piątek, 31 lipca 2015

Zwyczaje senne, czyli starość nie radość

Wiecie co? Wstałam dziś kompletnie nieprzytomna. Niby suma przespanych godzin jest niezła: prawie 8. Tyle, że z przerwą. Starzeję się. Poranki i wieczory są kompletnie inne niż były kiedyś. I chyba już tak mi zostanie.

1) W nocy potrzebuję więcej snu. Jak to się dzieje, że kiedyś dało się normalnie funkcjonować po przespaniu czterech godzin, a teraz po mniej niż siedmiu w ramionach Morfeusza chodzę po ścianach i zastanawiam się, kiedy i gdzie dałoby się tu uciąć sobie drzemkę?

2) Trzeba kłaść się wcześniej. Dawniej normą dla mnie było chodzenie spać o 2 albo 3. Dziś nie ma mowy, żebym wysiedziała aż tak długo. Zwykle kładę się w okolicach północy, a ostatnią godzinę aktywności wypełnia mi już odliczanie minut dzielących mnie od znalezienia się pod kołdrą.

3) Sen przerywany to sen zły. Wiele lat temu miałam taką małą manię, polegającą na tym, że ustawiałam sobie budzik na godzinę znacznie wcześniejszą niż ta, o której naprawdę musiałam wstać. Nie chodziło w tym bynajmniej o to, by zacząć dzień przed świtem. Po prostu uwielbiałam to uczucie, kiedy obudzona, patrzyłam zaspanym wzrokiem na zegarek i wiedziałam, że przed sobą mam jeszcze dwie godziny spokojnego snu. Z błogością zamykałam znów oczy i powoli odpływałam. 
Za tym zwyczajem nie przepadał (łagodnie mówiąc) mój mąż, który teraz od czasu do czasu pokpiwa, że moglibyśmy znów ustawić budzik na jakąś chorą godzinę. Wtedy czuję budzącego się we mnie agresora. Co, przerywać sobie sen ot tak, for fun?!
Źle reaguję również na przerwy we śnie spowodowane przez czynniki ode mnie niezależne: choroby dzieci, burza za oknem, ganiające się po pokoju koty. Jeśli trzeba, to oczywiście wstaję, ale ma to poważny wpływ na poziom mojej senności o poranku. Nawet jeśli obudziłam się tylko na 10 minut.

4) Zrywanie się w środku nocy też nie jest zresztą sprawą prostą. Kiedy miałam kilkanaście lat, ustawiałam sobie budzik na drugą czy trzecią nad ranem, tak żeby posiedzieć sobie w Internecie w czasie, gdy rodzice spali (to były czasy modemu). Teraz jest mi ciężko zwlec się z łóżka „przed czasem”, nawet jeśli powodem jest konieczność spieszenia się na samolot. 

5) Poranek trzeba zacząć od śniadania. Zapewne ilu ludzi, tyle potrzeb. Ja budzę się codziennie wściekle głodna i od razu myślę o tym, żeby coś zjeść. Dziesięć lat temu było zupełnie inaczej: mogłam niczego nie jeść aż do pory obiadu. Nienawidziłam uczucia sytości o poranku i sam organizm jakoś się go nie dopominał. Głód o poranku zaczął u mnie występować przy pierwszej ciąży. I tak już mi zostało.

6) Kiedyś łatwiej było mi znosić niewyspanie. Potrafiłam w jakiś magiczny sposób odsunąć od siebie temat, złapać wiatr w żagle i spokojnie dotrwać do punktu, w którym mogłam się położyć. Dziś senność ma na mnie znacznie większy wpływ: wyraźnie wpływa na nastrój. Mam też prawdziwe schizy przed prowadzeniem samochodu w stanie choćby lekkiego niewyspania. Taka ostrożność to właściwie nic złego. Problem w tym, że kiedy sama jestem śpiąca, mam wrażenie, że wszyscy wokół mnie mają to samo, w związku z czym jazda samochodem na fotelu pasażera także jest co najmniej nieprzyjemna - bo w jakiś maniakalny sposób jestem przekonana, że o spaniu marzą również w tej chwili mój mąż, kierowca jadącej za nami ciężarówki i zbliżającego się z naprzeciwka SUV-a.

7) Źle reaguję na wszelkie odstępstwa od normy. Do śniadania muszę mieć herbatę. Jeśli przełykam kęs kanapki bez przynajmniej świadomości obecności kubka z gorącą herbatą, mam wrażenie, że moje usta przepełnia nieznośna suchość, skutkiem której mogę nie zdołać przełknąć kolejnego kęsa.

8) A wieczory? Imprezy nadal są fajne, ale nie da się już wypić morza alkoholu. Naprawdę, nie wiem jak ja to robiłam w studenckich czasach: mogłam siedzieć ze znajomymi w knajpie niemal do rana, piwo lało się strumieniami, a potem wracałam przytomnie do domu, szłam spać i rano wstawałam prawie jakby nigdy nic. Jakiś czas temu, podczas mojego ostatniego pobytu w Krakowie, pewnego wieczoru wypiłam cztery piwa. Pomiędzy nimi wypiłam herbatę i zjadłam posiłek. Wracając do domu czułam się już co najmniej ululana, a następnego dnia wstałam z postanowieniem, że piwa przez dłuższy czas nie tknę. Wzdech.


No, ale za to teraz prowadzę zdrowszy tryb życia. No nie?

środa, 29 lipca 2015

Bo czasem jest źle i już

Bywają takie dni, że wszystko idzie źle. I nie trzeba do tego piątku trzynastego. Bywa też i tak, że źle wcale nie idzie. Ale i tak łapiesz agresora.

Wstajesz rano, dziwnie wyspana. Jak zwykle zaraz po otwarciu oczu zerkasz na telefon komórkowy i ze zdumieniem zauważasz, że jest ósma rano. Ósma?! To się nie zdarza. Zawsze jest przecież tak, że wstaje się wcześniej, przez całe życie: bo najpierw była szkoła, potem praca, potem dzieci. Do pewnego momentu dłużej dawało się pospać w weekendy. Korzystałaś z tego chętnie, wylegując się w łóżku znacznie dłużej, niż należałoby, biorąc pod uwagę ogólnie przyjęte normy śniadaniowe. Ale w pewnym momencie zapewne starzejący się organizm, w ramach potrzeby regulacji trybu życia, zaczął kazać ci się budzić o tej siódmej rano również w soboty i niedziele. No, a potem pojawiły się dzieci, wprawdzie śpiochy, ale jednocześnie ranne ptaszki.

A Ty zawsze miałaś tak, że uwielbiałaś siedzieć długo w nocy, a potem w dzień spać tyle, ile tylko się dało.

Wydawałoby się, że dłuższa niż zwykła noc powinna dać dobry początek rozpoczynającemu się porankowi. Ale nie. Bo głowa jest jakby ociężała - może tego snu było jednak za dużo? Z ust wydobywają się kolejne ziewnięcia, oczy raz po raz wymagają przecierania. Jest źle.

To, co widzisz za oknem, potwierdza tylko twoje obawy. Jest szaro. Może nawet trochę pada. To nie jest pogoda, jakiej można by oczekiwać w lipcu, w dodatku podczas pobytu u rodziców, pierwszego od ponad dwóch lat. I znów zgrzyt: raptem kilka dni temu było źle, bo panował upał. Teraz jest źle, bo jest brzydko. Bez sensu.

