czwartek, 17 kwietnia 2014

O sztuce pisania listów i o nowym żelu do kąpieli

Wykąpałam się dziś przy użyciu nowego żelu pod prysznic. Jakiś czas temu trafiłam w sklepie na promocję w stylu "kup 3 różne i zapłać tylko tyle a tyle", z której skorzystałam, skoro już i tak wybrałam się na te zakupy z zamiarem uzupełnienia zapasów okołokąpielowych produktów.

Siedziałam sobie w wannie i nie mogłam od siebie odpędzić myśli, że zapach tego żelu coś mi przypomina. Coś bardzo konkretnego, niekoniecznie mającego związek z kosmetykami. Fala skojarzeń zawiodła mnie w kierunku lat dziecinnych i nastoletnich, gdzieś tam się przewinęła obsesja na punkcie Ani z Zielonego Wzgórza, gdzieś indziej moja najlepsza przyjaciółka z tamtych czasów i w ten sposób dotarłam wspomnieniami do listów.

Nie wątpię, że ta notka dotrze przynajmniej do kilku osób, które lepiej lub gorzej pamiętają okres, w którym ja i K. miałyśmy obsesję na punkcie pisania listów. Wiecie, jeśli przypomną się Wam jakieś dodatkowe szczegóły - nie musicie dzielić się nimi z publicznością. W końcu każdy był kiedyś bardzo młody.

Wszystko to zaczęło się jakoś w ósmej klasie szkoły podstawowej (to było bardzo, bardzo dawno temu, kiedy gimnazja nie istniały). Wpadłyśmy z K. w szał pisania listów. Nie jestem pewna jak się to wszystko zaczęło - ja utrzymywałam korespondencyjny kontakt ze stałą grupą ludzi już od ładnych paru lat, odkąd w wieku lat dziewięciu zamieściłam swoje ogłoszenie w kąciku korespondencyjnym "Świata Młodych". Być może wciągnęłam K. w temat, być może była już wciągnięta przez samą siebie. Tak czy siak, obie się nakręcałyśmy. Doszło do tego, że poznawałyśmy ze sobą nawzajem niektórych spośród naszych listowych przyjaciół, a do pewnej koleżanki (którą lata później poznałam na żywo) pisaliśmy całą grupą znajomych. Dziewczyna regularnie dostawała od nas listy długie nawet na kilkadziesiąt stron, które powstawały podczas szkolnych przerw i lekcji. Planowaliśmy nawet spotkanie, ale o ile się nie mylę, tylko mnie udało się poznać tę dziewczynę na żywo. Bo wszystko to były znajomości na odległość, mające swoje źródła w kącikach korespondencyjnych, stanowiących stałe rubryki na łamach gazet czy... telegazety.

Poza wspólnymi znajomymi od listów, miałyśmy też z K. takich osobnych. Kiedy się spotykałyśmy, często opowiadałyśmy sobie o nich albo po prostu każda  z nas zabierała się do pisania. Wszystko to przypominało trochę ręcznie pisany Internet (którym zresztą mniej więcej w tym właśnie czasie zaczynałyśmy się interesować, ale ponieważ była to wówczas rozrywka znacznie droższa niż pisanie listów, zajmowała nam ona odpowiednio mniej czasu).

Z wakacji między ósmą klasą a początkiem liceum pamiętam głównie budynek Poczty. W środku, naprzeciwko okienek dla interesantów stały stół i kanapa. W którymś momencie uznałyśmy z K., że to bardzo dobre miejsce do pisania naszych listów. Po co mamy siedzieć nad nimi w domu? Pisanie na zewnątrz, na kolanie, nie było pociągającą perspektywą. Kawiarnie odpadały, bo wtedy jeszcze w takie miejsca nie chodziłyśmy, a poza tym raczej nie uśmiechało się nam dopłacanie do naszego hobby, wymagającego ciągłego kupowania znaczków i kopert. Chodziłyśmy zatem na pocztę. Codziennie. Spędzałyśmy tam całe godziny, co jakiś czas urozmaicając sobie czas spacerkiem w kierunku któregoś z okienek celem nabycia znaczków. Nie widziałyśmy w tej naszej praktyce niczego dziwnego. Był stół? Był. No to czemu miałyśmy przy nim nie siedzieć? Poza tym to było takie praktyczne! Kiedy ktoś miał do nas jakąś sprawę (komórek oczywiście nikt z nas wtedy nie miał), wystarczyło, że wpadł na pocztę.

