na ekranizację tej właśnie baśni to dla mnie coś zupełnie innego niż np. obejrzenie kolejnego filmu z Johnnym Deppem czy dzieła stworzonego na podstawie jednej z ulubionych książek. Z "Kopciuszkiem" wiąże się pewna trauma, która ciągnęła się za mną przez kilka lat mojego dzieciństwa, a nawet nastoletniej młodości. Obecnie się już nie ciągnie, o czym może świadczyć fakt, że o wszystkim przypomniałam sobie podczas seansu i była to moja pierwsza od wielu lat myśl na ten temat.

Miałam 9 lat. Moja klasa miała przedstawić baśń o Kopciuszku w formie przedstawienia podczas szkolnego apelu. Bylam tym dosyć podekscytowana, bo do tamtej pory nie miałam szczęścia do takich spraw. Ciągle pamiętałam, że mając niecałe 7 lat, w wyniku urazu nogi, nie mogłam wystąpić wraz z moją grupą z zerówki na przedstawieniu w amfiteatrze w miejskim parku. Było mi bardzo szkoda, bo to oznaczało, że nie będę jedną z pięknie ubranych i uczesanych dziewcząt, tańczących na prawdziwej scenie. Ten "Kopciuszek" dawał mi nadzieję, że sobie to odbiję. Oczywiście najbardziej chciałam zagrać główną rolę, ale wiedziałam, że szanse są nikłe, bo miałam ciemne włosy. Po cichu liczyłam jednak na rolę jednej z przybranych sióstr. Co prawda były brzydkie i głupie, ale jednak sporo się udzielały i były wyrazistymi elementami przedstawienia. Dobrze się uczyłam, więc nauczycielka rozdzielająca role nie powinna mieć powodów do obaw odnośnie kwestii opanowania tekstu. Jednocześnie panicznie bałam się, że skończę jako zwykły członek tłumu, który nie wypowiada podczas całego przedstawienia ani jednego zdania. Chciałam się wykazać i zabłysnąć.

Oczywiście nie zostałam ani Kopciuszkiem, ani też żadną z sióstr. Nie wiem jednak, co przyświecało mojej wychowawczyni, kiedy podejmowała decyzję, żeby powierzyć mi rolę herolda. Gdyby to było kilka lat później, zapewne posądziłabym ją o złośliwość. Możliwe, że nie miała złych intencji, ktoś zresztą tym heroldem musiał zostać.

Było to poważne przedstawienie, w końcu mieliśmy pokazać je iluś tam klasom i możliwe nawet, że wśród widowni obecni byli rodzice uczniów. Obowiązywała pełna charakteryzacja. Ponieważ było już po komunii, dziewczynki dysponowały białymi sukienkami. Było to jeszcze w czasach, gdy przystępujące do tego sakramentu dziewczynki ubrane były zazwyczaj w ozdobione koronką stroje, przez co cała impreza była swego rodzaju rewią mody. Nasz Kopciuszek (grany ostatecznie przez dwie dziewczyny - tekstu było dużo i wychowawczyni rozdzieliła rolę pomiędzy dwie osoby) był zatem ubrany w strój komunijny z wyszytym srebrną nicią IHS na przodzie. Ja natomiast, jako herold, miałam na sobie czerwone getry, jakiś w miarę przeciętny t-shirt i coś w rodzaju kapy czy płaszcza, opadającego z ramion, uszytego przez mojego dziadka z czerwonego, błyszczącego materiału. Nie pamiętam, czy miałam do tego jakieś nakrycie głowy, ale powagi mogły mi dodawać grube okulary, bo tak się jakoś złożyło, że był to czas, gdy moja wada wzroku zaczynała nabierać rozpędu. Do tego wszystkiego byłam wtedy pulchnym dzieckiem, więc widok mógł być lekko komiczny. Bardziej niż dziewięcioletnią dziewczynkę przypominałam pewnie jakiegoś cudaka, w każdym razie tak sobie tłumaczę te wybuchy śmiechu, które rozgrzmiały w sali gimnastycznej, kiedy wyszłam na środek obszaru spełniającego rolę sceny i ryknęłam do mikrofonu:

Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan
Król jegomość kieruje orędzie!
Niech lud pozdrowiony będzie
I niech każdy nadstawi ucha
I niech każdy uważnie słucha.

Król jegomość, wielce wzruszony,
Ogłasza na wszystkie strony,
Że w pałacu bal się odbędzie
I król w dobroci swojej
Zaprasza wszystkie dziewoje.

A którą królewicz wybierze,
Którą pokocha szczerze,
Której da pierścień i słowo
Ta będzie przyszłą królową!

Możliwe, że coś mieszam z tekstem, to było jednak trochę dawno temu. W każdym razie moje wystąpienie obudziło powszechną wesołość. Podobną reakcję tłumu zaobserwowałam wiele lat później podczas kinowego seansu "Ogniem i mieczem", podczas sceny, w której pojawia się po raz pierwszy król Jan Kazimierz Waza grany przez Marka Kondrata. 

Cóż, starałam się robić dobrą minę do złej gry, ale tak naprawdę było mi przykro. Miałam dziewięć lat, chciałam zrobić coś fajnego i się wykazać. Wyszło głupio i śmiesznie i chyba nie dało się tego zrobić inaczej. Wypowiadałam kolejne wersy czując gorąco na policzkach. Dzisiaj się z tego śmieję, w końcu nic takiego się nie stało, z kogoś trzeba się było ponabijać i padło akurat na mnie. Ale gdyby to moje dzieci miało grać herolda, to chyba coś by mi tu nie pasowało. Być może jednak Emilia, jako błękitnooka blondynka, z miejsca dostałaby rolę Kopciuszka.

Tak mi się tylko przypomniało. Natomiast nową ekranizację "Kopciuszka" polecam wszystkim dziewczynom. No, może nie tym bardzo małym - film chwilami jest smutny w taki trochę doroślejszy sposób. Jest też bardzo piękny, a w suknię, w której główna bohaterka wystąpiła na balu, mogłabym się wpatrywać godzinami.