sobota, 31 grudnia 2016

2016 - rok zmian, czytania i serników

2016 był dla mnie rokiem spełniania marzeń.

Ok, skoro już pojechałam banałem, to przejdźmy do konkretów.

Tak, wiem - w skali światowej ten rok był do dupy. Kiepskie wieści z Polski i świata, śmierć kilku znanych osób, których twórczość w jakiś tam sposób była dla mnie ważna, totalne rozczarowanie ludźmi, ich ocenami i wyborami - wszystko to sprawiło, że kilka spraw musiałam sobie na nowo poukładać i przewartościować. Pod niektórymi względami mam wrażenie, że otrzymałam ekspresowy kurs dorastania, na który świat wysłał mnie bez mojej zgody.

Jakby na przekór temu wszystkiemu sprawy osobiste układały mi się aż za dobrze. Było trochę tak, jakby nasza rodzina po prostu realizowała kolejne punkty z wishlisty. Zaczynam wierzyć, że czasem naprawdę jest tak, że jeśli się czegoś chce, to po prostu trzeba się za to wziąć. A może to po prostu sposób świata na wynagrodzenie mi tego wszystkiego, o czym wspomniałam w poprzednim akapicie? Tak czy siak, jest dobrze.

A teraz spróbuję to jakoś ubrać w punkty.


1. W 2016 roku piekłam serniki. Nie wiem ile dokładnie wyszło ich spod moich rąk, ale na pewno było tego co najmniej kilkadziesiąt blach, w kilkunastu odmianach smakowych. Pieczenie serników to czynność, która znakomicie zespaja mnie z resztą świata: z jakiegoś powodu ludzie lubią je jeść, ja zaś jakąś namiętną fanką serników nie jestem, ale uwielbiam proces robienia ciasta. Mimo iż nie prowadziłam dokładnych statystyk, mam wrażenie, że publice najbardziej podchodziły serniki jagodowe i marchewkowe.

2. 29 maja po raz ostatni wyszłam przez drzwi domu na Whisman Court w Mountain View w stanie Kalifornia. Zrobiliśmy sobie jeszcze całą rodziną pamiątkowe zdjęcie przed dotychczasowym miejscem zamieszkania i pojechaliśmy na lotnisko w kierunku innego życia. To była najprzyjemniejsza podróż samolotem w moim życiu - w trosce o własne nerwy, którym z lataniem jest jakby nie po drodze, oraz nauczona doświadczeniem, które mówiło mi, że przez całą podróż nie zdołam zasnąć, zapłaciłam kilkanaście dolarów za dostęp do pokładowego Internetu. A co do samej przeprowadzki: nie tęsknię za Kalifornią, ale tęsknię za tamtejszymi przyjaciółmi. Macie teraz latać do Polski przez Irlandię, zrozumiano?:)

3. Najlepsze imprezy są w Żyrardowie. Zresztą to nie tylko kwestia miejsca, ale i osób. Od wakacyjnej babskiej imprezy minęło już kilka ładnych miesięcy, a ja ciągle ją wspominam. Dziewczyny, w najbliższe wakacje trzeba to powtórzyć. 

4. Od sierpnia mieszkam w Irlandii i wygląda na to, że chwilę tu sobie posiedzę. Wszystko wskazuje na to, że tradycja corocznych przeprowadzek to coś, co jest już za nami. Mam piękny widok za oknem, miłych sąsiadów, powoli ale sukcesywnie powiększające się grono znajomych i dochodzącego kota (oraz dwa własne, te same od 2007 roku). W ciągu tego krótkiego czasu zdążyłam:
- boleśnie odczuć różnicę pomiędzy BER A a BER G (mogłaby powstać o tym dość zabawna notka)
- przeżyć kilka miesięcy bez dostępu do wanny (spokojnie, prysznic był, ale kto mnie dobrze zna, ten wie, że jestem bardzo wannolubna)
- zaliczyć wyciek gazu i późniejsze perypetie z urządzeniem, które miało sprawdzać, czy takiego wycieku nie ma, a jak się okazało, przy okazji zajmowało się wyczuwaniem alkoholu, 
- zapisać się do bardzo fajnej biblioteki, w której można czytać książki siedząc przy przeszklonej ścianie z widokiem na morze.

