czwartek, 31 grudnia 2015

2015. Podsumowanie, bez rewelacji

Ci, którzy tu zaglądają od dawna, wiedzą, że ostatniego dnia roku mam w zwyczaju dokonywać swego rodzaju podsumowania. Nic nietypowego - ot, taka naturalna potrzeba zakończenia roku w symboliczny sposób. A ponieważ jakimś cudem moje mocno nieciekawe życie zawsze obfituje we w miarę interesujące szczegóły, to jest o czym pisać.

Odkrywcza notka to nie będzie, ale kto chce, niech zerknie na to, co wydarzyło się w życiu autorki bloga w kończącym się właśnie 2015 roku.

1. Przeczytałam 142 książki. Jak dobrze pójdzie, to przed północą dobiję do 143. Przyznaję się bez bicia - pod względem czytelniczym było bardzo beletrystycznie. Ale nie żałuję, udało mi się trafić na kilka perełek. Wyodrębniłam też nową kategorię książek - pozycje, w przypadku których mam gdzieś, czy są dobre czy złe. Pewne rzeczy po prostu mi się podobają i nawet nie zamierzam przykładać do nich ekierki.

2. Spędziłam ponad dwa miesiące w Europie. Wspaniałe miesiące. Było cholernie gorąco, często nieprzyjemnie, wiele rzeczy wyszło inaczej niż miało wyjść. Ale było cudownie. W ciągu tych tygodni mój brat zmienił stan cywilny, co wydaje mi się trochę ekstremalne, biorąc pod uwagę fakt iż pamiętam dzień w którym rodzice przywieźli go ze szpitala. W niebieskich śpioszkach. Nie no, żartuję - młody ma fajną żonę.

3. Na początku roku zwiedziliśmy kawałek południowej Kalifornii. Przy okazji zaliczyliśmy Legoland, Disneyland, Hollywood (co ciekawe, za drugim razem podobało mi się tam bardziej niż za pierwszym) i oczywiście polski konsulat w Los Angeles. Tak naprawdę chodziło właśnie o konsulat - motywacją do całej wycieczki był plan wyrobienia paszportów bliźniaczkom. Wycieczka trwała w sumie dwa tygodnie. Jeździliśmy samochodem i nocowaliśmy w miejscach udostępnionych na Airbnb. Było super. Zoo w San Diego rządzi. Disneyland jest super, choć szczerze mówiąc najchętniej poszłabym tam bez dzieci. To była nasza pierwsza większa wyprawa z trójką dzieci (bo trzydniowy wypad do miejscowości oddalonej o 4 godziny jazdy się nie liczy, prawda?) i wyszło tak dobrze, że zafundowaliśmy sobie punkt czwarty.

4. Czyli Hawaje. Jakoś tak wyszło, że nie wspomniałam o tym tutaj. To był wyjazd trochę spontaniczny - bilety okazały się być tańsze niż je o to podejrzewaliśmy. Polecieliśmy na Maui. To był pierwszy lot bliźniaków (jakieś 5 i pół godziny) - zniosły go całkiem ok, choć szczerze mówiąc podczas lotu do Europy kilka miesięcy później było jeszcze lepiej. Hawaje powitałam w towarzystwie choroby, która okazała się być zapaleniem zatok. Przez cały czas zmagałam się z gorączką, ale mimo to było wspaniale. Piękne widoki, dobre jedzenie, cudowna pogoda. No i Mai Tai - drink, od smaku którego prawie się uzależniłam ;-) 

5. Zachowaliśmy się bardzo nieamerykańsko i przeszliśmy z wersji „dwa samochody na gospodarstwo domowe” na „jeden samochód na gospodarstwo domowe”. Niby nic, ale w praktyce pozbyliśmy się naszego pierwszego wspólnego samochodu. Auta, na którym tak naprawdę nauczyłam się jeździć.

6. Znalazłam najlepszy jak dotąd zestaw szampon + odżywka prostujący włosy. Wiem, ten news nie zwali Was z krzeseł, ale niektórzy z Was wiedzą o mojej nieustającej walce w kręcącymi się włosami. Doceńcie, proszę.

7. Wybory w Polsce wygrała kompletnie nie moja partia, ale szczególnie mnie to nie zaskoczyło. Natomiast tempo zmian po tej wygranej lekko mnie już zszokował i szokuje nadal. No nic. I tak tęsknię za Polską. Staram się trzymać tego bloga z dala od polityki (która i tak dość mocno siedzi w moim codziennym życiu i rozmowach), więc na tym zakończę.

8. Zaczęłam trochę częściej pisać na blogu. To wyszło trochę samo - w Europie dopadła mnie taka bardzo intensywna wena, do tego stopnia, że tematy na notki same przychodziły mi do głowy i zaczęłam je zapisywać w osobnym pliku. Było ich tyle, że większość z nich do dziś nie doczekała się realizacji. Czekają na swoją kolej.

9. Mam trzy świetne córki i to pod ich znakiem upłynął ten rok. Łapię się na tym, że miewam problem gdy ktoś, z kim przez dłuższy czas nie rozmawiałam, pyta co u mnie słychać. Bo tu póki co słychać przede wszystkim dzieci. Jest gwarno, głośno i wesoło. Zawsze tak nie będzie, więc staram się cieszyć chwilą. 




Szczęśliwego Nowego Roku!

środa, 30 grudnia 2015

Dlaczego przeczytam 52 książki (i więcej) w 2016 roku

Czytelnicze wyzwania to w wirtualnym świecie żadna nowość. Od lat biorę udział w czymś takim na Goodreads - na początku roku wyznaczam sobie cel, np. 100 książek, i potem w miarę wklikiwania do systemu kolejnych przeczytanych pozycji mogę podglądać pasek realizacji postanowienia. 

Moda na takie wyzwania zatacza jednak coraz szersze kręgi - od dawna już istnieje na Facebooku grupa 52 książki, której członkowie dzielą się z resztą społeczności setkami tytułów i krótkimi recenzjami. Zbliża się też druga edycja wydarzenia niejako powielającego tę samą ideę, czyli Przeczytam 52 książki w 2016 roku. W chwili gdy piszę te słowa chęć udziału w akcji zadeklarowało przeszło 100 tys. osób. I będę się upierać, że nawet jeśli cel osiągnie tylko co dziesiąta z nich, to jak na obywateli państwa, w którym podobno czytają tylko nieliczni, i tak jest to bardzo cieszący wynik. A dlaczego akurat 52? Chodzi o to, by czytać mniej więcej jedną książkę tygodniowo. 

Nie chodzi tu zresztą o liczbę. To nie jest tak, że 100 przeczytanych książek to zawsze lepszy wynik niż 10. Choć należę do ludzi, którzy uparcie twierdzą, iż czytać można niemal w każdych warunkach, to powiedzmy sobie szczerze, że nie każdy lubi i może pochłaniać kolejne rozdziały w zapchanym do granic możliwości wagonie metra. Różnie bywa z czasem i stanem zmęczenia przed zaśnięciem. No i nie dla każdego czytanie jest na szczycie listy priorytetów. Dla mnie jest bardzo blisko tego szczytu i właśnie dlatego kończę ten rok z ponad 140 przeczytanymi pozycjami na koncie. 

Zawsze czytałam sporo, niezależnie od okoliczności. Paradoksalnie najwięcej chyba wtedy, gdy miałam na głowie dwie prace i studia, głównie dzięki temu, że czekając na przystankach i jeżdżąc tramwajami i autobusami miałam sporo czasu do zabicia. Czytałam też podczas przerwy obiadowej w pracy i czekając na windę. Teraz, gdy jestem samochodową matką 3 córek bardzo mi tego czytania w komunikacji miejskiej brakuje. O tym, jak radzę sobie z organizowaniem czasu na swoje hobby mając pod swoimi skrzydłami potomstwo pisałam tutaj.

Jest duża szansa, że w 2016 roku przeczytam znacznie więcej niż deklarowane 52 książki. I może to głupie, ale w związku z tym swój udział w różnych tych liczbowych akcjach traktuję jako swego rodzaju misję. Na co dzień często spotykam się ze zdaniami typu: „kurde, jak ty to robisz, że tyle czytasz?” albo: „też bym tak chciał/a, u mnie się nie da”. Mam obsesję polegającą na tym, że lubię pokazywać ludziom, iż jednak się da. Może nie do końca w taki sposób, o jakim marzą. W natłoku zajęć i codziennych problemów wizja godzin spędzonych na kanapie z kubkiem kawy i książką w dłoni może brzmieć jak nieosiągalna utopia. 

Ale jeśli nie kilka godzin, to może choć kilka minut? Tyle czasu, ile potrzebujemy na wypicie filiżanki herbaty? Może warto dla tej chwili zrezygnować z przeglądania Facebookowego feeda albo jednego odcinka serialu? Może od czasu do czasu dobrze jest przełożyć zmywanie na rano, albo pójść do pracy w nie do końca idealnie wyprasowanej bluzce? Albo dać szansę np. audiobookom i sprawdzić, czy w ich towarzystwie nie byłoby nam przyjemniej jeździć do pracy, wyprowadzać psa czy lepić pierogi. Bo jeśli chcemy czytać przynajmniej te 10, 30 czy 52 książki w roku, ale czujemy, że kompletnie nie mamy na to czasu, to przecież zamiast zakładać z góry niepowodzenie możemy przynajmniej spróbować. Poeksperymentować trochę z czasem. Sprawdzić, czy przypadkiem nie da się go jednak trochę nagiąć.

Lubię od czasu do czasu popisywać się swoim czytaniem. Wszelkie grupy typu „52 książki” są do tego świetnym miejscem i uważam, że ich idea jest dobra. Widok postów nakręcających się nawzajem czytelniczo ludzi to wspaniała sprawa. 

A tak w ogóle to „52 książki” możecie zamienić na cokolwiek innego, co tylko kochacie. Niech to będą 52 dobre filmy. 52 szydełkowe serwetki. 52 sklejone modele. 52 godziny tańca. Albo gry na wymarzonym instrumencie. Coś dla Was, co lubicie, albo wydaje się Wam, że lubilibyście, gdybyście tylko znaleźli na to czas. 


Sobie i Wam wszystkim życzę właśnie tego czasu. Naprawdę, dziesięć minut dziennie dla siebie to dużo, dużo więcej niż zero. W perspektywie roku daje to już mnóstwo godzin. Musi się udać! :)

A odpowiadając na pytanie z tytułu: Dlaczego? Bo uważam, że czytanie jest fajne. I warto je promować. 