Schodzisz na dół na śniadanie. Jest dobrze, dziś nie musisz go sama robić. Młodsze dzieci siedzą grzecznie w krzesełkach, pałaszując z zaangażowaniem leżące przed nimi smakołyki. Większe dziecko kręci się gdzieś po parterze - na szczęście jest już na tyle duże, że nie trzeba go na każdym kroku pilnować. Wzdychasz i sięgasz po książkę, próbując zacząć wszystko od początku. Ale znów coś idzie nie tak: wzrok jakby nie chciał trzymać się linijek tekstu, kolejne zdania docierają do twojej świadomości w zwolnionym tempie i dlatego czytasz je po kilka razy. W końcu stwierdzasz, że to nie ma sensu. 

Wbrew przyzwyczajeniom po śniadaniu wypijasz kawę. Zwykle sięgasz po nią w porze poobiedniej, ale w taki szary, smętny dzień z dołem bez powodu zwiększenie ilości ciepłych płynów wydaje się dobrym pomysłem. Nie dziś. Dodatkowy kubek płynu (bo przed kawą zdążyłaś już wypić herbatę) zdaje się ciebie wypełniać tak, że natychmiast czujesz się jak wtedy, gdy wstajesz od wigilijnego stołu: nadęta i spuchnięta.

A potem wszystko toczy się już samo: dzieci sprawiają wrażenie lekko rozdrażnionych, choć tak naprawdę ciężko się przyczepić do czegoś konkretnego. Maluchy budzą się z dziennej drzemki o godzinę wcześniej niż zazwyczaj, co zdecydowanie nie poprawia im humoru, a tobie rozwala czytelnicze plany. Starsza podchwyciła chyba twój nastrój i ciężko ją czymś zająć. Twoja inicjatywa, chyba pod wpływem tego dziwnego napięcia, spada do zera. Masz ochotę zamknąć się w którymś z pokojów z laptopem na kolanach i pogadać z kimś, kto na co dzień cię nie ogląda, wyżalić się na ten dzień, który zupełnie bez powodu jest totalnie bez sensu, ale przy głębszej analizie tego pomysłu uznajesz, że już na etapie planowania jest on drażniący: nie masz bowiem pojęcia, z kim tak naprawdę chciałabyś pogadać, a kolejne kandydatki i kandydatów odrzucasz w przedbiegach z takich czy innych powodów.

Nic złego się nie dzieje. Ale jest źle.

Gdzieś tam w międzyczasie myślisz o tym, że za kilka dni trzeba będzie pojechać do Krakowa. Brat się żeni, oczywiście nie wyobrażasz sobie nie być na jego ślubie, poza tym przecież uwielbiasz Kraków, ale teraz, gdy o tym myślisz, czujesz, że ogarnia cię jakaś niemoc. Wizja tego, że trzeba będzie spakować walizkę i udać się w tę kilkugodzinną podróż, zwieńczoną wypakowywaniem tejże walizki, wydaje ci się czymś ponad siły i absolutnie niemożliwym do zrealizowania, nawet jeśli w gruncie rzeczy to pestka, od której dzieli cię jeszcze jakiś tydzień.

Mogłam się wczoraj wieczorem napić wina, myślisz, pograć w coś, zarwać może nawet noc. Co ci niby przyszło z tego wyspania się, kobieto, skoro dzisiejszy dzień jest ewidentnie do kitu. I nie zmienia tego nawet obiad w postaci naleśników, które uwielbiasz od dziecka i które mogłabyś jeść w każdej postaci (a zdarzyło ci się już jeść naleśniki z łososiem i rukolą, więc chyba wiesz co mówisz). 

Po obiedzie - wizyta w sklepie. Sklep musi pomóc, wszak powszechnie wiadomo, że zakupy poprawiają kobiecie samopoczucie. Wprawdzie zdaje się, że zazwyczaj mówi się w ten sposób o kupowaniu ubrań, a nie artykułów spożywczych, ale zawsze można mieć nadzieję, że powiedzenie „przez żołądek do serca” dotyczy również w jakimś stopniu kobiet i że kupienie do domu czegoś smacznego pozytywnie wpłynie na twój kiepski nastrój. Zdeterminowana kupujesz cebularza. I białe wino. Bo ulubionych aktualnie lodów (sorbetu z „Zielonej budki”) jak na złość nie ma.

W samochodzie (jedziesz jako pasażer: jak przystało na prawdziwą ofiarę losu po prawie trzech latach w Stanach zanika u ciebie umiejętność prowadzenia samochodu z ręczną skrzynią biegów i najzwyczajniej w świecie boisz się prowadzić po drogach ojczyzny - schiza jak nic, na szczęście nie musisz się nad tym za dużo zastanawiać) wyciągasz książkę. To kolejna próba. I nagle coś zaskakuje: wciągasz się, czytane zdania utrwalają się w twojej świadomości. I przez te dziesięć minut na fotelu pasażera nawet nie myślisz za bardzo o tym, że jesteś w samochodzie, że może należałoby się rozglądać (wprawdzie samochód ma swojego kierowcę, ale jak na rasową żonę przystało, lubisz pilnować drogi również wtedy, gdy to nie ty prowadzisz). Kątem oka dostrzegasz, że na niebie pojawiło się słońce. I myślisz o tym, że może jeszcze będzie dobrze. A nawet jeśli nie, to ten dzień skończy się już za kilka godzin.

Wrócę do domu, myślisz sobie, poczekam na jakąś wolną chwilę, odpalę laptopa, popiszę sobie. Notkę na bloga, czy coś. A potem sobie przypominasz, że dziś możesz sobie pisać do woli i cokolwiek - bo cała Polska jest pod wpływem informacji o śmierci Jana Kulczyka i twój blog nikogo za bardzo nie obchodzi.

Już kiedyś tak było, wspominasz ponuro. Kilka lat temu olśnił cię jakiś absolutnie genialny (albo tak ci się wtedy zdawało) pomysł na tekst. Już, już miałaś zasiąść do komputera, gdy dotarła do ciebie informacja o abdykacji Benedykta XVI. I najpierw zaczęłaś sobie żartować, że nie ma po co pisać, bo dziś wszystkich interesuje tylko papież, a potem tak się w tych żartach zapędziłaś, że pomysł kompletnie wyleciał ci z głowy. I nie wrócił tam do tej pory.

No dobra, myślisz w końcu. Kiepskie dni się zdarzają. Przynajmniej nie jest gorąco, a przed sobą masz jeszcze kilkanaście dni spędzonych w normalnej strefie czasowej. Tylko tym razem żadnego zasypiania o 23. Czytaj, pij wino albo herbatę (w zależności od nastroju), włącz sobie fajna muzykę. Porozmawiaj. W ostateczności - pośpiewaj. W końcu to wakacje. A smuty zostaw sobie na jakiś dzień, kiedy ktoś naprawdę zalezie ci za skórę.

I pamiętaj o zrobieniu jakiegoś zdjęcia, nadającego się do zilustrowania przymiotnika określającego jakoś dobitnie to, jaki miałaś dziś dzień.

wtorek, 28 lipca 2015

Kraków, który wciąż istnieje, czyli subiektywny spacer po tym, co lubię od lat

Żeby nie było, że Kraków to dla mnie tylko miasto przeszłości, na które składają się elementy już nie istniejące, rozprawię się teraz z miejscami i zjawiskami, które jak dotąd nie przeminęły. Dzięki nim mam wrażenie, że czas w Krakowie mimo wszystko się zatrzymał, a ja wcale nie zakreślam kolejnego już roku spędzonego poza nim. Z góry zastrzegam, że kolejność jest przypadkowa.