5. "Własny pokój" Virginii Woolf przeczytałam kilkanaście lat temu, ale aż do grudnia tego roku nie rozumiałam w pełni, jak bardzo ta idea własnego pokoju jest ważna. Świadomość, że można sobie siąść przy swoim biurku, w osobnym pomieszczeniu, w którym wszystko stoi i leży tak, jak mnie pasuje, że można (oczywiście przy odpowiedniej organizacji różnych szczegółów rodzinnego życia) zamknąć drzwi od tego pokoju, odizolować się mentalnie i fizycznie od reszty świata i domowników jest bezcenna. Na pewne rzeczy trzeba mieć nie tylko czas, ale i miejsce.

6. W 2016 nie napisałam książki, ale zapisałam mnóstwo stron codziennymi notatkami. Wciąż piszę papierowy pamiętnik. Czasem myślę o tym, że pisanie go na komputerze miałoby sporo zalet, ale od dziecka lubię piękne bruliony zapełnione ręcznym pismem.

7. Przeczytałam 155 książek. Tradycyjnie napiszę o tym taką podsumowującą czytelniczą notkę, ale to już po sylwestrowych szaleństwach. Zarzuciłam zwyczaj pisania comiesięcznych podsumowań i to był błąd - nie wiem jak teraz przedrę się przez te 155 tytułów.

8. Zostałam mamą uczennicy. Moje najstarsze dziecko od września chodzi do szkoły, przez co rytm mojego dnia jest poukładany jak nigdy dotąd. Bliźniaki od jesieni pójdą do przedszkola. Coś się kończy, coś się zaczyna...

9. Pod pewnymi względami to był rok wychodzenia ze strefy komfortu. Zapisałam się na kurs jeżdżenia na łyżwach - szło mi fatalnie, ale cieszę się, że próbowałam (choć raz po kolejnych nieudanych zajęciach poryczałam się jak bóbr). Zrobiłam kilka kursów na Courserze (to szło mi jakby lepiej niż jazda na łyżwach), polubiłam Pythona i znienawidziłam JavaScript. Dzięki aplikacji MeetUp poszłam na spotkanie z ludźmi, których nigdy wcześniej nie widziałam na oczy. Było bardzo fajnie, ale trwałe przyjaźnie się z tego nie wywiązały - mam wrażenie, że większość przychodzących tam ludzi szuka przede wszystkim partnerów, z którymi mogliby mieć dzieci. Ja już mam męża i dzieci, ale brakuje mi trochę wieczornego wychodzenia na piwo. A wracając do wychodzenia ze strefy komfortu - zaczęłam trochę brzdąkać na gitarze. Wprawdzie okołoprzeprowadzkowe zamieszanie wymusiło na mnie dość długą przerwę w tym temacie, ale powoli wracam do interakcji z instrumentem.

10. Mikołaj przyniósł mi bilety na koncert Guns N' Roses. Hurra!


Jak zwykle notka podsumowująca wyszła chaotycznie i od czapy. Trudno.

Szczęśliwego Nowego Roku!

piątek, 23 grudnia 2016

Dzień latających kartonów

Był piątkowy poranek. Obudzona nieco wcześniej niż bym sobie tego życzyła, przez pewien czas leżałam pod ciepłą kołdrą, wsłuchując się w odgłos świszczącego za oknem wiatru. Pogoda zapowiadała się iście irlandzko, z wianiem i padaniem w roli głównej. Miałam też całkiem jasną wizję tego, co będę dziś robiła: czekało na nas wykonywanie czynności zmierzających w kierunku organizacji świąt i układanie mebli z Ikei.