środa, 23 grudnia 2015

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o keksie, ale boicie się zapytać*

Skłamałabym twierdząc, że mieszkając w Kalifornii z łatwością wpadam w świąteczny nastrój. Trochę pomagają w tym wizyty w sklepach czy kawiarniach (niedawno spędziłam w jednej mniej więcej godzinę i w tym czasie usłyszałam aż trzy razy Winter Wonderland), no i posiadanie choinki. Ale to nie to samo co w Polsce, serio.

Nie daję jednak za wygraną. Czy komuś się to podoba czy nie, uwielbiam Boże Narodzenie. Uwielbiam choinkę (choć nie lubię jej ubierać), gotowanie i pieczenie ciast (choć gorzej już jest ze sprzątaniem potem kuchni). No i ten dreszczyk emocji przed sięgnięciem po paczkę leżącą pod drzewkiem, nawet jeśli dobrze wiem, co w niej znajdę (w tym roku akurat nie wiem). 

W chwili kiedy piszę te słowa w piekarniku kończy się piec ciasto. Keks, zwany tu i ówdzie cwibakiem (no co, mam męża z Małopolski) jest stałym elementem moich świąt. O ile dobrze pamiętam, spędziłam tylko jedną Wigilię bez tego ciasta - a i wtedy tylko dlatego, że akurat byłam na Ukrainie, pozbawiona dostępu do piekarnika. Jest to jeden z moich ulubionych wypieków, ale raczej nie jadam go poza okresem świątecznym - tym bardziej jego obecność na stole jest czymś wyjątkowym.

Pomyślałam, że przynajmniej część z Was zamiast czytać o  moim kolejnym śnie chętnie dla odmiany zapozna się z jakimś sprawdzonym przepisem. Co prawda ostatniej nocy śnił mi się atak Anonymus na sejm.gov.pl, z atrakcjami typu wstawianie na stronę główną wierszy o zwierzętach domowych, ale może jednak lepiej zostańmy przy ciastach.

No więc: 

Całość można przygotować w makutrze albo robocie kuchennym - jak kto woli. Ja przez długie lata broniłam się przed dobrodziejstwem techniki i uparcie ucierałam wszystko ręcznie. Od kilku lat stawiam na wygodę - mój robot doskonale daje sobie radę.

1) 250 g masła rozcieramy na gładką masę. 

2) Stopniowo dodajemy 250 g cukru pudru bądź drobnego cukru do wypieków oraz pięć żółtek (białka zachowujemy w osobnym naczyniu), oczywiście ciągle mieszając.

3) Dolejmy łyżkę spirytusu, nie bójmy się tego. Mieszamy.

4)  Stopniowo dodajemy 250 g mąki pszennej z 2 łyżeczkami proszku do pieczenia. Mieszamy, nie przestajemy!

5) Z pozostawionych w punkcie 2) białek ubijamy sztywną pianę. Łączymy ją z masą. Na początku idzie to lekko masakrycznie, bo konsystencja masy jest dużo gęstsza niż tej piany. W miarę łączenia całość robi się luźniejsza.

6) Dosypujemy bakalie. Lubię, kiedy jest ich dużo, stąd w moim keksie jest ich aż 750 gramów (nie jestem pewna czy powyższe proporcje udźwignęłyby więcej, więc nie próbuję). Dobór bakalii to już kwestia indywidualnego gustu: w moim dzisiejszym keksie są rodzynki, żurawina, suszone banany, mango, ananasy, truskawki, granaty, kiwi, orzechy… Bakalie dobrze przygotować wcześniej i obsypać delikatnie mąką.

7) Całość przelewamy do keksowej formy wyłożonej folią aluminiową posmarowaną lekko masłem. Pieczemy 50 minut w 180 stopniach bez termoobiegu.

8) Gotowy i wystudzony keks zawijamy w folię aluminiową i odstawiamy do świąt. Najlepszy jest keks minimum dwudniowy, więc jeśli ktoś chce się cieszyć smacznym ciachem 25 grudnia, powinien dziś wziąć się za pieczenie.



Smacznego i ewentualnie powodzenia.
Przepis pochodzi od mojej mamy i jest tylko lekko przeze mnie zmodyfikowany.
___________________

* Tak, pisząc tytuł rąbnęłam się i napisałam "seksie", ale w porę zauważyłam literówkę. :-)

czwartek, 17 grudnia 2015

Miejsca

Właściwie nie była to nasza ulubiona knajpa, tak się jednak składało, że będąc na spacerze często decydowaliśmy się zajść właśnie do niej. Położona przy ulicy, której środkiem, zamiast jezdni biegł wąski park, zawsze była trafionym wyborem. Nigdy nie byłam w niej za dnia: jej wnętrze oglądałam tylko w ciemności, rozjaśnianej gdzieniegdzie przez blask stojących na stołach świec. Wspaniały klimat dla kogoś, kto w zimny wieczór lubił posiedzieć przy kubku grzanego wina bądź piwa. Czyli dla mnie.
Latem bywało, że obsługa wystawiała kilka stołów i ław bezpośrednio do parku. Siedziało się wtedy na zewnątrz, wśród postępującego chłodu nocy, wśród gwaru rozmów, bo muzyka grająca wewnątrz lokalu niemal tu nie docierała. Tak czy siak panowała przyjemna atmosfera, mająca w sobie coś z młodości i świeżości. Miejsce, do którego przychodziło się od lat i które zawsze było takie samo.

Pamiętam też inną knajpkę, właściwie małą restaurację, mieszczącą się na tej stromej, wąskiej, gęsto oświetlonej uliczce. Wprost roiło się tam od sklepów, pubów i różnego rodzaju jadłodajni. Aż dziw, że każdemu z tych miejsc udawało się zachować swoją autonomię - zważywszy na rozmiar ulicy i zagęszczenie rozmieszczonych przy niej miejsc można byłoby się spodziewać jakiejś dzikiej kakofonii dźwięków unoszących się w powietrzu. Nic z tych rzeczy - panował tu niesamowicie przytulny klimat. Najpiękniej było zimą, kiedy zaspy śniegu układały się we wszystkich nierównościach tej kanciastej ulicy, tworząc obraz iście bajkowy. I my bywaliśmy tam przeważnie zimą, zazwyczaj w okresie świątecznym, kiedy przyjeżdżaliśmy odwiedzić rodzinę. 
Co roku postanawiałam, że tym razem wybierzemy inną knajpę. Trochę dlatego, że miło byłoby próbować nowych rzeczy i poznawać nowe miejsca, zamiast skazywać się wiecznie na te same, choćby i ulubione. No i wiedziałam, że w tym konkretnym lokalu nie poprzestanę na dwóch piwach czy kieliszkach wina. Wszedłszy do środka, nie sposób było się oprzeć unoszącym się tu zapachom. Po prostu trzeba było coś zjeść. Najczęściej kończyło się na porcji ciepłych naleśników na ostro, pałaszowanych przy ciasnym, ale uroczym stoliku i popijanych grzańcem.

A dom towarowy w Kolonii? Najwspanialszy, jaki widziałam w swoim piętnastoletnim życiu - tyle wiosen bowiem liczyłam, gdy odwiedziłam go po raz pierwszy. Lata mijały, a los wciąż rzucał do Nadrenii Północnej - Westfalii, wynajdując coraz to nowe powody. I choć nie musiałam, zawsze znajdowałam czas na to, by odwiedzić ten sklep - siedem pięter wspaniałych stoisk, cieszących oko klienta przepychem, kolorami, organizacją. Pamiętam wciąż jak tam trafić, to bardzo blisko centrum. Trzeba przejść kilka skrzyżowań, takich mało przyjemnych - wokół pędzi mnóstwo samochodów, a na zmianę świateł trzeba trochę poczekać. Ale warto. To miejsce, w którym staję się dzieckiem. Mam trzydzieści parę lat i wciąż uwielbiam przechadzać się wśród półek z pluszowymi misiami, pod warunkiem, że ma to miejsce w tym właśnie domu towarowym w Kolonii.

Są też miejsca, do których mogłabym i chciałabym wybierać się częściej, ale kompletnie mi to nie wychodzi. Jak ten park rozrywki, od którego dzieliła mnie przez długi czas zaledwie półgodzinna przejażdżka szybkim metrem. Fakt, po drodze przekraczało się granicę z sąsiednim państwem, co mentalnie mogło nieco wydłużać odległość - wszak chodziło o wyprawę międzynarodową. Ale i tak dziwię się, że byłam tam tylko raz, w dodatku wieczorem, niedługo przed tym, jak zamykali. Nie wspominam tej wycieczki zbyt dobrze - pojechałam sama, a kiedy znalazłam się już na peronie, tuż przed odjazdem, wpadłam w panikę, niepewna, czy dysponuję odpowiednim biletem. Przecież wyjeżdżam do innego kraju! Pamiętam, że byłam wtedy bardzo sobą zawiedziona - wyrzucałam sobie nieporadność. Mieć tyle lat i nie móc sobie poradzić na dworcu? Żenujące.

_____________________________________

Jeśli zastanawiacie się, czy i gdzie dokładnie występują powyższe miejsca, to niestety nie będę mogła udzielić Wam jednoznacznej odpowiedzi. Wprawdzie wszystkie są obecne w moim życiu, niektóre z nich odwiedzam przynajmniej raz w tygodniu. Tyle, że zawsze odbywa się we śnie. 
Nieco inaczej ma się sprawa z parkiem rozrywki. Często śnię o tym, że mam się do niego wybrać, albo że rozmawiam z kimś, kto ostatnio tam był, ale mnie udało się tam dotrzeć tylko jeden jedyny raz.

Być może knajpy czy dom towarowy, o których piszę istnieją również w taki sposób, że i Wy moglibyście je odwiedzić. Może widziałam kiedyś miejsca je przypominające i dlatego wciąż do mnie wracają? Mam cichą nadzieję, że nie znikną z moich snu tylko dlatego, że o nich opowiedziałam.


Dobrze jest mieć swoje miejsce, choćby w snach.

piątek, 11 grudnia 2015

Cieszmy się piątkiem

Piątki są przereklamowane.

Czekamy na nie co najmniej od poniedziałku jak na prawdziwe wybawienie. Są momentem, w którym ma być nam dane na moment się zatrzymać. Przełamać rutynę. Odpocząć.

Kiedy chodziłam do szkoły, strony mojego brudnopisu pokrywały się w piątki słupkami ciągów cyfr. Od rana niecierpliwie zerkałam na zegarek, sprawdzając, ile czasu dzieli mnie od końca ostatniej tego dnia lekcji. Jeśli zdarzały mi się dłuższe przerwy między zapisywanymi godzinami, byłam z siebie dumna - oznaczało to, że na pewien czas udawało mi się zapomnieć o swojej niecierpliwości. Że przez moment żyłam chwilą obecną, a nie upragnionym, piątkowym popołudniem. Ten zwyczaj zapisywania czasu został mi na dłużej: zdarzało mi się ulegać mu na uczelni czy w pracy. 

