czwartek, 20 stycznia 2011

O "Przedwiośniu żywych trupów"

Muszę zacząć od pewnego wyznania. Zawsze lubiłam pewną szkolną lekturę (a może już nie lekturę?), która - z tego co wiem - na ogół nie wzbudza wielkiego entuzjazmu. Chodzi o "Przedwiośnie" Żeromskiego. W związku z tym, kiedy jakiś czas temu na półce pewnej krakowskiej księgarni zobaczyłam "Przedwiośnie żywych trupów", czyli przeróbkę tekstu Żeromskiego autorstwa Kamila Śmiałkowskiego, po prostu musiałam to mieć.

Nie wiem do końca, czego spodziewałam się po książce. Na pewno sporej dawki dobrego humoru, karykaturalnego ujęcia tego, co wymyślił Żeromski, wreszcie - mrocznych scen pełnych zombie. Po prostu czegoś zabawnego i prześmiewczego. A jak było naprawdę?

Dość szybko zorientowałam się, że "Przedwiośnie żywych trupów" dość mocno bazuje na oryginalnym tekście. Cóż, w moim przypadku nie był to duży problem - chętnie odświeżyłam sobie losy Cezarego Baryki, Polaka z Baku, który miał zbyt dużo szczęścia do pięknych kobiet. Od początku jednak czekałam na zapowiadane tytułem zombie. I choć w końcu mojemu wyczekiwaniu stało się zadość, po odłożeniu książki na półkę muszę z przykrością stwierdzić: czuję niedosyt.

W "Przedwiośniu żywych trupów" najbardziej brakowało mi właśnie tych żywych trupów. Owszem, od czasu do czasu ktoś tam kogoś ugryzł, trochę mózgów zostało wyssanych przy użyciu wpuszczanej do nosa ofiary rurki, a Cezary w ramach swojej trupiej fazy zbeszcześcił zwłoki matki - ale przesadnej masakry w tym nie było. Wręcz przeciwnie: akcja książki zdawała się płynąć normalnym, zgodnym z ideą Żeromskiego tropem, od czasu do czasu tylko wzbogacanym o elementy, które wymyślił Śmiałkowski. To "od czasu do czasu" zdarzało się jednak na tyle rzadko, że chwilami nie pamiętałam już, że to co czytam, nie jest tak do końca znaną mi ze szkoły książką.

A szkoda. Bo przecież pomysł, by z komunistycznych rewolucjonistów zrobić zombie, które zjadają mózgi innych, wydaje się całkiem zabawny. Zresztą, autorowi udało się dzięki temu zabiegowi wyjaśnić kilka elementów fabuły: Baryce, jako żywemu trupowi, który posila się mózgami, studiowanie medycyny mogło być na rękę, a niechęć komunistów do kleru wyjaśniono tym, że mózgi księży miały wyjątkowo dobry smak, o którym ciężko było zapomnieć. Gajowiec - nekromanta to też niezły pomysł. Tego wszystkiego było jednak w książce tak mało, że chwilami miałam wrażenie, iż "trupie" sceny pasują do całości jak pięść do nosa. 

Jeśli jednak ktoś ze względu na szkolny obowiązek musi "Przedwiośnie" przeczytać, a nie pała zbytnim entuzjazmem dla prozy Żeromskiego, dobrym wyjście może się okazać lektura tej właśnie przeróbki. Trzeba tylko pamiętać, że w wersji z 1924 roku nikt nikomu mózgu nie wysysał.

czwartek, 13 stycznia 2011

Tak dla cmentarnych autobusów!

Przebieg mojego kilkudniowego pobytu w Krakowie był ustalany spontanicznie, tak samo jak sam fakt wyjazdu. Mniej więcej do środy poprzedzającą spędzoną w podróży sobotę zastanawialiśmy się, czy taka wycieczka jest aby na pewno dobrym pomysłem - serwisy internetowe od kilku tygodni aż huczały od informacji o tym, co dzieje się na kolei. Na szczęście wyjechaliśmy, gdy temperatury w Polsce przekroczyły magiczne zero, a i pora świąteczno-sylwestrowa została zastąpiona dniem bardziej dla PKP powszednim. W tej kwestii obyło się bez najmniejszych zgrzytów: dojechałam do stacji przeznaczenia na czas, po blisko trzech godzinach spędzonych w niemal pustym przedziale.

O ile PKP tym razem mi nie podpadło, o tyle z funkcjonowania krakowskiego MPK jak zwykle byłam niezadowolona. Swoją drogą o tym, że wybór Jacka Majchrowskiego na prezydenta miasta to zły pomysł najbardziej przekonały mnie jego własne słowa, zachwalające krakowską komunikację i zalecające korzystanie z niej zamiast z uroków własnych czterech kółek. O ile tłok i fakt bycia pchanym i ściskanym przez współpasażerów na długości całej trasy przejazdu kiedyś mi nie przeszkadzał (student znosi całkiem sporo rzeczy bez zdawania sobie sprawy z tego, że niektóre z nich zaliczają się do problemów), o tyle z czasem stał się chyba moją największą zmorą podczas pobytów w Krakowie.

Zresztą, problem z tłokiem nie jest jedynym (tego akurat przeciętny pasażer nie uniknie). Dodatkową kwestią są staruszki, których zachowanie w środkach transportu miejskiego już dawno temu wyrobiło we mnie coś, czego normalnie staram się unikać: generalizowanie i wrzucanie wszystkich krakowskich pań po sześćdziesiątce do jednego worka. 

Niestety, oba wymienione problemy (staruszki i tłok) nie zawsze występują razem. Owszem, panie utyskujące na to, że młodzież nie ustępuje miejsca zdarzało mi się słyszeć mnóstwo razy ("na szczęście" naród jest pyskaty, raz nawet byłam świadkiem sytuacji, w której zareagował kierowca, prosząc, by starsza pani, mająca problem z tym, że autobusem jadącym w kierunku Kampusu UJ jedzie wielu młodych - stojących - młodych ludzi, nie obrażała jego pasażerów). W środę rano od jadącej ze mną autobusem nr 105 staruszki dowiedziałam się jednak, że nie mam prawa siedzieć nawet wtedy, gdy w autobusie jest zaledwie kilka osób. No bo jestem młoda i nie stoję.

Cóż, mam ten problem, że od pani starszej będę młodsza zawsze - no, przynajmniej tak długo, jak długo obie żyjemy. Ale wielką prawdę na temat tego, że jestem młoda i dlatego niezależnie od warunków mam stać, zapamiętam na długo, zwłaszcza że została mi podana na tyle głośno, że słyszeli ją absolutnie wszyscy jadący autobusem. No, ale kilka lat temu dowiedziałam się z kolei, że jestem zła, bo jadę z plecakiem.

Coraz bardziej przekonuje mnie moja utopijna idea stworzenia autobusów cmentarnych, które obsługiwałyby ruch pomiędzy większymi krakowskimi osiedlami i okolicznymi nekropoliami. Ich pasażerowie mogliby spędzać mnóstwo czasu w swoim towarzystwie i bez końca opowiadać sobie o bezczelnej młodzieży. Do której, nawiasem mówiąc, zdaniem przedstawicieli starszego pokolenia, zaliczam się od blisko dwudziestu lat.