No właśnie - meble z Ikei. Ostatnio zajmujemy się nimi niemal codziennie. W ciągu dwóch tygodni zgromadziliśmy w jadalni taką ilość kartonów, że gdyby nie fakt, że nie mamy samochodu, to swobodnie moglibyśmy odegrać scenę wypadku Hanki z "M jak miłość". Dziś miał nadejść wielki dzień - firma od wywozu śmieci miała się nad nami zlitować i to wszystko wywieźć. Fajnie, bo wizja Wigilii w towarzystwie tych pudeł średnio mi się uśmiechała...

Podobnie średnio uśmiechało mi się wstawanie z łóżka. Sami rozumiecie -za oknem wichrowe wzgórza, a w łóżku tak przytulnie i ciepło... Z niechęcią, wiedziona poczuciem obowiązku, zsunęłam stopy na podłogę. W drodze do łazienki wyjrzałam przez okno. Na dole, tak jak się spodziewałam, zobaczyłam stertę naszych kartonów, ułożonych tam w nocy przez małżonka. Niepewna co do tego, czy aby na pewno je dziś zabiorą, z ulgą zobaczyłam, że nie tylko przed naszym domem leżą kartony.

Jeśli więcej ludzi to wystawia, to na pewno zabiorą - uznałam. I nagle zaczęłam się czuć trochę dziwnie.

Otóż, kartony znajdujące się obok innych domów nie były ułożone. Zdawały się leżeć tam kompletnie przypadkowo. Niektóre nawet unosiły się lekko, poddawane silnym podmuchom wiatru i wędrowały wzdłuż ulicy. Scena miała nawet swój urok i zaczęłam nawet myśleć o zrobieniu jakiegoś zdjęcia, albo nakręceniu krótkiego filmu telefonem, gdy nagle spadła na mnie straszna świadomość.

Tylko my wystawiliśmy w nocy kartony. I te kartony (oraz worki i papier, w który opakowane są meble z Ikei), przy silnym wietrze, od pewnego czasu w najlepsze rozpierdzielały się po całym osiedlu.

Obudzony mąż szybko włożył kurtkę i zbiegł na dół. Po chwili zobaczyłam go z okna sypialni, jak wraz z grupą sąsiadów układa wszystko jeszcze raz i związuje całość sznurkiem. Wiedziona wyrzutami sumienia, że wystawiam małżonka na walkę z żywiołem, postanowiłam pomóc, nie kłopocząc się przesadnie ubiorem. Na szczęście spałam dziś w piżamie z długim rękawem, od biedy można było w tym wyjść przed dom. Niby grudzień i paskudna pogoda, ale przecież to tylko na moment.

Pomagałam właśnie mężowi w przytrzymywaniu sznurków, gdy kątem oka zobaczyłam fruwający karton. Ten również niewątpliwie należał do nas - mogę Wam nawet zdradzić, że pierwotnie zawierał element kanapy. Niewiele myśląc rzuciłam się za nim, tyle że wiatr wiał tym kartonem coraz bardziej, skutkiem czego obiekt, za którym goniłam dotarł do jezdni, wdarł się na nią i powoli zdążał w kierunku drugiej strony ulicy. Jakoś tak po drodze na jezdnię wjechał samochód. Zahamował dość ostro przed unoszącym się w powietrzu kartonem, który na pewien czasu zawisł nawet nad pojazdem, a potem ruszyli każdy w swoją stronę - pudło w okolice pobliskiego Tesco, a kierowca przed siebie, obaj zostawiając mnie stojącą na środku drogi w ciepłych, zimowych butach i dwuczęściowej piżamie z piernikowym ludzikiem na przodzie koszulki i mnóstwem piernikowych ludzików na nogawkach.

No co - święta nadchodzą.

Karton ostatecznie dogoniłam.