Teraz już nie zapisuję. Ale zerkam na telefon i odliczam godziny. Do czego właściwie? Różnie. Do powrotu męża z pracy. Do momentu, kiedy będę wysyłać maluchy spać. To nie ma wielkiego sensu: weekendy nie są już po staremu wolne, jeśli jest się rodzicem. To zupełnie inny rodzaj odpoczynku. Niekoniecznie gorszy (często wręcz o wiele lepszy), ale umówmy się: na pewne luksusy nie ma już co liczyć. Na przykład na wylegiwanie się do południa. Ok - przede wszystkim na wylegiwanie się do południa. 

Umówmy się też zresztą, że to wylegiwanie się samo w sobie też nie miało sensu. Nie będę próbować zliczyć, ilu pomysłów na wycieczki nie zrealizowałam tylko dlatego, że w sobotni poranek dochodziłam do wniosku, iż w weekend należy się lenić do oporu.

Na piątkowe popołudnie czekałam nawet w czasach, gdy zdarzało mi się pracować w weekend. To chyba jakieś kretyńskie przyzwyczajenie naszej podświadomości. Kontrolując czas i wypatrując z niecierpliwością jakiejś tam przyszłości niczego nie poprawiamy. Ba, jest dokładnie na odwrót: czas zdaje się zwalniać, przeciętna minuta trwa tyle co kwadrans, a lunchu nigdy nie jemy tak późno. Efekt jest taki, że kiedy już w końcu docieramy do owego wymarzonego punktu przyszłości, która nagle staje się teraźniejszością materializującą się w formie, powiedzmy, butelki czerwonego wina opróżnianego przy migoczącym blasku świec, jesteśmy tym cholernym piątkiem tak zmęczeni, że nawet nie chce się gadać.

To taka optymistyczna notka z okazji tego, że macie piątek. 

Nie przejmujcie się moim marudzeniem. Za oknem pada i wieje, nad chałupą latają mi samoloty, a w jednym z nich siedzi mój mąż. Odreagowuję stres. Jakoś trzeba. 

Cieszcie się piątkiem. Ja też będę.

środa, 9 grudnia 2015

Zimno, kurde

To nie będzie mądra notka. Odkrywcza ani ważna też nie. Będzie bzdurna i egoistyczna. Jest bowiem zimno i tylko to się tego wieczoru liczy.
Jak zapewne zauważyliście, jest już grudzień. Czyli tak jakby zima. Tak jakby, bo ta astronomiczna ma się zacząć dopiero tuż przed Bożym Narodzeniem. Gdyby spadł śnieg, raczej nikogo by to nie zdziwiło. Dla porządku sprawdzam - wygląda na to, że w Warszawie nie sypie. Temperatura w dzień wynosi kilka stopni powyżej zera. Mieszkańcom stolicy może nieco przeszkadzać deszcz. Nawet bez śniegu jest pewnie zimno i nie bardzo przyjemnie.

A ja tymczasem siedzę sobie w tej całej Kalifornii. Jest wieczór, moje dzieci leżą w łóżkach. Ja też leżę (no - półleżę) na moim szwedzkim łożu w sypialni. Pod dwiema kołdrami. I marznę. Wystukuję tę notkę zimnymi palcami. Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo można zmarznąć kilkadziesiąt kilometrów na południe od San Francisco.

Nikt mi nigdy nie wmówi, że piętnaście stopni to zawsze piętnaście stopni. W Polsce przy tej temperaturze zapewne nie zawracałabym sobie nawet głowy kurtką. Tutaj chodzę opatulona w strój, który towarzyszył mi w Zurychu w sezonie zimowym 2011/2012. Był wtedy porządny mróz, tak porządny, że nie wychodziłam z domu, o ile absolutnie nie musiałam.  No, dobra, bywają dni (jak choćby dziś i wczoraj), kiedy wystarczy mi zwykły sweter. W sumie to luksus, tak bez kurtki w grudniu.

Zimowe buty, które widuję w sklepach, wcale już nie wyglądają dla mnie groteskowo, choć 3 lata temu, kiedy tu przyjechałam, ich widok nieco mnie bawił. Zimowe buty, w Kalifornii? W takiej ilości? Jasne, ludzie wyjeżdżają, w tym często do miejsc, w których pada śnieg. Ale bez przesady. A teraz zaczyna mi się wydawać, że po kolejnych trzech latach tutaj sama bym te buty kupowała.

Mieszkam w słonecznej Kalifornii. W słonecznej Kalifornii śpię pod dwiema kołdrami i często jeszcze w skarpetach. Herbatę piję już nie tylko dla smaku (choć bardzo lubię), ale również dla rozgrzania się. A na szczyt mojej prywatnej listy małych i wielkich zazdrości wspina się szybko tak banalny obiekt jak kaloryfer. 

Bo my tu nie mamy kaloryferów. Oczywiście da się ogrzać dom i mieszkanie. Ciepłe powietrze wpada wtedy przez specjalne kratki. Nie lubię tego, kiedy wstaję rano po takiej serii ciepłych podmuchów czuję się ociężała i od razu zmęczona. Alternatywą jest poranne wstawanie w świecie o temperaturze czternastu stopni. Co kto woli. Testowałam obie możliwości i wciąż nie mogę się zdecydować.

Chodzę, a niekiedy i śpię w ciepłych swetrach. I po raz kolejny klnę na samą siebie za mój genialny pomysł z sierpnia, kiedy byłam w Polsce, w myśl którego stwierdziłam, iż nie ma sensu wracać do Stanów z tymi wszystkimi zimowymi ciuchami. Wystarczy tylko to czy tamto. Bo przecież w Kalifornii jest ciepło, lepiej już przeznaczyć więcej miejsca w walizce na inne rzeczy.

Właściwie to chciałam napisać o czymś zupełnie innym. Na przykład o tym, dlaczego jest niefajnie, kiedy mąż wyjeżdża na drugi koniec kontynentu, nawet jeśli tylko na kilka dni. Albo coś na długo odkładany temat - błędy, które łatwo popełnić po przeprowadzce w nowe miejsce. Albo o znikających skarpetkach. Tyle, że się nie da. Jest za zimno.

Idę po więcej herbaty.

wtorek, 1 grudnia 2015

Listopadowe czytanie, czyli Agata poleca (albo nie)

Kolejny miesiąc za nami, czas zatem na następny odcinek moich czytelniczych podsumowań. Jest szansa, że tym razem nawet się to komuś przyda - wszak święta nadchodzą szybkimi krokami, a niektórzy ludzie lubią dawać bądź dostawać książki (jeśli o mnie chodzi, uwielbiam jedno i drugie). Z góry uprzedzam, że poniższe akapity stanowią totalny chaos. Mój czytelniczy żywot ciężko byłoby określić mianem uporządkowanego. 

W listopadzie sięgnęłam po dwa kolejne tomy serii Henninga Mankella o Kurcie Wallanderze: Psy z Rygi oraz Białą lwicę. Przeczytany w październiku rozpoczynający serię Morderca bez twarzy zachęcił mnie do kolejnych tomów, zaś po lekturze drugiej i trzeciej części jestem już fanką Mankella. Podoba mi się swego rodzaju rozmach,  który cechuje świat przedstawiony jego książek: w swoich kryminałach nie ogranicza się on wyłącznie do problemów i miast Szwecji. Bohaterów może też umieścić w Rydze czy miastach RPA i robi to w sposób przekonujący, prawdziwy.

Stowarzyszenie umarłych poetów to jeden z moich ukochanych filmów (wiem, jestem mało oryginalna), postanowiłam zatem w końcu przeczytać powieść napisaną na podstawie scenariusza. No, nie tyle przeczytać, co przesłuchać. Stowarzyszenie w wersji książkowej nie jest raczej wielkim arcydziełem, ale to całkiem przyzwoita pozycja dla tych, którzy lubią i chcą sobie odświeżyć film. Przy okazji dodam, że Jacek Rozenek to wprawdzie przyjemny w odbiorze lektor, ale mógłby trochę popracować nad wymową anglojęzycznych nazwisk. Albo po prostu obejrzeć jakiś dokument o Whitmanie. 


Nazwę „Pasadena” (takie miasto w Kalifornii, znane z pewnością widzom serialu The Big Bang Theory; odmawiam używania polskiej wersji tego tytułu) Rozenek też wymawia trochę inaczej, niż bym chciała, ale to mi nawet tak bardzo nie przeszkadza. Czytany przez niego Marsjanin Andy’ego Weira, którego słuchałam m.in. wyciągając ze zmywarki czyste naczynia i uzupełniając ją brudnymi, wciągnął mnie doszczętnie. 

Wszystkim, którzy lubią czytać o tym dziwnym kraju, jakim są Stany Zjednoczone, polecam Ameryka nie istnieje Wojciecha Orlińskiego. Dobrze napisana, bardzo ciekawa książka, będąca swego rodzaju przewodnikiem po USA - mniej lub bardziej istniejącym.

Osobiście przychylam się raczej do opinii, zgodnie z którą Ameryka istnieje. Dowodem na to niech będzie Ulica nadbrzeżna Johna Steinbecka. Przyjemna, klimatyczna powiastka, pokazująca życie i perypetie członków ubogiej społeczności żyjącej w kalifornijskim Monterey w latach 30. XX wieku. Jest coś niesamowitego w czytaniu o przeszłości miejsc, które zna się takimi, jakie są teraz.

Nigdy nie byłam w Los Alamos i sądzę, że nawet moje życie nie jest tak zakręcone, bym miała się tam kiedykolwiek znaleźć. Powieść Wives of Los Alamos (TaraShea Nesbit) nie należy do porywających, choć temat od pewnego czasu mnie interesuje. Życie kobiet, które wyjechały do Nowego Meksyku, by towarzyszyć mężom pracującym w laboratorium nad tajemniczym projektem raczej nie należało do najprostszych. O tym, jak czuje się człowiek dzielący łóżko z kimś, kto brał udział w budowie bomby atomowej wolę nawet nie myśleć.