Uwaga, może powiać sentymentem. Ostatecznie, to jest blog, a nie książka telefoniczna.

1. Stary Port
Był czas, kiedy odwiedzałam to miejsce regularnie. To żeglarska tawerna, a ja z żeglarstwem nie mam absolutnie nic wspólnego -  nawet kiepsko pływam i nie znam się na szantach. Nie zmienia to jednak faktu, że w Starym Porcie było zawsze klimatycznie i że robili tam świetne grzane piwo (bo ja, jak wiecie, lubię wyłącznie piwo smakowe lub takie z syropem. A ta druga opcja w wersji na ciepło, z goździkami i cynamonem, to już o ogóle odjazd). Niby z tym grzanym piwem to żadna filozofia - ot, dolać trochę syropu malinowego bądź imbirowego, dodać to i owo, a na koniec podgrzać, ale jednak w różnych miejscach przyrządza się ten napój z różnym efektem końcowym. W Starym Porcie ten efekt był bardzo satysfakcjonujący.

2. Awaria
Nie pamiętam już, w jakich okolicznościach odkryliśmy to miejsce. Wiem jednak, że było to jeszcze w czasach, gdy w krakowskich knajpach można było palić. Ja akurat nie palę, ale pamiętam, że podczas tej pierwszej wizyty w Awarii siedziałam naprzeciwko kolegi i widziałam jego twarz zasnutą papierosowym dymem. Knajpa miała dobrą lokalizację - gdzieś pomiędzy moją uczelnią, moją pracą i pracą mojego męża, tak więc po zakończeniu dziennych obowiązków często lądowaliśmy tam na piwie. Na Awarię składało się kilka ciemnych pomieszczeń, do których schodziło się schodkami w dół. Wszystko było tu stare i wyglądało (a niekiedy również pachniało), jakby za chwilę miało się rozpaść. Klimat nieziemski. Byłam tam ostatnio dwa razy, po długiej przerwie i nadal jest fajnie. Przy okazji odkryłam, że przygotowują bardzo smaczną sangrię (choć ten i ów narzekał, że trochę za słodka, ale to już kwestia gustu).

3. Zapiekanki na Kazimierzu
Jeśli kiedyś przyjdzie mi mieszkać na krakowskim Kazimierzu, to od razu, tak na wszelki wypadek, stanę się zwolenniczką rubensowskich kształtów. Być na placu Nowym i nie zjeść zapiekanki z okrąglaka? Nierealne. Wieczorami ciągną się tam długie kolejki fanów tej przekąski, którą tu można zjeść w wielu różnych wariantach. Dla mnie od lat nie do przebicia jest „zapiekanka full wypas z salami, szczypiorkiem, prażoną cebulką i sosem czosnkowym”. Wolę piwo w którejś z okolicznych knajp i spontaniczny wypad na taki specjał, niż wykwintny obiad w super restauracji. Może trochę mnie ponosi, ale kurcze, dobre są te zapiekanki i przez te dwa lata spędzone na drugim końcu świata naprawdę za nimi tęskniłam.

4. Mleczarnia
Moja ulubiona knajpa na Kazimierzu. Dostępna w wersji pod dachem i pod chmurką. Osobiście wolę tę pierwszą. Ciemne wnętrze o ścianach obwieszonych starymi fotografiami. Zawsze smaczne piwo. Kiepski wybór win - ale zawsze jakieś udaje się dostać. Jedna ubikacja, do której późnym wieczorem ustawia się długa kolejka narzekających na konieczność czekania, ale w gruncie rzeczy tryskających dobrym humorem klientów. Wielkie okno, wychodzące na ulicę Meiselsa i dobiegający z niej gwar. Zawsze jako tak wychodziło, że do "Mleczarni" chodziliśmy większą grupą. Piliśmy grupowo piwo, a co jakiś czas kilka osób odłączało na pewien czas od stołu, by ustawić się w kolejce po obowiązkowy punkt programu - zapiekankę.

5. Bukier Sztuki (tak, wiem - Bunkier Cafe)
Chyba moje ulubione miejsce do samotnego sączenia piwa (albo herbaty, kawy, wina). Położone między Rynkiem Głównym a Plantami, posiada przezroczyste ściany, które są usuwane w gorące dni. Lubię tam być sama, w „Bunkrze” świetnie mi się czyta. Mogę też patrzeć daleko przed siebie, obserwując przechadzających się Plantami ludzi. To miejsce jest trochę jak szklana bańka, w której można wygodnie siedzieć, obserwując zewnętrzny świat.

6. Rynek Główny
Pewnie oklepane. Ale dla mnie to jedno z najwspanialszych miejsc na świecie. Wielki plac, mnóstwo ludzi, gołębie, dorożki, restauracje, zabytki, barwni performerzy… Kiedyś z dumą patrzyłam na przechadzających się tu turystów - oni przyjechali tu specjalnie, chcąc zwiedzić ten kawałek świata, który dla mnie był codziennością. Studiowałam na Gołębiej, pracowałam raptem kilka ulic dalej - przez wiele lat moje życie kręciło się wokół ścisłego centrum Krakowa. W takiej atmosferze życie jawiło się jako dynamiczne, barwne i piękne. To tutaj poznałam całe mnóstwo ludzi, z których wielu pozostało w moim życiu na dłużej - z osobami poznanymi na ircu czy w innym miejscu w sieci umawiałam się pod skarbonką albo Empikiem (tym, który teraz jest Zarą).

7. Nowa Huta - okolice Placu Centralnego
Jestem żywym dowodem na to, że filmy mogą wpłynąć na życie widzów. Fakt, że w 2003 roku zamieszkałam w Nowej Hucie, miał ścisły związek z moim uwielbieniem dla „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy. Nie mam pojęcia, ile razy oglądałam ten film. Na pewno mnóstwo. Jakby tego było mało, raczyłam nim różnych bliższych znajomych. Jedna całkiem obiecująca znajomość zaczęła mi się sypać w momencie, gdy pewien młodzian z kpiną podszedł do tej mojej fascynacji (ale zanim wyszedł z tą kpiną, przyniósł mi śniadanie i kolację. Tak, w tej właśnie kolejności. Między śniadaniem a kolacją było zresztą kilka dni przerwy).
Nie umiem dokładnie powiedzieć, co takiego zafascynowało mnie w Nowej Hucie. Było to chyba połączenie wszystkiego: specyficznej historii tej części miasta, klimatu, który tam panował, kojarzącego mi się trochę z latami mojego dzieciństwa (te dzieciaki bawiące się na podwórkach, starsi panowie przy stolikach do gry w szachy), inności (bo okolice Placu Centralnego pasowały do Krakowa powszechnie znanego jak pięść do nosa, albo jeszcze mniej). Grunt, że ta moja obsesja nigdy nie spotkała się z bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. W Nowej Hucie mieszkało mi się rewelacyjnie. Spędziłam tam w sumie prawie cztery lata.
Plac Centralny nosi dziś zaszczytne imię Ronalda Reagana (nigdy się nie przyzwyczaję). Trochę się tam pozmieniało, między innymi w okolicy ronda, przez co po raz pierwszy w życiu musiałam szukać przystanku tramwaju 22. Nie ma już księgarni, którą mijałam codziennie rano w drodze na czwórkę. Za to wciąż istnieje Restauracja Stylowa - miejsce, do którego nigdy nie odważyłam się pójść, choć swego czasu regularnie odgrażaliśmy się ze znajomymi, że zrobimy tam ircową imprezę.
_________________________________

Właściwie to myślę, że ta lista mogłaby być dłuższa. Musiałabym mieć tylko trochę więcej czasu na sprawdzenie, czy kilka innych spośród moich ulubionych miejsc nadal istnieje. Póki co, jestem wdzięczna za te, które już wymieniłam. Fajnie tak wrócić gdzieś po latach i zastać lubiane okolice niemal niezmienione. Tak jakby nie było pomiędzy nami obecnymi i tymi dawnymi tych wszystkich lat, błędów, problemów i radości. Trochę jakbyśmy żyli poza czasem, odporni na rządzące nim prawidła.