Wesołych Świąt!

piątek, 9 grudnia 2016

3840 chusteczek

Spośród wszystkich związanych z małymi dziećmi wynalazków za najgenialniejsze uznaję nawilżone chusteczki. Wcale nie tylko dlatego, że wygodnie czyści się nimi bezpośrednich adresatów produktu. Te chusteczki doskonale nadają się do wycierania z kurzu i brudu różnych powierzchni, w tym płaskich, a nasączone octem działają cuda. Taką na przykład lodówkę myją szybko i skutecznie.

Ponieważ brudzą się nam nie tylko wspomniane powierzchnie, ale również dzieci, których jest aż trójka, tych chusteczek schodzi nam całkiem sporo i stanowią one stały element na liście zakupów. Co kilka dni kupujemy kilka opakowań, tak żeby jakieś mieć na stanie. Ponieważ ostatnio, skutkiem zamieszania związanego z przeprowadzką, chusteczek mieliśmy zatrważająco niewiele, poprosiłam męża wyklikującego właśnie dostawę zakupów o zamówienie dziesięciu opakowań.

Następnego dnia późnym popołudniem sprzątałam właśnie kuchnię, gdy do drzwi zadzwonił dostawca. Tak jak zwykle zaczął wnosić kolejne pojemniki zawierające zamówione produkty. Rzuciłam się w ich kierunku, chcąc szybko wszystko wypakować i schować na swoje miejsce. Ale z każdym kolejnym pojemnikiem byłam coraz bardziej zdziwiona.

Przede mną na kuchennej wyspie zaczęła się bowiem piętrzyć góra kartonowych zgrzewek pełnych chusteczek do czyszczenia dzieci. Wraz z pojawianiem się kolejnej zgrzewki doliczałam w pamięci liczbę paczek, których szczęśliwymi właścicielami się staliśmy.

A potem, kiedy nareszcie dogrzebałam się do zamówionych serów, szynki i składników planowanych na najbliższe dni obiadów, pożegnałam pana i uzupełniłam wnętrze lodówki, zrobiłam tej górze zdjęcie i wysłałam je WhatsAppem przyjaciółce.

- Zgadnij co to jest.
- Hm... Paczki na święta? Czy wyposażenie kuchni? Bo chyba nie to, co jest w opisie paczki?
- To są chusteczki do dzieci. Miało być 10 paczek, jest 10 zgrzewek.
- Nie no. Rili? Dobry jest. Twoja mina musiała być bezcenna.
- To było zamówienie z Tesco. Gość mi wnosił to, a ja oczom nie wierzyłam...
- Ale popatrz.. Za 30 lat zapytasz: "Kochanie, a pamiętasz to zamówienie z Tesco?"

No nic. Ja to zużyję, choć może to chwilę zająć. Zastanawiam się tylko, co myślał sobie pan dostawca o babie, która kupiła 6 butelek wina, 1 butelkę whisky, 3 różne musztardy, miód, dwa rodzaje mięsa na obiad, żółty ser, przyprawy i 3840 sztuk nawilżonych chusteczek.

Hm, może powinnam się cieszyć, że to 3840 chusteczek, a nie 100 opakowań sera.

czwartek, 8 grudnia 2016

Niebieski koszmar, czyli pół dnia bez lustra

We wtorek nie miałam lusterka.

Żadnego. W całym domu nie było żadnego tego typu przedmiotu. Przyczyna była prozaiczna - przeprowadziliśmy się. Podręczne lusterka, które posiadałam w przeszłości, zawieruszyły mi się gdzieś już dłuższy czas wcześniej (chyba było to nawet na innym kontynencie), a fakt ten nie był zbyt uciążliwy dzięki łazienkowej szafce, której drzwiczki były wyposażone w lustro najzupełniej wystarczające do tego, żeby sprawdzić fryzurę i pomalować sobie oczy. Tyle, że w poniedziałkowy wieczór opuściłam łazienkę z lustrem w towarzystwie członków rodziny, naszych łóżek, sterty ciuchów i kilku kubków.