Rzadko zdarza się, że lektura książki kończy się dla mnie wybuchem płaczu, ale tak się skończyło moje czytanie The Time Traveler’s Wife Audrey Niffenegger. Powieść ta leżała sobie od lat na mojej wirtualnej liście „to-read” i w końcu sięgnęłam po nią w sensie dosłownym: stałam wtedy między bibliotecznymi regałami, nie szukając niczego szczególnego, gdy nagle mój wzrok padł na znajomy tytuł. The Time Traveler’s Wife to dla mnie książka, w przypadku której nie obchodzi mnie, czy jest dobra czy zła. Porwała mnie. Zawarte w niej emocje są w jakiś sposób „moje”, tak bardzo, że ostatnią stronę czytałam już przez łzy. 

Wiem, ryczenie przy książkach jest głupie. Ale jeszcze głupsze jest ciągłe uleganie pokusie czytania marnych powieści. Nie powiem Wam za dużo o A Christmas in Vermont: A Very White Christmas (Brian Mooney), bo nie warto. Jedynym atutem tej powieści jest to, że pada w niej dużo śniegu (wiecie, że nie widziałam śniegu od początku 2013 roku?).

Skoro już zaczęłam wątek kiepskich książek, to dopiszcie do tej listy jeszcze Maddie’s Recipe of Mysteries Emily Page. Po przeczytaniu tej pozycji już wiedziałam, że moje korzystanie z Kindle Unlimited nie wyjdzie poza fazę próbnego, bezpłatnego miesiąca. I że naprawdę istnieją książki, na które nie warto tracić czasu.

Stulecie Winnych. Ci, którzy przeżyli Ałbeny Grabowskiej rozczarowało mnie głównie wykonaniem. Pomysł na książkę jest całkiem niezły - w każdym razie ja lubię wszelkie sagi rodzinne, w których losy bohaterów rozgrywają się na tle wydarzeń historycznych. Ale praktyka wygląda tu już tak sobie - postaci kompletnie mnie nie przekonywały, wszystko było jakieś płaskie i bez wyrazu. Nie jestem też przekonana co do historycznej ścisłości powieści. Seria zawiera jeszcze dwa kolejne tomy i naprawdę nie wiem, czy zechce mi się po nie sięgnąć.

W końcu przeczytałam The Catcher in the Rye J.D. Salingera! Bawiłam się przy tym wybornie. Większą część powieści pochłonęłam grając z Dawidem w Cywilizację. Podczas gdy on w ramach swojej tury dzielnie podbijał duńskie prowincje, ja przemierzałam Nowy Jork w towarzystwie Holdena Caulfielda. No i teraz pewnie już przez cale życie Buszujący będzie mi się kojarzył z Cywilizacją V.

Pomarańczowy Majdan Marcina Wojciechowskiego zaczęłam czytać trochę z sentymentu. W 2004 roku pełniłam rolę międzynarodowego obserwatora wyborów prezydenckich na Ukrainie. Byłam też na Majdanie, oglądałam miasteczko namiotowe. To ten rodzaj przeżycia, którego się nie zapomina. Lektura reportażu Wojciechowskiego pozwoliła mi wrócić do tamtych dni.

Tristan 1946 Marii Kuncewiczowej był nieco innego rodzaju podróżą sentymentalną. Uwielbiam tę autorkę od pierwszego zetknięcia z nią prawie dwadzieścia lat temu. Kocham wszystkie jej książki, które zdarzyło mi się czytać. Przywodzą mi na myśl czasy późnonastoletnie, okres, w którym zaczęłam doświadczać kontrastu między moimi ideałami, a otaczającym światem. Przeczytanie tej powieści w odległej Kalifornii początku XXI wieku to ciekawe doświadczenie. 

Kłamca Jakuba Ćwieka okazała się dla mnie książką, której mogłoby nie być. Zaczęło się ciekawie, ale im dalej w las, tym szybciej chciałam go opuścić. Coś w klimacie tej książki, a może sposobie jej napisania było tak totalnie nie moje, że na kolejne części w ogóle nie mam ochoty.

Do fanów twórczości Jerzego Pilcha raczej nie należę, a książka Zuza albo czas oddalenia z pewnością tego nie zmieniła. Opowieść o związku starszego mężczyzny ze znacznie młodszą kobietą niczym mnie nie zainteresowała, a świetny warsztat pisarski Pilcha okazał się zbyt słabym argumentem, by wzbudzić mój zachwyt. A jednak znalazło się w tej książce coś, co spodobało mi się szalenie, mianowicie słowa: „Można zakochać się w kobiecie, która nie lubi książek? Można, ale po co? Kto przy zdrowych zmysłach zakochuje się w kobiecie, która nie lubi książek?”.

Mam na imię Ania Anny Grodzkiej odebrałam jako pozycję ważną i poruszającą. Poza historią byłej już posłanki czytelnik ma okazję dowiedzieć się co nieco o samym problemie transpłciowości, jak wygląda na co dzień życie osoby, której ten temat dotyczy, oraz na czym polega zmiana płci pod względem medycznym i prawnym. Po lekturze spodziewałam się czegoś w rodzaju życiorysu, a tymczasem zetknęłam się z ciekawą, kompetentnie napisaną książką.

Ale najlepsze zostawiłam sobie na koniec. Ja nie jestem Miriam Majgull Axelsson. Ta książka jest piękna. Mądra, wartościowa, niekiedy przytłaczająca. Jednocześnie delikatna i brutalna. To taka powieść, po lekturze której człowiekowi jest na swój sposób żal, że ją przeczytał, bo już nigdy nie będzie mógł sięgnąć po nią po raz pierwszy. Jak wygląda życie przeżyte w kłamstwie? Czy takie kłamstwo może być uzasadnione? Jak istotna jest w ostatecznym rachunku prawda? Czy da się od niej uciec? Ja nie jestem Miriam to cudowna opowieść o pragnieniu życia.

_____________________
A teraz, moi mili, idę czytać następnego Mankella. 

P.S. Muszę chyba zacząć sobie przygotowywać te książkowe notki jakoś bardziej na bieżąco, bo potem to jest jedna wielka dłubanina.

niedziela, 29 listopada 2015

Sanforyzacja, której nie było

- Czy ty czasem nie potrzebujesz kupić sobie nowych spodni? - zapytałam męża. Siedzieliśmy na podłodze i z powątpiewaniem zerkałam na kolana jego jeansów, ozdobione dziurami. Wiem, tak jest teraz modnie. Co prawda kupowania spodni już dziurawych kompletnie do mnie nie dociera, ale korzystając z obecnych trendów wciąż noszę swoje lekko już podarte, za to zdecydowanie ulubione jeansy. Zwyczajnie szkoda mi je wyrzucać.

- Tak, chyba tak - zgodził się małżonek.
- Trzeba się będzie wybrać na zakupy… 
- Myślałem raczej, żeby wyklikać sobie jakieś w Internecie.

Pokiwałam głową. Sama od czasu do czasu kupowałam ubrania w sieci, pilnując jedynie, żeby możliwy był ewentualny zwrot zamawianego towaru. Może mam szczęście, ale nigdy niczego nie musiałam odsyłać.

Kilka dni później przyszły nowe spodnie męża. 
- Dlaczego nie włożysz tych nowych jeansów? - marudziłam pewnego przedpołudnia. 
- To nie takie proste… - stwierdził mąż. 
- Co, nie pasują? 
- Nie o to chodzi. Bo wiesz, one są stretch-to-fit. Właśnie sprawdziłem, co to znaczy. Wygląda na to, że zanim je włożę, powinienem je najpierw moczyć we wrzątku, potem wycisnąć… 
- O matko - jęknęłam. - Czy ty nie możesz kupić niczego normalnego?
Przez chwilę słuchałam dość absurdalnie dla mnie brzmiącego wywodu małżonka. Tłumaczył mi, że swój nowy nabytek będzie musiał poddać procesowi zwanemu sanforyzacją, która wprawdzie wymaga jakiegoś tam zachodu, za to same spodnie powinny być o wiele trwalsze niż takie zwyczajne. Cóż - to była już kolejna sytuacja, kiedy mój mąż nabywał zwyczajne z pozoru przedmioty, których nie dało się używać w prosty sposób. 

- A jesteś pewien, że ten zegarek, który chcesz mieć na Mikołajki będzie tak po prostu chodził? Czy może trzeba na przykład poczekać na jakiś postęp w nauce, żeby dało się go w ogóle używać? - spytałam zjadliwie.

W sobotni poranek przystąpiliśmy do sanforyzacji. W skrócie wyglądało to tak: o 9:53 spodnie zostały namoczone w gorącej wodzie. Po godzinie należało je wycisnąć i rozwiesić. Następnie układało się je na podłodze między ręcznikami i udeptywało, a potem trzeba było je włożyć na siebie i męczyć się, czekając, aż wyschną. Mąż wykonał wszystkie czynności zgodnie z instrukcją, a ja starałam się z tego wszystkiego za bardzo nie nabijać, obiecując sobie, że uwiecznię całe wydarzenie niniejszą notką.

- Te spodnie były „stretch-to-fit”? - upewniłam się kilka minut temu, zerkając na męża znad laptopa.
- Tak. 
- Piszę notkę o sanforyzacji - oznajmiłam ponuro.
- Ale to w ogóle nie była sanforyzacja!
- Jak to nie?
- No nie. Sanforyzacja to jest proces, któremu się poddaje w fabryce spodnie, żebym nie musiał robić tego, co dzisiaj robiłem. 


Aha. No, Ale spodnie są spoko.


środa, 25 listopada 2015

Prosto z Kalifornii, z tęsknoty za deszczem

To się zaczyna pod koniec jesieni i przy odrobinie szczęścia wraca co jakiś czas przez kilka kolejnych miesięcy. Wchodzę wtedy na Facebooka i czytam posty kalifornijskich znajomych zachwycających się pogodą. Słowo daję, nigdzie nie widziałam takiej zbiorowej frajdy z deszczu, jak tutaj.

Gdyby pięć lat temu ktoś mi powiedział, że będę cieszyć się z każdej prognozy pogody, zapowiadającej opady, puknęłabym się w głowę. Nie przyszłoby mi do głowy, że mogłabym odczuwać brak czegoś, czego doświadczałam przecież regularnie, w dodatku często w niewłaściwym czasie. Podczas weekendu, kiedy zniechęcona tonącym w strugach deszczu światem rezygnowałam z zaplanowanej wycieczki. W drodze na imprezę, akurat w dniu, kiedy zdecydowałam się na soczewki kontaktowe i porządny makijaż. Późnym popołudniem, kiedy po całym dniu pracy czekałam na autobus pod gołym niebem, bo pod dachem wiaty panował taki ścisk, że nie zdołałaby się tam zmieścić sama Anja Rubik. 