O ile mnie pamięć nie myli, nikt nigdy nie zwrócił nam uwagi. Formalnie rzecz biorąc, chyba ciężko się było do nas przyczepić. Może spędzanie pięciu czy sześciu godzin dziennie w budynku Poczty Polskiej nie jest czymś bardzo powszechnym (pomijając oczywiście osoby zatrudnione przez tę instytucję), ale też nikomu nie robiłyśmy tam krzywdy i raczej nie przeszkadzałyśmy. Ludzie, którzy od czasu do czasu siadali koło nas, żeby wypełnić różne kwitki nigdy nie narzekali. Sama Poczta na nas zarabiała, a my znalazłyśmy sobie przyjemną formę spędzania wakacji.

O tym wszystkim przypomniałam sobie jakiś czas temu. Chyba się starzeję, bo na samo wspomnienie zaczęłam się głośno śmiać.

A co ma tu do rzeczy żel do kąpieli? Otóż jego zapach bardzo mi przypomina serię zapachowych papeterii, których lubiłam w tamtych czasach używać. Chyba będę ten żel przez jakiś czas kupować. Z sentymentu.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Sen o Chorwacji, chłodni - więzieniu i dziecku, któremu nie dałam obiadu

Pewnej soboty wraz z koleżankami postanowiłyśmy wybrać się do Chorwacji. Miała to być jednodniowa wycieczka samochodem. Ponieważ Chorwacja jest nieco daleko od Stanów i taka podróż w tak krótkim czasie (oraz takim a nie innym środku lokomocji) wydawała się mało realna, postanowiłyśmy za punkt startowy wybrać Szwajcarię. Obliczyłyśmy, że jeśli ograniczymy się do bardzo krótkich postojów, obliczonych tylko na to, by wymieniać się za kółkiem, powinnyśmy dotrzeć do miejsca przeznaczenia w ciągu czterech godzin.

Co prawda była to sobota i miałam pod opieką Emilkę, postanowiłam jednak wyjątkowo wysłać ją tego dnia do przedszkola. Powinnam zdążyć wrócić na tyle wcześnie, żebym mogła ją jeszcze odebrać. Przygotowując się do wycieczki przypominałam sobie, że powinnam zapakować jej coś do jedzenia. Jak to jednak bywa, szał pakowania pochłonął mnie tak bardzo, że o jedzeniu dla dziecka zwyczajnie zapomniałam.
- Trudno - powiedziałam sobie. - Zadzwonię potem do rodziców i zapytam ich, czy nie podrzuciliby do przedszkola jakiegoś lunchu. W końcu to tylko dzisiaj!

W drodze do Chorwacji zajechałyśmy do sklepu po jakieś drobne, wyjazdowe sprawunki. Parkując, zauważyłymy grupę trzech młodzieńców, intensywnie się nam przyglądających. Kobiecy instynkt podpowiedział nam od razu, że obserwujący nas osobnicy należą do tzw. upierdliwych podrywaczy, którzy zapewne zaraz się nas uczepią, sławiąc nasze walory zewnętrzne - a wszystko po to, żebyśmy zapłaciły za ich zakupy.

I rzeczywiście - młodociani panowie weszli do sklepu za nami i z miejsca przystąpili do działania. Trochę się wystraszyłam - dobrze wiedziałam, że tacy jak oni potrafią być nie tylko upierdliwi, ale również groźni, kiedy odmówi im się tego, o co się starają (czyli całusa i zapłacenia za torbę ich zakupów spożywczych). Niewiele myśląc, zwabiłam ich do pomieszczenia znajdującego się na tyłach sklepu. Było to coś w rodzaju wielkiej chłodni, o temperaturze bliższej tej w zamrażalniku niż w lodówce. Zwabiłam, uciekłam i zasunęłam skobel. Z jakiegoś powodu wiedziałam, że właściciel tego przybytku nie wypuści młodzieńców, o ile sama tego nie zrobię.

Zataczając się ze śmiechu, dumne z własnego sprytu, wróciłyśmy z koleżankami do samochodu i spokojne ruszyłyśmy do Chorwacji. No, może nie do końca spokojne. Gdzieś w środku niepokoiła mnie sprawa zamkniętych chłopaków. Może coś im się w tej chłodni stanie? A nawet jeśli nie, to po wyjściu z niej mogą chcieć się na nas mścić.