Nie żebym się przejmowała. Kupię sobie jakieś lusterko we wtorek, postanowiłam. Łazienkowe zainstalujemy najwcześniej za kilka dni, a takie mniejsze, przenośne, i tak dobrze mieć. W ogóle co to za historia, kobietą jestem, makijaż robię, trzy córki mam, a w domu ani jednego lustra. To przez tę wszechobecną technikę, uznałam. Zwykłe lusterka stają się coraz mniej potrzebne. To, jak wyglądam, mogę przecież łatwo sprawdzić za pomocą telefonu. Makijaż od biedy da się zrobić przy pomocy kamerki w laptopie. Włosy prostowane przez dwadzieścia minut po prostu muszą być proste, nie ma sensu tego sprawdzać. W jeansach i swetrze będę wyglądać jak 90% innych kobiet w jeansach i swetrze. Dam radę.

Kiedy przyszło co do czego, usiadłam przy oknie z laptopem, zdjęłam okulary, otworzyłam tusz do rzęs i spojrzałam w ekran. Ujrzałam kontury mojej twarzy, otoczone ciemniejszą plamą (zapewne włosy), z kilkoma mniejszymi plamami o różnym natężeniu kolorystycznym w środku. Któreś z tych plam musiały stanowić oczy, wyposażone w rzęsy, które właśnie miałam zamiar pomalować. Kurde, przecież już kiedyś to robiłam, wściekałam się, powoli przypominając sobie sytuację sprzed kilku lat, kiedy owszem, zdołałam wykonać niezły makijaż przy pomocy laptopa, miałam wtedy jednak na oczach soczewki kontaktowe, co znacznie ułatwiało sprawę. Aktualnie soczewki znajdowały się w bliżej nieokreślonym gdzieś tam, wśród sterty rzeczy przewiezionych, bądź dopiero czekających na przewiezienie.

Próbowałam zbliżać oczy w kierunku oczka kamery, tak by uzyskać zbliżenie na rzęsy. W przypadku lusterka i braku soczewek działa. Tym razem było inaczej - mimo wszelkich usiłowań i wygibasów po przybliżaniu oczu do kamery widziałam - zamiast rzęs - jej zielone światło. Kicha.

Nic to, uznałam. Rzęsy malować potrafię, robię to już od jakichś osiemnastu lat. Na pewno uda mi się po omacku. No bo przecież czuję gdzie mam rękę z maskarą, czuję gdzie mam rzęsy... Wystarczy przejechać jednym po drugim i będzie git.

Nie było gitu. Nie wiem jakim cudem zdołałam uzyskać koszmarny efekt końcowy, choć mogłabym przysiąc, że robiłam to co zawsze, tyle że trochę po omacku. Stwierdziwszy, że lepiej nie będzie, machnęłam na to wszystko ręką, zapakowałam bliźniaki do wózka i udałam się w kierunku szkoły, odebrać najstarszą córkę. Po drodze jak zwykle minęłam iluś tam ludzi, dziś jakoś tak miło się do mnie uśmiechających... W tej Irlandii ludzie tak fajnie reagują na matki z dziećmi, pomyślałam po raz setny w życiu.

- What happened? - spytała na mój widok skonsternowana nauczycielka. Przyglądała mi się przy tym uważnie, a wraz z nią moje dwie znajome, matki klasowych koleżanek E.
- What do you mean? - odparłam ostrożnie, myśląc nerwowo o rzęsach, które przecież pięknie nie wyszły, ale z tego co widziałam na ekranie komputera, nic się tam nie rozmazało.
- Your mouth is blue - wyjaśniła usłużnie jedna z koleżanek. Szybko wyjęłam z kieszeni telefon, odpaliłam aparat w trybie selfików i z przerażeniem popatrzyłam na swoje otoczone czymś jaskrawoniebieskim usta.


Nie, to nie sen.

Tak, kupiłam już lusterko.

Tak, to była pasta do zębów.