(Ostrzegałam, że może się zrobić sentymentalnie)

poniedziałek, 27 lipca 2015

Kraków, którego już nie ma, czyli subiektywna lista istotnych braków

Kiedy bardzo lubimy jakieś miejsca, zazwyczaj nie reagujemy dobrze na zachodzące w nich zmiany. Nawet wtedy, gdy są to zmiany na lepsze, jesteśmy - przynajmniej na początku - co najmniej podejrzliwi. Zmiany jednak siłą rzeczy zachodzą: pewne miejsca znikają, na ich miejscu pojawiają się nowe. I choć sentymentalna strona natury rzęzi i rozpacza, raczej nic nie możemy na to poradzić. 

Po przeszło dwuletniej nieobecności w Krakowie, znów przemierzałam ulice jednego z najpiękniejszych miast na świecie. Mimo upływu czasu i tego, że w międzyczasie odwiedziłam różne ciekawe miejsca, to jedno pozostaje w moim odbiorze bezkonkurencyjne. Bo jakie miejsce może być piękniejsze niż to, w którym się mieszkało, mając lat dwadzieścia?

Kraków nie zmienił się jakoś drastycznie. Poniższa lista obejmuje miejsca i rzeczy, do których byłam w nim przywiązana i których już nie odnalazłam. Przy kilku punktach mogłabym dodać tag #smuteczek. Ale coś mi mówi, że przecież mogło być gorzej. Zatem: czego zabrakło?


1. Empik na Rynku Głównym.
Nie, żebym była ich częstą klientką. Owszem, na samym początku, tuż po mojej przeprowadzce do Krakowa, regularnie coś tam kupowałam. Z biegiem czasu odkrywałam inne, przyjemniejsze w moim odbiorze miejsca z książkami. Ale rola tego konkretnego Empiku w moim codziennym, krakowskim życiu i tak była istotna - to właśnie tam, pod drzwiami do kilkupiętrowego sklepu umawiało się ze znajomymi. Pod białymi ścianami starej kamienicy zawsze roiło się od ludzi, którzy w ogóle nie zamierzali wchodzić do środka - po prostu czekali na kogoś, z kim umówili się na piwo, obiad czy spacer.
Obecnie w miejscu dawnego Empiku ma swój sklep Zara. I od razu jest jakoś inaczej, jakby bardziej sztywno.

2. Księgarnia Hetmańska
Miejsce, które bardzo lubiłam. Niemal nie umiałam stamtąd wyjść z pustymi rękoma. Książki były tam ułożone w taki przejrzysty, zachęcający sposób. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że lokal nie jest duży, ale jakimś cudem byłam w stanie znaleźć tam więcej interesujących mnie pozycji niż w Empiku - zakładając, że w obu miejscach spędzałabym równą ilość czasu, dajmy na to kwadrans. W osobnym pomieszczeniu sprzedawano książki anglojęzyczne. Kupowałam tam coś od czasu do czasu, wprawiając się powoli w sztuce czytania powieści w języku innym niż polski. 
Fakt likwidacji Hetmańskiej w jakiś sposób mi umknął, dowiedziałam się o nim dopiero na miejscu, w Krakowie. 

3. Łańcuch na Gołębiej
Mówiło się, że studentom pierwszego roku absolutnie nie wolno nad nim przechodzić. Należało omijać przeszkodę naokoło. W przypadku niedostosowania się do tej zasady, studentowi groziła oblana sesja, zawalony rok i wywalenie ze studiów (bo pierwszego roku, zdaje się, nie można było powtarzać). Nie sądzę, by ktoś naprawdę wierzył w ten przesąd, ale większość z nas chyba na wszelki wypadek stosowała się do zasad sugerowanych przez legendę. Teraz łańcucha nie ma. Nie wiem, jak się to ma do egzaminacyjnych wyników młodych żaków.

4. Sklep papierniczy na rogu Gołębiej i Wiślnej
Kto mnie dobrze zna, ten wie, że mam hopla na punkcie sklepów papierniczych. Unosi się w nich taki cudowny zapach, papieru pomieszanego z czymś jeszcze. Stosy czystych, niezapisanych brulionów w przeróżnych okładkach są dla mnie same w sobie warte zagapienia się. No i długopisy, cienkopisy, pióra, ołówki - wszystko to świeże, jeszcze nie znające użycia, czekające, by używać ich do zapisywania pustych wciąż stron wspomnianych wyżej brulionów... Tak, wiem - dziś mało kto pisze ręcznie. No ale ja piszę. I mam hopla. W czasie studiów byłam częstą klientką sklepu papierniczego na rogu Gołębiej i Wiślnej. Kiedy teraz wspominam, z jaką starannością, graniczącą wręcz z obsesją, wybierałam tam okładki zeszytów do studenckich notatek, mam ochotę puknąć się w czoło. Byłam już wtedy przecież dorosłą babą. Na szczęście pracujące w owym sklepie panie były bardzo wyrozumiałe i pozwalały mi na marudzenie.
Tego sklepu już nie ma. Dziś mieści się tam sklep z butami.

5. Różowy Słoń
Kiedy zakochałam się w Krakowie, były tam trzy Różowe Słonie. Potem zniknął jeden z nich, ten najfajniejszy, na Szpitalnej. Następnie zamknięto lokal na Siennej. Został ostatni - najmniejszy i najbrzydszy, za to położony blisko mojego wydziału, na Straszewskiego - niemal naprzeciwko Collegium Novum. Słoń był rodzajem baru mlecznego, którego klientelę stanowili w dużej mierze studenci. Było względnie tanio i, jak dla mnie, smacznie - choć znam takich, którzy twierdzili, że oferowane tam jedzenie jest ohydne, a warunki higieniczne panujące w lokalu są co najmniej niepokojące. Ale cóż mogło mnie to obchodzić w czasach, gdy miałam lat dwadzieścia, a miejsce oferowało mi konsumpcję dań takich jak naleśniki z bananami, naleśniki miętowe, naleśniki wiśniowe, czekoladowe, lodowe, gruszkowe, jabłkowe, cytrynowe... No sami widzicie. Tak, ja uwielbiam naleśniki.
Nie znalazłam już Różowego Słonia na ulicy Straszewskiego. Obecnie mieści się tam jakaś inna jadłodajnia. Mają nawet naleśniki, ale nie w dwudziestu wersjach. Może w czterech. 

6. Kafejki internetowe
Kiedyś było ich zatrzęsienie. Do tego stopnia, że kiedy przez jakieś pół roku nie miałam w mieszkaniu dostępu do Internetu, niemal w ogóle mi to nie przeszkadzało. Wszak całe dnie, a często i wieczory, spędzałam w centrum. Kafejki na każdym kroku były rozwiązaniem idealnym, nawet jeśli za dostęp do komputera z Internetem trzeba było zapłacić. Właściwie to siedzenie nad ircem w dusznym pomieszczeniu, pełnym wielkich monitorów i spoconych ludzi miało swój specyficzny, przyjemny klimat (no dobra, dobierając przymiotniki starałam się, żeby wyszło właśnie specyficznie. Ale serio, było fajnie).
Jakaś kafejka pewnie gdzieś tam jeszcze istnieje. Ale rozumiem, że straciły rację bytu w epoce, w której prawie każdy ma Internet w komórce, a dla wielu spośród tych, którzy go nie mają, jest to kwestia wyboru, a nie finansowej kondycji.