Nastroje powoli opadały. Do Chorwacji dojechałyśmy sprawnie, ale spędziłyśmy tam zaledwie chwilę - ot, piknik na plaży. Zadzwoniłam szybko do rodziców (miałam przy sobie komputer ze Skype, a na chorwackiej plaży było bardzo dobre WiFi). Powiedziałam im, że zapomniałam dać Emilce obiad do przedszkola i martwię się o to, że teraz siedzi tam głodna.
- Dziecko, my tu mamy inną strefę czasową - powiedziała znużonym głosem mama. - Jest już wieczór. Nawet jeśli Emilka nie miała obiadu, to jest już z nami w domu i dostała kolację. Tak więc wszystko jest w porządku.
Uspokojona szybko rozgrzeszyłam się ze swojego porannego roztrzepania i dołączyłam znów do koleżanek. Zjadłyśmy jeszcze razem opakowanie "Piegusków' i ruszyłyśmy w drogę powrotną.

Postanowiłyśmy zajechać do sklepu. Nasłuchując i obserwując okna zorientowałyśmy się od razu, że chłopcy nadal są w środku. Jedna z koleżanek wzięła mnie na stronę i powiedziała:
- Zrobiłyśmy rzecz straszną. Wolałabym cofnąć czas i tego nie robić, bo wiem, że za to zapłacimy, my i nasze rodziny. Może nie od razu, ale wiem, że będziemy tego żałować jeszcze za dwadzieścia lat.
Powiedziała to takim tonem, jakby była postacią żywcem wziętą z którejś z powieści Kinga. Nie wiem, czemu tak pomyślałam, ale potem wielokrotnie chciałam ją o to zagadnąć - może taka postać i książka naprawdę istniały? Wtedy chciałabym ją przeczytać, choćby po to, by ustalić, co takiego mnie czeka za zamknięcie kilku chłopaków w chłodni.

Na próbę poruszyłam klamką drzwi prowadzących do sklepowego więzienia. Słowo daję, nie chciałam otwierać tych drzwi, a tak delikatny ruch nie miał prawa ich odblokować. Ale jakimś cudem skobel zeskoczył, a ze środka wybiegli wściekli chłopcy, od razu kierując się w stronę kuchni. Wiedziałam, że sięgną tam po noże, przy pomocy których będą chcieli dokonać swojej zemsty. Miałyśmy maksymalnie minutę na to, by jakoś się z nimi dogadać. Bałam się jak nigdy przedtem - byłam w zaawansowanej ciąży i oczyma wyobraźni widziałam, jak nasi więźniowie próbują przebić nożem mój brzuch, a ja się odwracam plecami, żeby z dwojga złego oberwać z tamtej strony.

Zaczęłyśmy od głośnych, żałosnych przeprosin. To był impuls, tłumaczyłyśmy im. Spieszyło się nam do Chorwacji, nie miałyśmy czasu na ich grę. Głupio zrobiłyśmy, fakt, ale teraz już tego nie odkręcimy. Rozumiemy, że są wściekli. Naprawdę - bardzo, bardzo przepraszamy.

O dziwo, nasze jękliwe błagania ofiar przyniosły skutek. Chłopcy byli wściekli, ale odłożyli noże. Nawet chwilę z nami pogawędzili. Uprzedzili jednak, że cała sprawa nie rozejdzie się tak po prostu po kościach.
- Siedząc w chłodni nie mieliśmy co robić, więc malowaliśmy węglem po ścianach. Będziecie musiały za to zapłacić właścicielowi.
Zgodziłyśmy się natychmiast. Po chwili wszyscy poszliśmy do domów.

Kilka dni później zadzwoniła do mnie jedna z biorących w całej sprawie udział koleżanek.
- Słuchaj, wiesz że ci chłopcy mają zespół muzyczny? Pomyślałam, że mogłybyśmy im jakoś wynagrodzić tę całą sprawę. Zarejestrowałam ich w takiej jednej fundacji i teraz ludzie będą mogli przeznaczać na nich 1% podatku.

W ostatniej scenie snu, którą pamiętam, trzymałam w dłoniach gazetę, która na jednej ze stron zachęcała do przekazania pieniędzy na działania młodego zespołu. Potem była już jak najbardziej realna Emilka, stojąca nad moim łóżkiem i domagająca się śniadania.

----------------------------
Powyższa historia to opis mojego snu. Co prawda występowały w niej postaci realne (koleżanki, rodzice, Emilka), jednak wydarzenia nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Nigdy nawet nie byłam w Chorwacji. Piszę o tym na wszelki wypadek, bowiem po mojej notce o śnie, w którym przeprowadziliśmy się do Utah (link) całkiem sporo osób myślało, że to tak na serio. ;-)