To nie jest tak, że nie lubiłam deszczu. Dobrze się czuję w wysokich temperaturach, ale klimat listopada, takiego z klasyczną polską pluchą, żółtymi liśćmi wdeptanymi w kałuże i zimnym wiatrem zatykającym dech ma dla mnie swoisty urok. Lubię spacery przy takiej pogodzie - oczywiście nie wtedy, kiedy akurat niosę zakupy, spieszę się gdzieś, albo powinnam dobrze wyglądać. Powiedzmy, że chodzi o sytuacje, w których mogę sobie pozwolić na moment lenistwa i niedbalstwa. Kiedy nie muszę się martwić o przemoczone nogawki spodni i wilgotne włosy. Te strugi deszczu działają na mnie w jakiś sposób napędzająco: mogę moknąć i brnąć przez kałuże, proszę bardzo. Jakimś cudem właśnie w takich sytuacjach fantastycznie mi się myśli. Czasem, dla odmiany, lubię też stanąć po drugiej stronie lustra, wstąpić do kawiarni i w ciepłym, przyjemnie oświetlonym wnętrzu popijać ciepły napój i spoglądać na smętne, jesienne ulice oddzielone ode mnie szklaną taflą okna. Świat się zmienia, a wraz z nimi ludzie, ale jedno jest pewne: jeśli kiedyś w końcu napiszę książkę (albo skończę jedną z tych, które zaczęłam), to zrobię to właśnie jesienią.

Ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że w Kalifornii będę tęsknić za pluchą. 

A jednak to robię: codziennie z maniackim uporem sprawdzam prognozę pogody na kolejne dni, wydając okrzyki w rodzaju: „o, w czwartek dodali deszcz!” albo: „ej, wycofali niedzielne opady”. Mówię to tak, żeby brzmiało zabawnie. Ale kiedy już nadchodzi ranek, w którym mojej pobudce towarzyszą dźwięki deszczu bębniącego o dachówki, to usta mojego wewnętrznego ja rozciągają się w szerokim uśmiechu.

I sądząc z tego, jak reaguje na deszcz wielu spośród moich tutejszych znajomych - nie jestem jedyna.

Choć pewnie nie wszystkim chodzi o tęsknotę za pluchą. Kalifornia od kilku lat zmaga się z poważnym problemem suszy. „We need it”, mówią tutejsi w mokre dni. 


Nic to, idę czytać, nasłuchując odgłosów zza okna. Według mojego telefonu za dwie godziny mamy jakieś 30% szansy na deszcz. Być może uda mi się zasnąć z rytmicznym akompaniamentem w tle.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Notka o plackach ziemniaczanych

- Serio tak się kumplujesz z Czechami? - spytała zaskoczona koleżanka. Od kilku tygodni byłyśmy w Erlangen, rozkoszując się życiem erasmusowych studentek. - Oni nas nie lubią.

Ja też o tym słyszałam. Ale Czesi, których spotkałam podczas studenckiej wymiany w Niemczech, nie sprawiali wrażenia, jakby mieli do mnie osobisty żal o przyłączone do Polski ziemie. Polubiliśmy się. Po prawie dziesięciu latach kilkoro z nich widnieje na mojej liście znajomych na Facebooku.

Nie pamiętam, jak wpadliśmy wtedy na pomysł, żeby smażyć placki ziemniaczane. Wiem tylko, że dość szybko stało się to swego rodzaju tradycją. Spotykaliśmy się w akademiku, w którym mieszkało dwoje spośród nas. Każdy przychodził w towarzystwie butelek grzanego wina (w sklepach występowało w kilku wariantach i zawsze było nieprzyzwoicie tanie. Starałam się kupować takie ze środkowej półki cenowej, płacąc zdaje się 1 euro za litr bordowego płynu), ktoś dostarczał ziemniaki. Placki robiliśmy w nieco innej wersji niż ta, do której byłam przyzwyczajona w rodzinnym domu: dodawaliśmy więcej składników i nie szczędziliśmy przypraw. Potem smażyliśmy całą stertę kartoflanego dobra, a następnie oddawaliśmy się konsumpcji, popijając kolejne kubki grzanego wina, rozmawiając, robiąc sobie nawzajem zdjęcia. Oczywiście używaliśmy do tego celu aparatów fotograficznych, o smartfonach żadne z nas jeszcze nie myślało.

Wino podgrzewaliśmy w mikrofalówce. Wspominam o tym tylko po to, by podzielić się z Wami radą: nie próbujcie grzać grzańca w czajniku bezprzewodowym. Osobiście nie stosowałam tej sztuczki, ale jeden z kolegów przychodzących na te plackowo-winne imprezy owszem, i twierdził, że to był bardzo zły pomysł.

Bardzo lubiłam te spotkania i po powrocie do Polski placki ziemniaczane zagościły na pewien czas w stałym repertuarze mojej kuchni. Ale już nie popijałam ich grzańcem - ten, który mogłam kupić w Krakowie, smakował mi znacznie mniej, wydawał się zbyt słodki. No i był znacznie droższy. Zamiast tego eksperymentowałam z samymi plackami, dodając do nich szczypiorek, pora, albo paprykę.

To na swój sposób zabawne: to było niemal dekadę temu; w tym czasie zdążyłam pomieszkać przez jakiś czas w Polsce, potem mieszkałam w Szwajcarii, następnie wylądowałam w Stanach Zjednoczonych, i za każdym razem, gdy jem placki ziemniaczane, myślę o Erlangen, tamtejszej zimie, znajomych z Czech i niemieckim grzańcu.

Chyba mi już tak zostanie.

__________
Do dociekliwych: ta notka nie ma żadnego drugiego dna. Nie ma tu mowy o alegoriach, a wszelkie podobieństwo do czegokolwiek jest przypadkowe. Naprawdę chodzi o placki. W chwilach, gdy świat mnie przytłacza, najzwyczajniej w świecie lubię zachwycać się jedzeniem i wspominać.


wtorek, 17 listopada 2015

Logistyka przeżycia, czyli jak to jest z bliźniakami

Podobno kobiety mają pamięć do wszelkich dat i rocznic. W moim przypadku to się chyba nawet zgadza. Mimo to nieco się zdziwiłam, gdy w środku dnia uświadomiłam sobie, iż oto właśnie dziś moje bliźnięta kończą półtora roku. Postanowiłam uraczyć Was porcją przemyśleń, które towarzyszą mi jako skutek ostatnich osiemnastu miesięcy mojego życia. Kto chce znać odpowiedź na pytanie, jakie są cienie i blaski bycia matką bliźniaków, może się czuć zaproszony do czytania.

Problemy

1. To, czego bałam się najbardziej, był potencjalny brak snu. Co prawda noworodki przesypiają sporą część doby, ale to zmienia się już po kilku tygodniach, poza tym dwoje dzieci może mieć zupełnie inny rytm funkcjonowania. O tym temacie w kontekście posiadania bliźniąt mogłabym chyba pisać i mówić godzinami (właśnie skasowałam spory akapit), ale aby nie przynudzać, poradzę Wam jedno: jeśli trafi się Wam dwójka, to synchronizujcie. Jeśli tylko jest taka możliwość, a dzieciaki są zdrowe, to zacznijcie to robić od razu po powrocie ze szpitala.

2. Do największych problemów należy bez wątpienia logistyka wychodzenia z domu. Jakimś cudem trzeba bowiem przetransportować dwójkę niesamodzielnych maluchów do wózka bądź samochodu. Wbrew pozorom to nie takie proste - wprawdzie mamy kilka możliwości, ale każda niesie ze sobą pewne niedogodności. Można zatem:

  • Zostawić jedno z dzieci w łóżeczku, przenieść do miejsca docelowego drugie, po czym wrócić po to pierwsze. Wady: maluch zostawiony sam w łóżeczku (jak również ten doniesiony już szczęśliwie do wózka/samochodu) może okazać się bardzo niezadowolony ze swojej sytuacji, a my niekoniecznie chcemy zostawiać na te kilka minut samotnego, płaczącego niemowlaka. 

  • Przenieść dwoje dzieci równocześnie. Wady: w przypadku noworodków, które muszą być podtrzymywane w konkretny sposób, jest to mało realne, przynajmniej jeśli chcemy by całość przebiegła w sposób bezpieczny. Łatwiej jest to przeprowadzić w przypadku nieco większych dzieci, ale pojawia się problem organizacji wszystkiego, kiedy jesteśmy już przy wózku/samochodzie. Jedyne, co przychodzi mi tu do głowy, to posadzenie dzieci na ziemi i przypinanie ich po kolei w pojeździe.

  • Przypięcie dzieci w fotelikach samochodowych jeszcze w domu. Następnie bierzemy w każdą rękę po jednym foteliku i raźnym krokiem, przepełnieni radością, zmierzamy w kierunku czekającego na nas na zewnątrz wózka/samochodu. Wada: bolący kręgosłup i odciski na wewnętrznych stronach dłoni (które mogą zniknąć kilka tygodni po zaprzestaniu stosowania tej metody). 

Osobiście zdecydowałam się na ostatni sposób.

3. Kiedy już jesteśmy poza domem wraz z pełną kolekcją potomstwa, należy cieszyć się każdym dniem, dopóki dzieci nie staną się samobieżne. Moment, w którym okazuje się, że są już na tyle duże, by chcieć korzystać z własnych nóg, to moment nadejście chaosu. Nikt bowiem nie powiedział, że bliźnięta będą biec w tym samym kierunku. Sytuacje, w których jedno włazi na ślizgawkę pod prąd, a drugie biegnie w stronę jezdni, to taki chleb powszedni. Pomaga wychodzenie na spacery z co najmniej jednym dodatkowym dorosłym. Tak czy siak, porządna porcja ruchu dla rodzica zostaje zapewniona.

4. Nieco skomplikowane staje się chodzenie do sklepów. Pchanie jednocześnie dwóch wózków: tego z dziećmi i tego z zakupami, zawsze wydawało mi się zbyt zaawansowane. Zawsze decyduję się zatem tylko na ręczny koszyk. Wadą tego rozwiązania jest oczywiście to, że trudno w ten sposób zrobić większe zakupy czy chociażby kupić zgrzewkę dwunastu rolek papieru toaletowego. Rozwiązanie: do sklepu wybierać się w towarzystwie drugiej dorosłej osoby.

Zalety

1. Z bliźniakami bywa ciężko. Ale wbrew pozorom bywają sytuacje, w których z dwójką jest łatwiej niż z pojedynczą sztuką. Nadchodzi bowiem taki magiczny moment, w którym dzieciaki zaczynają się ze sobą bawić. Może to być wspólne układanie klocków, wzajemne wożenie się w dziecięcym autku, naśladowanie wydawanych odgłosów. U mnie ta chwila nadeszła, zanim maluchy ukończyły rok. Teraz są już w stanie całkiem dobrze zająć się wspólną zabawą. Oczywiście nadal trzeba mieć na nie oko, zwłaszcza że taka radosna dwójeczka wpada na różnej maści złe pomysły, ale posiedzenie w kącie pokoju z książką jest już jak najbardziej możliwe. Żeby nie było - zanim zostałam matką bliźniaków, miałam już jedną pociechę, więc posiadam materiał porównawczy.