7. Coffee Heaven
Wiecie, jak mnie ciągnęło do Coffee Heaven? Nie jestem fanką kawy, potrafię przeżyć bez niej. Zwykle piję ją raz dziennie, po obiedzie. Czasem częściej, ale wyłącznie wtedy, kiedy mam towarzystwo, albo kogoś odwiedzam. Z grubsza potrafię odróżnić kawę dobrą od niedobrej, ale nie jestem smakoszką. Guzik mnie obchodzi, czy to, co oferuje Coffee Heaven to kawa, produkt kawopodobny, słodki i ohydny ulepek, czy co tam jeszcze. Wiem, że zawsze smakowały mi ich napoje o wdzięcznych nazwach "Orca", "Elephant", "Tiger" i "Turtle". No naprawdę - nie ma to jak ciepły, słodki żółw w mroźne popołudnie. Wypity koniecznie na ulicy, tak by uzyskać efekt kontrastu pomiędzy zimnym, nieprzyjaznym światem, a rozkosznym gorącem i aromatem pitego napoju.
Obiecywałam sobie, że w Krakowie od razu odwiedzę Coffee Heaven. Tylko że zamiast znajomego, niebieskawego logo, wszędzie natykałam się na Costa Coffee. Poszperałam w Internecie i dowiedziałam się o procesie rebrandingu. W odruchu buntu postanowiłam, że do żadnej Costy nie pójdę. Nie, to nie. Rozczarowaliście mnie - ja nie wleję w siebie nadmiarowych kalorii, a Wy nie zarobicie. Foch.

8. Piwo jesienne i piwo różane w Bunkrze Sztuki
Bunkier Sztuki, który zawsze był jednym z moich ulubionych miejsc na knajpowej mapie Krakowa, miał kiedyś w ofercie różne i ciekawe kompozycje z piwem w roli głównej. Nie jestem piwoszką, właściwie smakują mi tylko wersje smakowe albo z syropem, najchętniej imbirowym. W Bunkrze mieszali ciemne piwo z syropem różanym, co smakowało absolutnie rewelacyjnie. Mieli też coś takiego jak "piwo jesienne" - nie pamiętam już, co tam było, ale efekt bardzo lubiłam. Albo jestem ślepa i dlatego będąc tam kilkakrotnie w ciągu dwóch tygodni nie znalazłam w menu odpowiednich pozycji, albo po prostu już ich tam nie ma. Na szczęście mają wiele innych pysznych rzeczy.

_____________________________
A co nie uległo zmianie, nadal jest fajne i sprawia, że wydaje się, jakby czas się zatrzymał? O tym innym razem. Tymczasem - miłego poniedziałku.

sobota, 25 lipca 2015

W tę upalną, krakowską noc

Wieczór zaczął się jak każdy inny: dzieci poszły spać, potem było do zrobienia jakieś pranie, zmywanie - nic szczególnego. Było tylko trochę bardziej niż zwykle gorąco: Kraków, wzorem całej Polski, przeżywał falę upałów, a ja, choć zawsze wszem i wobec chwalę się swoim uwielbieniem dla gorąca i żaru lejącego się z nieba, trochę już wymiękałam. Bo jednak kolejny dzień spędzony w duchocie, na zmianę na duszącej się w betonie ulicy i w czterech ścianach nagrzanego do granic możliwości mieszkania, to niekoniecznie jest to, co tygryski lubią najbardziej.

Błogie pół godziny w wannie wydawało się idealnym zakończeniem tego spływającego potem dnia. Podczas popołudniowych zakupów kupiłam sobie płyn do kąpieli - poprzedni się skończył, a ja lubię te wszystkie pachnidła rozpuszczające się w wodzie. No i porządną warstwę piany. Skończywszy z innymi sprawami (dzieci położone, pranie zrobione) odkręciłam wodę i rozejrzałam się za znajomą butelką z czerwonawym płynem.

Pobieżne oględziny półek i innych powierzchni w łazience niczego mi nie dały.

- Kojarzysz może, gdzie jest mój płyn do kąpieli? - zapytałam męża. Uwielbiam zadawać mu takie pytania, bowiem jakimś cudem w większości przypadków zaraz potem zagubione przedmioty odnajdują się same z siebie. I to nie dlatego, że on je znajduje. Ot, po prostu: jakby usłyszały, że ich szukam, objawiają się w pełnej krasie w mniej lub bardziej oczywistym miejscu.
- Hm - zamyślił się małżonek. - Pewnie jest w siatce z Ikei.

Rzeczona torba, a raczej torbiszcze wielkich rozmiarów w kolorze niebieskim, służyło nam do hurtowego przenoszenia zakupów z samochodu na górę. Faktycznie, dziś też go używaliśmy, nawet sama dokonałam czynności rozpakowywania, ale kompletnie nie pamiętałam, co stało się z płynem do kąpieli. Wiedziałam tylko z całą pewnością, że został on zakupiony i schowany do bagażnika.

- Wiesz, wydaje mi się, że jakoś wcześniej kiedy mijałem cię w przedpokoju, miałaś ten płyn w ręce - zastanawiał się małżonek. W tym czasie byłam już po etapie przejrzenia parapetów i półek z książkami. Ryzyko tego, że będę się chlupać w samej wodzie, rosło z minuty na minutę. To żadna tragedia. Dręczyło mnie natomiast, co właściwie mogło się stać z szukanym przedmiotem. Bo przecież nie wyparował.

- Pewnie jest w samochodzie - stwierdziłam.
- Nie ma. Sam wszystko stamtąd wyciągałem.
- No ok, ale jednak coś się musiało z nim stać. Nie rozpłynął się, zejdę sprawdzić.

Wnętrze samochodowego bagażnika ziało pustką. Odruchowo spojrzałam w kierunku okrągłego otworu po lewej, idealnego, by wstawić tam jakiś kubek czy butelkę. Był pusty. Butla płynu do kąpieli raczej by się tam nie zmieściła, ale pamiętałam, że schowałam tam resztkę soku pomarańczowego, który został nam z obiadu. Przez chwilę zastanawiałam się, czy on również rozpłynął się w powietrzu. Było koszmarnie gorąco i wizja łyku czegokolwiek była nader atrakcyjna.

- Bagażnik jest pusty - oznajmiłam ponuro mężowi, kiedy już wróciłam na górę. - Przy okazji zauważyłam też, że nie ma tego soku pomarańczowego, który został nam z obiadu. A był na pewno, pamiętam, gdzie go odstawiałam…
- To akurat proste - ucieszył się mąż. - Wypiłem go, jak wyciągałem zakupy.

I tak zostałam bez soku i płynu do kąpieli, w ten upalny, lepki, duszny wieczór.

- A może schowałam go do szafki w kuchni? Jest tak gorąco, a ja taka zakręcona, że to wcale nie jest taka nieprawdopodobna wersja wydarzeń… - zastanawiałam się. Ale ponieważ sama do końca nie wierzyłam w tę szafkę, nawet tam nie zajrzałam.

Po kilku minutach siedziałam już w wannie. Z płynem czy bez, bo takim dniu powinno to być przyjemne. Z westchnieniem wpuściłam do wody resztki dziecięcego szamponu. Zawsze coś, pomyślałam. Przy odrobinie szczęścia zrobi się z tego leciutka warstwa piany. Nie zrobiła się.

- Masz - usłyszałam nagle nad sobą. Mąż podawał mi poszukiwaną wszędzie butelkę czerwonawego płynu do kąpieli. - I zgadnij gdzie był. Bo byłaś blisko.
- Szafka w kuchni? - spróbowałam, radośnie wlewając sobie na dłoń słuszną ilość pachnidła.
- Nie.
- Parapet? Tam już w sumie sprawdzałam…
- Nie.
- Krzesełko do karmienia?
- Nie.

Nagle coś mnie tknęło. Butelka była całkiem zimna, płyn też, zupełnie jakbym właśnie przyniosła go z zakupów w mroźny, styczniowy wieczór. Nie no, bez przesady…
- W lodówce? - jęknęłam.
- Tak - uśmiechnął się szeroko mąż.
- Jezu - szepnęłam. - Dobrze, że w ten gorąc go przez przypadek nie wypiłam…
- To nadaje się na notkę - stwierdził małżonek.
- Mówisz? - zastanowiłam się. - W sumie niedawno pisałam o tym, jak zgubiłam pasztet…


No, ale co tam.

czwartek, 23 lipca 2015

Włóczykijem być

Jasne, że ja też podkochiwałam się we Włóczykiju. Możliwe nawet, że był pierwszym facetem, który mnie zafascynował. Chyba dosyć przystojny, tajemniczy samotnik, który jeśli już coś mówił, to z sensem. Niewiele o nim wiadomo. Niby przyjaźnił się z Muminkami - ich dom był dla niego rodzajem przystani, do której zawsze wracał. Ale stałym elementem jego życia były również samotne wędrówki przez świat. 

Gdybym miała być facetem, chciałabym być taka jak on. Trochę zresztą już nas łączy: ja też chodzę z plecakiem, lubię ubierać się na zielono i mam bzika na punkcie chodzenia na piechotę. Wprawdzie przemierzanie świata na własnych nogach  mi nie grozi (w przeciwieństwie do Włóczykija mam zobowiązania rodzinne, a człapania przez lądy, góry i doliny w towarzystwie męża i trójki dzieci tak na dłuższą metę jakoś sobie nie wyobrażam), ale trudno mi usiedzieć długo w jednym miejscu. Włóczykij chciał i umiał być wolny - choć potrafił być wspaniałym przyjacielem, przede wszystkim cenił swoją niezależność. Nienawidził wszelkich zakazów, a jego największym wrogiem był strażnik parku. 

Ale na tym podobieństwa chyba się kończą (ok, właściwie skończyły się już chwilę wcześniej - ja jak dotąd nie wykształciłam jeszcze w sobie wrogości w stosunku do strażników parków. Piszę to z lekkim przymrużeniem oka - scenę, w której Włóczykij wyrywa tabliczki z zakazami wprost uwielbiam). Włóczykij był minimalistą: nie posiadał wielu przedmiotów i zwykł nocować w namiocie. Miał swoje małe słabości: palił fajkę, grał na harmonijce. Wiedział bardzo dużo o świecie, choć tak naprawdę ciężko powiedzieć, skąd czerpał swoją wiedzę. W jakiś cudowny sposób potrafił łączyć bycie idealistą z trzeźwym stąpaniem po ziemi.


Wiecie czemu mnie tak naszło? Bo dziś jest Dzień Włóczykija. A każda okazja, by przypomnieć sobie o postaciach stworzonych przez Tove Jansson wydaje się być dobra. 

środa, 15 lipca 2015

Jak zostałaś zapłodniona, czyli pytania najczęściej zadawane matce bliźniąt

Koleżanka podesłała mi na Facebooku tekst, którego treść jest mi tak bliska, że aż nie mogłam się tym z Wami nie podzielić. Otóż pewna kobieta, matka dwujajowych bliźniaczek, wpadła na pomysł, by do wózka dzieci przymocować kartki z odpowiedziami na pytania, które najczęściej słyszy podczas spacerów ze swoimi pociechami.

Nie mam słów, by wyrazić, jak dobrze rozumiem tę kobietę. I jak pełna podziwu jestem dla jej pomysłu. Większość odpowiedzi ze zdjęcia dotyczy pytań, które słyszę dosłownie codziennie. Amerykanie dość chętnie zagadują nieznajome osoby, a taka trochę mniej typowa matka, obładowana kilkorgiem dzieci, to zapewne sympatyczny i łatwy cel.

Nie zrozumcie mnie źle. Zainteresowanie, jakie przejawiają w stosunku do mnie i moich dzieci obcy ludzie, to najczęściej bardzo miła sprawa. Z bliźniakami nie zawsze jest łatwo, zwłaszcza na początku. Bywa frustrująco i przypadkowy kontakt z życzliwą osobą potrafi podnieść na duchu i przypomnieć o jaśniejszych stronach całej sytuacji. Ale są sytuacje, w których nie ma się już ochoty słyszeć tych samych pytań po raz enty. Zwłaszcza, kiedy jesteś zaczepiana już któryś raz w ciągu godziny. Poza tym pytający też są różni: w zdecydowanej większości (jakieś 95%) to miłe osoby, ale zdarzają się takie, które zadają swoje pytania w nieco inkwizytorski sposób.

Na podstawie listy ze zdjęcia i swoich doświadczeń zrobiłam własną listę najczęściej słyszanych pytań i odpowiedzi, których udzielam, lub których co prawda nie wypowiadam, ale czasem mnie korci.

Czy to twoje dzieci?
-Tak, moje. Cała trójka (bo moje bliźniaczki mają jeszcze starszą o 3 lata siostrę). Nie mam hobby polegającego na pożyczaniu cudzych dzieci, by w ich towarzystwie robić zakupy.

Czy to bliźnięta?
-Tak. Nie wydaje mi się, by dwójka dzieci w tym samym wieku będących rodzeństwem mogła NIE być bliźniętami.
(Niestety, zapewnienie nie zawsze wystarcza. Kilka razy usłyszałam, że to co mówię jest absolutnie niemożliwe, ponieważ moje bliźniaczki wyglądają zupełnie inaczej: mają różne rysy twarzy,kolor włosów i oczu. Co z tego, że sama wiesz, co nosiłaś - ludzie często wiedzą lepiej.)

Czy to dziewczynki/chłopcy/chłopiec i dziewczynka?
-Dziewczynki. Tak, wiem, wyglądają różnie. Jedna jest podobna do mnie, druga do mojego męża. Tak, to bliźnięta dwujajowe. Tak, jest to możliwe: dwujajowość bliźniąt nie wymusza różnicy płci. Tak, rozumiem, bliźniaki pani siostry to chłopiec i dziewczynka, ale to nie znaczy, że to jedyny scenariusz (tutaj małe wyjaśnienie: kiedyś pewna pani wmawiała mi, że dwujajowość i ta sama płeć bliźniąt się wykluczają i że ona wie to na pewno, bo jej siostra też ma bliźniaki).

Czy one zostały poczęte naturalnie?
(Wierzcie bądź nie, to jest częste pytanie. Nie mam nic przeciwko temu, by zadawały mi je osoby, które znam osobiście, ale słysząc je na ulicy od ludzi kompletnie obcych, czuję się dziwnie...)
- Tak, kompletnie naturalnie. Przypadek. Bywa.