2. Nie mam fioła na punkcie tego, żeby moje maluchy były na tym etapie życia super empatyczne czy koniecznie zawsze dzieliły się swoimi zabawkami, ale miło jest słyszeć, że jednak to robią i to same z siebie. Reagują też na płacz innych dzieci, próbują pocieszać (co ciekawe, jeśli jest to możliwe, starają się tego dokonać przynosząc płaczącemu dostępne jedzenie, np. kawałki owoców). Oczywiście zdarzają się kłótnie o zabawki, nigdy nie jest przecież idealnie.

3. Poranki z bliźniakami są w moim przypadku o wiele przyjemniejsze niż te z jedynaczką. Po przebudzeniu dzieciaki zamiast wpadać w płacz „gadają” ze sobą. Często budzi mnie wesoły śmiech. Wstawanie o świcie zawsze jest bolesne, ale jeśli już mam wybierać, to wolę, kiedy przyczyną są odgłosy radości niż płacz lub rozpaczliwie wołanie.

4. No i jeszcze coś - jeśli masz już bliźniaki, to żadna wścibska, ale oczywiście bardzo dobrze życząca osoba nie zapyta Cię: „To kiedy kolejne?”. A jeśli nawet, to żartem.

___________________
P.S. Domyślam się, że każda para bliźniąt jest inna. Żeby nie było, że reklamuję, a ktoś się skusi i rozczaruje.


poniedziałek, 9 listopada 2015

Koszmar dzieciństwa, czyli upadek Muru Berlińskiego

Dwadzieścia sześć lat temu byłam przestraszonym dzieckiem. Chyba po raz pierwszy w życiu naprawdę się bałam. Najgorsze były wieczory. Ze strachem czekałam na koniec dobranocki, kiedy to dorośli zbierali się wokół telewizora. Oglądali wiadomości, komentując prezentowane na ekranie informacje.

Wiedziałam, że dzieje się coś ważnego i że ma to związek z Niemcami. Bałam się Niemców. Nikt mnie tego nie uczył, to musiało przyjść samo. Wojna nie była dla mnie bardzo odległą historią: była przecież czymś, co przeżyło wiele otaczających mnie na co dzień osób. Fraza "za okupacji", słyszana z ust babci była czymś doskonale znanym. W umyśle małego dziecka powstał znak równości między naszymi zachodnimi sąsiadami, a złem. To oczywiście minęło, można nawet powiedzieć, że zmieniło się o 180 stopni - dziesięć lat później wręcz uwielbiałam Niemcy. Celem mojego pierwszego zagranicznego wyjazdu była Kolonia i spodobało mi się tam tak bardzo, że wracałam kilkakrotnie. A kiedy przyszło mi do głowy, żeby starać się o wyjazd na Erasmusa, jakoś od razu założyłam, że moim celem będą Niemcy.

Ale to było później. Jesienią 1989 roku byłam przerażonym dzieckiem. Z tego, co słyszałam w telewizji niewiele rozumiałam, ale bałam się zadawać pytania dorosłym. Bałam się, że odpowiedzią będzie wieść o zbliżającej się wojnie. A kiedy usłyszałam komentarz dziadka: "tym razem Niemcy sobie poradzą, mają za sobą wszystkich, lekarzy i tak dalej" byłam już pewna zbliżającej się zagłady.

Nie chciałam o niczym wiedzieć. Wieczorem chowałam się pod łóżeczkiem mojego kilkutygodniowego braciszka i śpiewałam piosenki, byle tylko zagłuszyć głos z telewizora. Potem obserwowałam rodziców. Z ich twarzy mogłam wyczytać, że dzieje się coś ważnego. To zdawało się potwierdzać moje lęki: wszak wojna to ważny temat.

Zastanawiałam się, jak to się odbędzie. Czy pewnego dnia do naszego miasteczka wtargną uzbrojeni żołnierze, czy będą strzelać do ludzi? Czy będę wtedy w domu, z rodzicami? Co będzie z braciszkiem?

Nie wiem, kiedy przestałam się bać, ale wspomnienie mnie samej leżącej pod łóżkiem, towarzyszy mi do dziś. Dopiero wiele lat po tamtych wydarzeniach dodałam do siebie kilka faktów i okoliczności i zrozumiałam, że wydarzeniem, które napawało mnie tak wielkim lękiem, być może pierwszym w moim życiu, było zburzenie Muru Berlińskiego nocą z 9 na 10 listopada 1989 roku.

____________________

Wniosek z tego jest taki: zamiast się bać, lepiej zapytać. :)

poniedziałek, 2 listopada 2015

Lektury października, czyli czas na podsumowanie

Zaczął się listopad, a ja korzystając z przejawów silnej woli postanowiłam dokonać kolejnego czytelniczego podsumowania. Jeśli chcecie podejrzeć, co Agata czytała w październiku, co jej się podobało, a przy czym zmarnowała czas - zapraszam.


Miesiąc rozpoczęłam Sprawą G - kryminałem Håkana Nessera, kończącym serię o komisarzu Van Veeterenie. Będzie mi brakować bohaterów tych kryminałów - z każdym kolejnym tomem zżywałam się z nimi coraz bardziej, choć początkowo nic tego nie zapowiadało - moim zdaniem seria zaczyna się tak sobie, ale wraz z każdą kolejną częścią naprawdę się rozkręca.

To nie jedyne pożegnanie października. Przesłuchałam trzy ostatnie tomy Oka jelenia Andrzeja Pilipiuka. Pod koniec byłam już tak wciągnięta, że dosłownie z radością rzucałam się na czynności takie jak opróżnianie i zapełnianie zmywarki, a w końcu w czytelniczym szale ulepiłam kopytka z kilku kilogramów ziemniaków. Wszystko ze słuchawkami na uszach.  Wrażenia z serii - jak najbardziej pozytywne. Po miesiącach zastanawiania się nad tym, jak też autor rozwikła losy bohaterów, muszę przyznać, że udało mu się mnie zaskoczyć. Podsumowując: Oko jelenia nie stanie się serią mojego życia, ale te książki wciągały, były najeżone różnymi historycznymi ciekawostkami i świetnie nadawały się do poznawania właśnie w formie audiobooka. Co prawda wolałabym, żeby autor w nieco mniejszym stopniu przemycał w narracji swoje poglądy, ale nie można mieć wszystkiego.

Dość o pożegnaniach, przejdźmy do powitań. Wzięłam się w końcu za Henninga Mankella. Mordercę bez twarzy czytało się dobrze, a ja po raz kolejny stwierdziłam, że skandynawska policja ma w sobie to „coś”.

Po miesiącach polowania na promocję, udało mi się wreszcie kupić kilka książek Philipa Kerra. Kryminały, których akcja osadzona jest w III Rzeszy - to brzmiało intrygująco. W październiku przeczytałam trzy tomy serii (Marcowe fiołki, Blady przestępca i Niemieckie requiem) i na pewno sięgnę po kolejne. Sposób prowadzenia akcji w tych książkach ma w sobie coś, co nie do końca mi pasuje, poza tym postać głównego bohatera trochę mnie nie przekonuje. Jednak czasy, w których dzieją się przedstawiane wydarzenia, klimat faszystowskich Niemiec nadają tym powieściom ciekawego rysu.

Temat faszyzmu pojawił się również w książce On wrócił autorstwa Timura Vermesa. Muszę przyznać, że miałam lekkie opory przed humorystyczną powieścią, której głównym bohaterem jest Adolf Hitler. Cz
ytać powieść, choćby i fikcję literacką, o zbrodniarzu, wybuchając przy tym śmiechem? Spróbowałam. Książka była rzeczywiście zabawna, choć na swój sposób również przerażająca. W warstwie wizualnej wzrok przykuwa z pewnością okładka.

Nasłuchawszy się zewsząd ochów i achów na temat książek Katarzyny Bondy, sięgnęłam po Sprawę Niny Frank. Bardzo interesujący kryminał, zachęcający do tego, by sięgnąć po kolejne części, choć zakończenia wolałabym chyba nie czytać. Nie wiem też czemu podczas lektury od czasu przypominał mi się serial Złotopolscy.

Więcej krwi Jo Nesbø czytało się miło, ale to jedna z tych książek, z których spokojnie można zrezygnować. Muszę chyba zacząć się przyzwyczajać do myśli, że ten autor potrafi mnie zauroczyć tylko tymi książkami, w których występuje Harry Hole.

Nie zachwyciła mnie również Zagadka Kuby Rozpruwacza Andrzeja Pilipiuka, choć opowiadanie o tym, jak w wyniku wybuchu w Czarnobylu powstał zaczyn posiadający świadomość, samo w sobie zasługuje na sporo gwiazdek. Choćby za odjechany pomysł.

Wzruszyłam się Chatą wuja Toma. Książka jest oczywiście napisana w sposób tak sentymentalny i pretensjonalny, że gdyby powstała współcześnie, prawdopodobnie odłożyłabym ją na półkę po przeczytaniu pierwszych stron, bez względu na temat. Moja czytelnicza świadomość jakimś cudem jednak przefiltrowała jej język przez dzielące mnie od jej powstania 150 lat i pod koniec prawie się popłakałam. 

Temat konfliktów rasowych w USA należy do stałego repertuaru moich czytelniczych wyborów, więc po Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość autorstwa Katarzyny Surmiak - Domańskiej sięgnęłam bardzo chętnie. Było warto - to świetny reportaż, napisany przez kobietę, która uczestniczyła w wiecu organizowanym przez jeden z odłamów Ku Klux Klanu, rozmawiała z wieloma członkami i sympatykami organizacji, jak również jej wrogami. Opisy rozmów, które prowadziła, przeplatane są historią Afroamerykanów w Stanach Zjednoczonych, dziejami kolejnych odsłon klanu i obrazami zmieniającej się świadomości obywateli USA. Warto.

Grecja. Gorzkie pomarańcze Dionisiosa Sturisa to reportaż przybliżający nam zmagającą się z kryzysem gospodarczym Grecję. Bardzo dobra, konkretna książka, zza której wyłania się kraj szarpany problemami nieco bardziej złożonymi niż chciałyby to widzieć media. Przy okazji: nie miałam pojęcia o masowym wywożeniu greckich dzieci do komunistycznej Polski i chętnie dowiem się o tym czegoś więcej. Jeśli ktoś może podrzucić jakieś tytuły, to poproszę.

Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka Swietłany Aleksijewicz przeleżały na moim Kindle’u kilka miesięcy. Ostateczną motywacją do przeczytania był oczywiście Nobel dla autorki. Wrażenia mam podobne jak w przypadku czytanej dwa lata temu Czarnobylskiej modlitwy - mocna, niekoniecznie przyjemna, warta przeczytania, ważna książka. 

Dobrym pomysłem było sięgnięcie po Dworzec w Monachium Stanisława Dygata. Uwielbiałam jego książki kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy byłam stałą klientką bukinistów przy krakowskim dworcu. Wygrzebywałam wtedy powieści Dygata spośród stert innych, pożółkłych i sczytanych książek. Lubiłam ich refleksyjny klimat, język. Lektura Dworca była trochę taką literacką wycieczką w przeszłość.

Podobało mi się Pokolenie Ikea Piotra C. Mamo, jeśli czytasz tę notkę, to nie sugeruj się akurat tą opinią. A tak serio: to raczej nie jest ten rodzaj literatury, którą chciałabym czytać na co dzień. Świat przedstawiony w powieści to nie jest świat, w istnienie którego chcę wierzyć. Jako karykatura Mordoru i okolic wydała mi się zabawna, straszna i obrzydliwa. Ale mniej więcej tego oczekiwałam, więc czuję się usatysfakcjonowana.

Death of a Cupcake Queen miało mi zapewnić dobry skok w jesień. Mam taką teorię, zgodnie z którą w chłodne pory roku należy przeczytać trochę litertury niższych lotów - takiej, w której ludzie się zakochują i wszystko cudownie się kończy. Mogą być to też tzw. cozy mysteries, czyli ciepłe, zabawne książki, w których np. w piekarni czy sklepie ze świeczkami (tak, czytałam taką książkę) dochodzi do morderstwa, a główny bohater, przeważnie płci żeńskiej, szybciej niż policja odkrywa tożsamość przestępcy. Death of a Cupcake Queen było jednak tak fatalnym wyborem, że na pewien czas mam dość tego typu książek. Literatura nie musi być ambitna, ale motyw z odkryciem zabójcy dzięki aplikacji na iPada, umożliwiającej sprawdzenie, jak dany człowiek będzie wyglądał za 20 lat, to za dużo nawet dla mnie. Picie alkoholu przez matkę i policjanta na imprezie kończącej naukę w szkole średniej też jakoś nie powala realizmem, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że akcja miała miejsce w USA.
Na koniec zostawiłam sobie najpiękniejszą książkę tego miesiąca. The Glassblower Petry Durst-Benning to powieść, o której nawet nie potrafię powiedzieć, czy jest dobra, czy zła. Nawet mnie to za bardzo nie obchodzi. Czytałam ją jak zaczarowana, przez trzy dni szukając wszelkich dostępnych pretekstów do tego, by przeczytać kilka kolejnych stron. Martwiłam się o bohaterów, odwracałam wzrok, kiedy działo się coś złego. Zachwycałam się klimatem kupieckiej Turyngii z końca XIX wieku, niemiecką zimą i uczuciami bohaterów. I te bombki choinkowe, produkowane przez trzy tak różne od siebie siostry, ręcznie malowane, zachwycające nawet za pośrednictwem opisujących je słów. Po przeczytaniu ostatniej strony wiedziałam, że chcę jeszcze - i na szczęście więcej dostanę, bowiem powieść ma dwa kolejne tomy. Ale zanim zdążyłam po nie sięgnąć, skończył się październik.


wtorek, 27 października 2015

Trochę o sernikach, trochę o kurczaku, trochę o winie. Z wyborami w tle

Zaczęło się od sernika.

Serniki to stały element mojego życia. Im jestem starsza, tym częściej je piekę. I tym więcej jest osób, które je jedzą. Wiecie, jak to jest - czasem idzie się do kogoś na urodziny, albo z dłuższą wizytą i głupio przyjść z pustymi rękoma. Wino nie wszyscy piją (wiem - dziwne), natomiast z sernika ludzie zwykle naprawdę się cieszą.

Mój ostatni sernik powstał wczoraj, z myślą o dzisiejszej dzieciowej imprezie. Nie wiedzieć czemu, pomyślałam o nim przed zaśnięciem. Musiałam być chyba porządnie śpiąca, bo oto ni stąd ni zowąd pojawiła się w mojej wyobraźni wizja produkcji serników rozwiniętej na skalę masową. Przez chwila oczyma duszy widziałam mój kuchenny blat zastawiony robotami kuchennymi, rzędem misek z obracającymi się mieszadłami, przygotowującymi serową masę. Szybko jednak ten obraz zastąpił inny, może bardziej abstrakcyjny, ale - jak mi się wtedy wydawało - gwarantujący większą wydajność produkcji. Wyobraziłam sobie bowiem taką ogromną ilość masy serowej wyrabianej w bębnie pralki.

Wizja wydawała mi się na tyle sensowna, że podzieliłam się nią z zasypiającym mężem. A potem pomyślałam, że w nocy pewnie przyśni mi się taki sernik z pralki.

_________________________________

To było wieczorem. Miałam za sobą dość ciężki dzień, wprost padałam z nóg, a przed sobą miałam jeszcze wizję ważnej sprawy do załatwienia poza domem i przygotowaniem obiadu na kolejny dzień. W roli głównej miał występować kurczak. Co prawda bardzo lubię gotować, ale tym razem zwyczajnie mi się nie chciało.

- Słuchaj - zaproponowałam mężowi - może ty byś przygotował tego kurczaka, a ja w tym czasie pojadę załatwić co trzeba i szybciej będzie z głowy? Przy okazji mógłbyś posłuchać sobie audiobooka - dodałam, wiedząc, że mąż jest aktualnie dość wciągnięty w akcję pewnej słuchanej przez siebie książki.

Małżonek zgodził się bez problemu. Z niechęcią wyszłam z domu  - był już wieczór, a ja nie cierpię prowadzić po zmroku. Pocieszała mnie myśl, że po powrocie zastanę już pewnie gotową potrawę, którą jutro wystarczy tylko podgrzać przez dwadzieścia minut w piekarniku. No i przy jeżdżeniu samochodem również można słuchać audiobooka.

Moja pozadomowa misja nieco się przeciągnęła - nie było mnie dobre trzy godziny. Skoro tyle to trwało, zdecydowałam, że pół godziny w tę czy w drugą stronę nie robi już żadnej różnicy i zajechałam do Sprouts po wino. Wieść niosła, że pięćdziesiąt procent uprawnionych do głosowania obywateli Polski oddała dziś swój głos w wyborach parlamentarnych. Ostatecznych wyników jeszcze nie znano, ale wino w dniu wyborów to zawsze wskazana sprawa.

Kiedy wróciłam do domu w towarzystwie trzech butelek ciemnoczerwonego płynu, zastałam widok dość zaskakujący. W kuchni stał mój mąż, a wokół niego, na wszystkich blatach, piętrzyły się potrawy z kurczaka. Mój wzrok padał kolejno na formę do pieczenia z prześlicznie ułożonymi filetami, spoczywającymi tam w towarzystwie warzyw i ziarenek przypraw, na formę wypełnioną kawałeczkami kurczaka pływającymi w apetycznie wyglądającym sosie, na filety w pięknej, złocistej panierce, na sałatkę z drobno posiekanego drobiu i warzyw, na coś w rodzaju mięsnej galarety, zastygniętej w małych plastikowych pudełeczkach… Wszystko wyglądało bardzo apetycznie i z powodzeniem mogłoby znaleźć się na zdjęciach w restauracyjnym menu.

- Ej, ale ty miałeś tylko przygotować obiad na jutro - jęknęłam, zastanawiając się z przerażeniem, skąd ja u diabła wytrzasnę w lodówce miejsce na upchnięcie przynajmniej połowy tego wszystkiego. I kiedy ja to właściwie zjem? Żarcia mogłoby starczyć na dobre dwa tygodnie.

- Oj no, w zamrażalniku było strasznie dużo tego kurczaka - wzruszył ramionami mąż. - No i audiobooka się fajnie słuchało.

_____________________________

Kurczak to sen, reszta zdarzyła się naprawdę. No, jeszcze poza kupowaniem wina. Choć kieliszek rzeczywiście wypiłam. Więcej nie było.

poniedziałek, 19 października 2015

Pokój z Rzymem, czyli gra słowna z wystrojem wnętrz w tle

- Muszę kiedyś wpaść do ciebie do pracy - powiedziałam do męża. 

Był spokojny, październikowy wieczór. Mąż patrzył w ekran komputera i za pomocą kolejnych kliknięć myszki posuwał się dalej w świecie komputerowej gry. Ja siedziałam obok, z czytnikiem na kolanach. Oddawaliśmy się swoim zajęciom, co jakiś czas zamieniając kilka zdań i sięgając po kieliszki z czerwonym winem.

- Co ty na to? - Nie otrzymawszy odpowiedzi na propozycję odwiedzin domagałam się reakcji. - Może bym przyjechała któregoś dnia? Zdaje się, że wspominałeś coś o tym, że masz teraz biurko w innym miejscu.

- Mhm - potwierdził mąż. - Mam teraz pokój z Rzymem.

Nie zdziwiło mnie to za bardzo. U mojego męża w pracy widziałam już tak różne rzeczy, że byłabym w stanie uwierzyć nawet w salę konferencyjną z myszką Mickey na ścianie. Pokój z Rzymem - czyli jak to sobie wyobrażałam, pomieszczenie stylizowane na starożytny Rzym, jak najbardziej mieścił się w zakresie jakim dysponowała moja wyobraźnia. Może mają np. takie ciężkie, fioletowe kotary w oknach, myślałam. Albo jakieś kolumny. Popiersia sławnych postaci, na przykład w formie przycisków do papieru. Wieńce laurowe, togi… Eee, nie - tu już ponosiła mnie fantazja. Zresztą nie byłam wcale pewna, czy miałabym ochotę oglądać kilkudziesięciu geeków w togach. Nawet w miejscu pracy.

No nic, kontynuowałam swe rozmyślania, trzeba będzie tam wpaść któregoś dnia i zobaczyć. Wezmę dziewczynki, spodoba im się. Najlepiej chyba będzie zaplanować to na któreś późne popołudnie, jak już zwolni się trochę miejsc parkingowych. Mimo kilku lat codziennego siedzenia za kółkiem parking pod miejscem pracy mojego małżonka wciąż napawa mnie niechęcią. No, ale miejsce pracy stylizowane na starożytny Rzym to jednak coś, co pewnie warto zobaczyć, więc…

- To co, kiedy możemy przyjechać? - zapytałam. - I na czym właściwie polega ten pokój z Rzymem? 