Czy bliźniaki są częste w twojej rodzinie?
- Nie. W każdym razie nie w prostej linii, tak by tendencję do ciąż bliźniaczych można było tłumaczyć genetyczną skłonnością. Tak, to jest możliwe. Tak, to była duża niespodzianka.
(A może powinnam mówić, że nie wiem, bo jestem sierotą? Tylko że wszyscy ci zadający pytania nie znają się nawzajem, więc pewnie musiałabym powtarzać to samo kłamstwo kilka razy dziennie, skutek zatem byłby żaden)

Czy rodziłaś naturalnie?
- Nie. A pani? (Ale czasem, jeśli ktoś jest sympatyczny i zanosi się na dłuższą pogawędkę opowiadam, jak to było u mnie.)

To pewnie masz pełne ręce roboty?
- No jasne, że mam. Ale nie ma tragedii, trzeba ustalić kilka działających dla wszystkich zasad i się tego trzymać.
(A może przyszłaby pani do mnie i ugotowała mi obiad, pozmywała i wyniosła śmieci?)

Czy ty w ogóle masz kiedy spać?!
- Mam. Wszystkie moje dzieci to śpiochy. Na szczęście. (Ale nie chciałabym być na miejscu kobiety, która słyszy to pytanie po trzech latach nieprzespanych nocy).

Jak to zrobiłaś, że po urodzeniu bliźniąt jesteś taka szczupła?
- No, ten... za bliźniakami trzeba dużo biegać i w ogóle.
(Ale mam ponad -10 na oczach plus poważny astygmatyzm i bez okularów jestem jak kret wieczorową porą, chcecie się zamienić?)

_____________
Dla odmiany, Polacy, których mijam na ulicy, zdają się być kompletnie niezainteresowani moimi dziećmi. Łapię się na tym, że czasem brakuje mi tego zaczepiania i schematycznych rozmów z przypadkowymi ludźmi.

Tak źle i tak niedobrze.

_____________
http://www.huffingtonpost.com/

niedziela, 12 lipca 2015

8 oczywistych rzeczy, które różnią miasto małe od dużego

Jak przystało na osobę urodzoną i wychowaną w małej miejscowości, uwielbiam duże miasta. Szum ulicy, tłumy ludzi, sklepy wszelkiej maści, w tym przede wszystkim duże księgarnie - wszystko to kocham, w jakiś sposób mnie to napędza. Podczas ostatniej wizyty w rodzinnym mieście chyba po raz pierwszy od lat pomyślałam, że jednak mieszkanie w małym mieście nie jest takie do końca złe. Ot, inne. Zupełnie inne.

Na przykład:

1) Na odległości patrzy się nieco inaczej niż w dużym mieście. Z domu moich rodziców do centrum miasta szłam mniej więcej tyle, ile zajmowała mi droga z mojego bloku w Krakowie na przystanek tramwajowy, w związku z czym propozycja rodziców, którzy często chcieli mnie do tego centrum podwozić samochodem, zawsze wydawała mi się lekko absurdalna (co nie znaczy, że z niej nie korzystałam). Gdy wyjechałam na studia, spacer z domu na uczelnię zajmował mi jakieś czterdzieści minut. Bywało, że nie chciało mi się czekać na zapchany tramwaj i szłam pieszo. Mniej więcej tyle samo czasu zajęłaby podróż samochodem z mojego rodzinnego miasta do najbliższego wojewódzkiego.


2) W małym mieście wszyscy się znają i wiedzą o sobie wszystko. Również to, co nigdy nie miało miejsca. Podobno w czasach, kiedy już od dawna tu nie mieszkałam, mówiono, że wyszłam za jakiegoś Austriaka (patrz: Nie wyszłam za Austriaka). Skądinąd wiem też, że po maturze widziano mnie podczas egzaminów wstępnych na kierunki i uczelnie, z którymi nic mnie nigdy nie łączyło. Zjawisko "wszyscy znają wszystkich" ma też przyjemne strony: nawet jeśli przyjeżdża się tu po latach, można liczyć na to, że na ulicy spotka się znajome twarze, co najwyżej postarzałe o kilka, kilkanaście, czy kilkadziesiąt lat. Oczywiście odkąd wszyscy mają Fejsbuka, jest to mniej ciekawe, bo proces starzenia się dawnych koleżanek i kolegów można śledzić na bieżąco przez Internet.

3) Krajobraz małego miasta przeskakuje z elementów stałych na elementy wiecznie zmieniające się. Pewne sklepy istniały tu "od zawsze", w niektórych od dwudziestu lat pracują wciąż te same osoby. Byt innych jest zdecydowanie bardziej efemeryczny: zauważasz je po raz pierwszy przy okazji którejś z wizyt, a gdy jesteś tu po raz kolejny, nie ma już po nich śladu. Owszem, tak jest wszędzie, również w metropoliach. Ale w małym mieście wszystko to jest bardziej intensywne, jakby skondensowane.

4) Pójście do knajpy w małym mieście nie jest taką prostą sprawą. Oczywiście są różne lokale, w których da się coś zjeść i wypić, ale wybór nie jest duży, a w tym, który już jest, może nie być odcieni szarości: brakuje czegoś pomiędzy mordownią, a restauracją z menu na 10 stron i obrusami na stołach. W tej sytuacji wybieram obrusy, choć trochę nieswojo chodzi mi się tam na alkohol.

5) Praca w małym mieście jest może mniej obfitująca w emocje i okazje do rozwoju zawodowego, jest też przeważnie mniej płatna. Ale wielu ludzi i tak mieszka tu w lepszych warunkach niż pracownicy Mordoru na Domaniewskiej - domek jednorodzinny wydaje się być luksusem znacznie częściej osiąganym. Za to jest więcej szczekających psów. Boję się szczekających psów.

6) Jeśli lubisz buszować po księgarniach, a potem pić napój kawopodobny w pobliskim Coffee Heaven oddając się lekturze, to nie zrobisz tego w małym mieście. Tu nie ma ani Coffee Heaven, ani księgarni, w których naprawdę da się buszować. No, ale książki zawsze można zamówić przez Internet, a kawa jest niezdrowa.

7) Klimat małego miasta nie ma w sobie nic z pośpiechu. Jest nieco sennie, mimo zakorkowanych ulic (bo przecież wszyscy mają tu samochód). 

8) Przyroda jest na wyciągnięcie ręki. Kiedy byłam dzieckiem, od łąk dzielił mnie niedługi spacer. Jednym z moich ulubionych wspomnień z dzieciństwa jest piknik, jaki zrobiłyśmy sobie z mamą właśnie na łące. Przez wiele lat miałam szmergla na punkcie książek Lucy Maud Montgomery. Wyobrażałam sobie, że podobnie jak jej bohaterowie mieszkam na Wyspie Księcia Edwarda - w mojej wyobraźni to miejsce wyglądało mniej więcej tam jak czekające na zagospodarowanie półdzikie tereny pod Lubartowem. Kto wie, może tak wygląda.

___________
Oczywiście małe miasta niejedno mają oblicze.
Tymczasem pozdrawiam z Krakowa.


czwartek, 9 lipca 2015

Smażona rybka z grzybicą w tle

Siedziałam właśnie przy drewnianym stole pod parasolem w jednej z jadłodajni nad pobliskim jeziorem, ciesząc się zapachem smażonej ryby z jednej strony i przyjemnym - zwłaszcza na tle ostatnich upałów - wiaterkiem z drugiej strony. Ot, idealne, leniwe popołudnie w środku wakacji na polskiej prowincji. Zadowolone twarze członków rodziny, dobre jedzenie. I muzyka w tle.