Spojrzałam na ekran komputera i na widok mapy świata zaproponowanej przez Civilization V nagle zrozumiałam. 

- O matko - po raz kolejny tego wieczoru zwróciłam się do mojego milczącego małżonka. - Ja myślałam, że ty o wystroju pokoju, w którym pracujesz…

Mąż spojrzał na mnie jakoś dziwnie. I w końcu przemówił:

- Nie. Ja mam pokój z Rzymem w grze. Pokój z Rzymem.

- No już kumam - pokiwałam głową. - Peace with Rome. Nie room with Rome.



Polski język trudna język.

poniedziałek, 12 października 2015

Stajnia w garażu, czyli co można zastać po powrocie z wakacji

Po kilku tygodniach wakacji wróciliśmy do domu. Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze, niezależnie od tego z jak fantastycznego miejsca wracam, cieszę się powrotem do domu. Na własne śmieci. Do życia mniej więcej przewidywalnego. Do swojskiego widoku za oknem, już od rana, od momentu w którym świeżo przebudzona siadam na łóżku i odsuwam zasłonę. W moim przypadku nie jest to widok szczególnie porywający - za oknem widzę bowiem wąską drogę i dom sąsiada, niemal identyczny jak ten, w którym sama mieszkam. Najbardziej interesującym elementem tego widoku jest drzewo, którego liście zmieniają kolor w zależności od pory roku - to znaczy prawie zawsze są one zielone, ale w pewnym momencie przybierają barwy jesienne. Wtedy jest ładnie.

Ale wróćmy do domu sąsiada. Gdybym chciała odgrywać wścibską panią z naprzeciwka, miałabym trudne zadanie. Wprawdzie wiem, jakim samochodem jeździ sąsiad, jak wygląda jego żona no i on sam, zauważyłam też, że od czasu do czasu wpada po coś w ciągu dnia - spędza wtedy trochę czasu wewnątrz, nie kłopocząc się zamykaniem drzwi garażowych, dzięki czemu wiem, że w garażu ma porządek - ale na tym mniej więcej kończy się moja wiedza. Okna domu sąsiada są bowiem szczelnie osłonięte i choć regularnie zdarza mi się wyglądać na roztaczający się za moją sypialnią świat (w jakiś sposób muszę przecież stwierdzić, czy liście na drzewie przybierają już barwy jesieni), nigdy nie zauważyłam nawet najmniejszego ruchu za zasłonami w jego pokoju.

W innych domach w sąsiedztwie dzieje się więcej: ich lokatorów albo widuję w miarę regularnie (jak np. pewnego młodego człowieka, może siedemnastoletniego, który każdego dnia jakby nigdy nic wraca ze szkoły samochodem - moja polska mentalność wciąż nie może do tego przywyknąć), albo ich słyszę (jak np. sąsiadów zza płotu, którzy od dłuższego czasu uparcie remontują swoje patio, albo tych, którzy od czasu do czasu robią imprezę i wtedy przez kilka godzin wprost nie sposób ich nie słyszeć). Sąsiada, którego dom widzę z okien sypialni, widuję, owszem - ale zdarza się to bardzo rzadko.

Tym bardziej zdziwiłam się teraz, kiedy wracaliśmy z wakacji. Skręcaliśmy już w naszą ulicę - jego dom jest pierwszy po lewej, zatem od razu zauważyłam, że zaszły pewne zmiany. Na miejscu drzwi garażowych znalazło się coś w rodzaju przegrody, kończącej się mniej więcej na wysokości mojej twarzy. Powyżej niej zauważyłam kilka końskich głów, z których spoglądały na mnie pary ciemnych, uważnych oczu.

- O, sąsiad urządził sobie zagrodę dla koni w garażu - stwierdził wesoło Dawid. - Fajnie w sumie.

Nie podzielałam jego entuzjazmu. Od dziecka słyszałam, że konie to cudowne zwierzęta. Jestem skłonna w to uwierzyć, ale nie zmienia to faktu, że się ich boję. I naprawdę, czym innym wydaje mi się mijanie koni zaprzężonych do dorożek na Rynku w Krakowie, a czym innym codzienne pakowanie siebie i trójki dzieci do samochodu pod okiem koni znajdujących się metr, może dwa ode mnie. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie będę potrzebować eskorty Dawida za każdym razem, gdy będę chciała bądź musiała wyjść z domu. Trochę by nam to komplikowało życie.

No i co z zapachem? Nie wierzę, że to nie będzie stanowiło problemu. To jednak zwierzęta. Zwierzęta wydalają. I nie wydaje mi się, by konie należały do mistrzów higieny, jeśli chodzi o kwestie fizjologiczne. Zwłaszcza w sytuacji, gdy mieszkają w na wpół otwartym garażu, znajdującym się niemal tuż przy moim oknie, w dodatku w temperaturach właściwych dla tej części świata, czyli nierzadko upalnych.

Trzeba będzie coś z tym zrobić, myślałam. Być może da się to gdzieś zgłosić? Wymusić na sąsiedzie pozbycie się koni? Przecież tak nie będzie się dało żyć. Pomysł rozmowy z sąsiadem odrzuciłam od razu - skoro koleś już urządził tę stajnię i kupił zwierzęta, to raczej nie po to, by wszystko odkręcać na prośbę jednej sąsiadki.

- Ha, w sumie dobrze, że to konie - cieszył się Dawid, wchodząc ze mną do domu. - Pamiętaj, że na konie nie mam uczulenia.

Bosko, pomyślałam smętnie, wchodząc na piętro. Poszłam od razu do sypialni. Zmęczona podróżą i zrezygnowana wizją pozbywania się koni z sąsiedztwa usiadłam na łóżku. Mimowolnie spojrzałam za okno. Zobaczyłam dom, niemal identyczny jak ten, w którym mieszkałam, Na dole widziałam garaż przerobiony na stajnię i kilka końskich głów. Podniosłam wzrok, kierując go na okno sypialni sąsiada. I nagle zamarłam.

Po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, okno nie było zasłonięte. Ba, było nawet otwarte! Na całą szerokość. Wyglądało też na to, że sąsiad pozbył się moskitiery, w którą wyposażone są zazwyczaj tutejsze okna. Przez otwór wystawała głowa pięknego, białego konia, a duże, czarne oczy wpatrywały się we mnie skupionym wzrokiem.

______________________
Jasne, że to sen.

Miłego tygodnia.

P.S. Nie dysponuję zdjęciem konia w oknie. Mam za to zdjęcie mojego kota, spoglądającego na dom sąsiada.

wtorek, 6 października 2015

Pole pełne dyń, czyli w Kalifornii zaczęła się jesień

W październiku atmosfera w Kalifornii ulega pewnej zmianie - nadal jest dość ciepło i słonecznie, ale powoli czuje się, że lato już się skończyło. Dni robią się krótsze, a wieczorom towarzyszy pomarańczowe niebo coraz słabiej rozświetlone zachodzącym słońcem.

Pomarańczowo jest zresztą wszędzie wokół. Ostatniego października Amerykanie będą obchodzić Halloween, a tygodnie poprzedzające ten dzień to czas przygotowań. Sklepy wypełnią się dorosłymi i dziećmi poszukującymi nowych kostiumów. Ale ciuchy to nie wszystko - tak samo ważne są dynie. Na początku października jest ich już pełno w sklepach spożywczych, w różnych odmianach, rozmiarach i kolorach (choć dominują oczywiście te pomarańczowe).

Atmosfera towarzysząca temu wszystkiemu jest przede wszystkim radosna, a jednym z moich ulubionych jej przejawów są wyprawy na pumpkin patch, czyli pole dyniowe. Jest ich mnóstwo, ja jednak pozostaję wierna farmie w San Martin, położonej około 30 mil na południe od miasteczka, w którym mieszkam. W ciągu ostatnich lat byłam tam już trzy razy i niezmiennie polecam to miejsce wszystkim, którzy chcą zobaczyć wielki plac wypełniony dyniami. I może jakieś kupić.

Wprawdzie należę do tych, którzy na pumpkin patch jadą z zamiarem nabycia dyń, ale tak naprawdę przede wszystkim chodzi mi o zdjęcia. Wszystko jest tam bowiem utrzymane w tak cudownej konwencji kolorystycznej, że aparat zdaje się sam z siebie robić świetne fotki. Wyobraźcie sobie plac z tysiącami dyń, a wśród nich alejki i klomby kwiatów. Tu i ówdzie organizatorzy dodali różne atrakcje, skierowane głównie do dzieci: pociągi, labirynt wśród pola kukurydzy (podobno naprawdę można się w nim zgubić - jeśli tak się stanie, należy zadzwonić pod podany przy wejściu numer telefonu), mini-zoo, w którym dzieciaki mogą nakarmić i pogłaskać np. kozę, karuzele, bele siana, po których można skakać, zespół przygrywający gościom i oczywiście budki z jedzeniem (w weekend po raz pierwszy jadłam lody dyniowe). I choć zarówno kalendarz, jak i otaczające nas w takim miejscu barwy jednoznacznie wskazują na to, że jesień już się zaczęła, to goście odwiedzający tego dnia pole dyniowe w San Martin mają na sobie letnie ciuchy, bowiem temperatura wciąż wynosi dobrze ponad dwadzieścia stopni - a bywa, że jest znacznie cieplej. A możecie mi wierzyć, że takie cztery godziny pod kalifornijskim słońcem przy dwudziestu paru stopniach mogą skutkować opalenizną - ja w każdym razie w sobotę spaliłam sobie kark.

Pewnym minusem wizyt na pumpkin patch mogą być tłumy innych odwiedzających. Przeważnie są to całe rodziny z dziećmi. Oczywiście najlepiej jest pojechać tam w dzień roboczy, wtedy można uniknąć tłoku. Ja w tym roku postawiłam na inne rozwiązanie - pojechałam w pierwszy weekend po otwarciu i było całkiem w porządku. 

Moda na pola dyniowe będzie trwała w najlepsze przez kolejne tygodnie. Ja mogę chyba założyć, że w tym roku temat mam odfajkowany - spędziłam kilka godzin w fajnej atmosferze, kupiłam dynie i zrobiłam sporo zdjęć. No i wiem już jak smakują lody dyniowe. Muszę przyznać, że wolę je od czosnkowych (tak, jadłam takie).

Wizyty na dyniowych farmach należą do tych rzeczy, które w Kalifornii lubię najbardziej.