No, nie całkiem. W pewnym momencie, właściwie dość szybko, muzyka ucichła i z knajpowego radia popłynęły reklamy. Niby mogłam nie słuchać, ale mimowolnie przyswajałam dolatujący do mnie przekaz. Może to przez to, że na co dzień nie oglądam telewizji, a w samochodzie, zamiast radia, mam zwykle odpalony zostaw dziecięcych piosenek i słuchowisk? Mój umysł mógł przez to stracić jakąś warstwę ochronną, pomagającą uchronić się przed niechcianymi treściami.

Tak więc, podczas przepysznego posiłku w piękne, lipcowe popołudnie wysłuchałam:
- reklamy, której narratorem był ginekolog, zachwalający środek na dolegliwości okolic intymnych u pań, między innymi na grzybicę pochwy;
- reklamy środka na hemoroidy (to już któraś kolejna, której wysłuchałam podczas niespełna dwutygodniowego pobytu w Polsce. Czy to jest obecnie jakaś najpopularniejsza przypadłość? A może światowa pandemia?);
- środka wspomagającego odchudzanie;
- środka łagodzącego nieprzyjemne dolegliwości towarzyszące menopauzie, między innymi przybierania na wadze.

Nie ma to jak zjeść obiad w miłych okolicznościach przyrody. I całej reszty. No bo przecież mogło być gorzej: zwróćcie uwagę, że w powyższym zestawieniu nie ma mowy np. o środkach przeczyszczających.

środa, 8 lipca 2015

Mercedes, czyli aż strach pisać!

Kiedy miałam jakieś pięć lat, wpadłam na to, że w przyszłości będę pisarką. Miałam osiem lat, kiedy zaczęłam pisać papierowy pamiętnik - zwyczaj, który pozostał mi do dziś. W szkole uwielbiałam pisać wypracowania, tworzyłam też opowiadania na różne lokalne konkursy literackie i nawet bywało, że je wygrywałam. Pisałam też mnóstwo listów - na pewnym etapie korespondowałam z kilkudziesięcioma osobami z całej Polski (i nie tylko. Jeden z korespondentów pochodził z Ghany i był adoptowanym dzieckiem pracowników tamtejszego ministerstwa zdrowia - a przynajmniej tak twierdził). Mając kilkanaście lat tworzyłam niezliczone wersje swojej strony internetowej wypełnionej różnego rodzaju treścią, no a potem pojawiły się blogi. Najpierw pisałam trochę po kryjomu, uważając, aby nikt z rodziny i szkolnych koleżanek nie wiedział o moich zapiskach, ale potem porobiło się tak, że autorzy różnych blogów zaczęli się między sobą poznawać, spotykać, a nawet umawiać na randki i w pewnym momencie dużą część moich znajomych stanowili ludzie, którzy miesiącami, albo i latami czytali moje wynurzenia natury często osobistej (no, ale ja z kolei czytałam ich wynurzenia. W dodatku pamiętam je do dziś). Z jedną z tych osób nawet mieszkałam.

Marzenie o zostaniu taką profesjonalną pisarką wciąż gdzieś tam we mnie tkwiło. Czasem wypierały je inne pomysły na życie. Na przykład przez pewien czas zupełnie poważnie myślałam o objęciu funkcji sędziego w Sądzie Najwyższym. Podobała mi się toga i atmosfera szacunku otaczająca osobę sędziego. Pomysł pojawił się tuż po aferze w sprawie wyższego wykształcenia świeżo wybranego na prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Byłam wtedy dzieckiem, oglądałam w telewizji rozprawę i ogłoszenie wyroku orzekającego ważność wyborów zrobiło na mnie piorunujące wrażenie.

Przez pewien czas chciałam być informatykiem. To wydawało się logicznym wyborem - większość ludzi, z którymi się zadawałam albo studiowało informatykę, albo miało taki zamiar, albo przynajmniej pracowali zawodowo w branży IT. Co prawda z matematyką nie było mi do końca po drodze, ale ten problem pewnie dałoby się jakoś rozwiązać. Większe znaczenie miał fakt, że poinformowany o moich planach szkolny kolega, z którym naprawdę cudownie rozmawiało mi się o książkach i który był jedyną mi wówczas znaną osobą (poza moją mamą), która czytała Gombrowicza, uznał cały ten projekt za swego rodzaju zdradę wyższych ideałów. Dziś jestem mu naprawdę bardzo wdzięczna - gdyby nie on, zapewne doświadczyłabym wielkiego rozczarowania z powodu oblanych egzaminów.

Koniec końców zostałam komparatystką. Ale wróćmy do tematu. Nie jest bowiem tak, że marzenie zostania pisarką tak całkiem zarzuciłam. Co prawda nie traktuję tego jakoś super poważnie, ale coś tam sobie pisuję - trochę z przyzwyczajenia, trochę dlatego, że lubię. Mam kilka rozgrzebanych pomysłów na książki i kupiłam nawet fajny program do pisania powieści. Tylko wiecie, trochę boję się coś z tym robić.

Bo może być przecież tak, że jak już wydam książkę i odniosę oszałamiający sukces, to stanę się osobą znaną i zapraszaną tu i tam. Być może pojawią się fotoreporterzy, którzy zrobią mi zdjęcia na tle jakiejś ścianki zapełnionej logo różnych firm. Albo przyłapią mnie z kieliszkiem szampana na jakiejś nie do końca literackiej imprezie branżowej, na którą zostanę zaproszona i na którą pójdę, czy to z ciekawości, czy z poczucia obowiązku. Albo po prostu, zwyczajnie dla kasy. 

Ale najgorsze nastąpi, kiedy ktoś zaproponuje mi zostanie twarzą jakiejś znanej marki. Na przykład Mercedesa. I dostanę takie fajne auto, może nawet z automatyczną skrzynią biegów, i będę się cieszyć i jarać, i nawet pochwalę się na Fejsbuku, uznając, że skoro wszyscy wokół chwalą się swoimi brykami, wakacjami i ciuchami, to moje chwalenie się będzie się mieścić w kanonie. 

I wtedy nastąpi krach. Po spokojnie przespanej nocy odpalę kompa, zerknę na swoje zdjęcie z Mercem i najpierw opadnie mi szczęka, bo dowiem się, że oto zdradziłam etos pisarski, że się sprzedałam i skończyłam jako artysta,. Będę odczytywać deklaracje kolejnych zniesmaczonych czytelników, że już nigdy, ale to nigdy nie kupią mojej książki (i tym samym nie dadzą mi zarobić). Odliczać ludzi znikających z grona moich znajomych na Fejsie. Zastanawiać się, co jest nie tak z osobami, którzy nagle poczuły się w obowiązku dyktować mi sposób, w jaki mogę bądź nie mogę zarabiać na życie. Którzy najwyraźniej uznali, że pisarz, który nie klepie biedy i któremu dobrze się powodzi, to nie pisarz, tylko zdrajca. Dziwić się, że ktoś może mieć aż taki ból dupy przez to, że autor świetnych książek dostał samochód. Bo wiecie, mnie osobiście bardziej by wkurzyła zupa, która była za słona.

Trochę nie chce mi się bawić w takie akcje. 

Hm, choć może wtedy udałoby mi się umówić z Twardochem?

Jest jeszcze inny scenariusz. Mogę wydać genialną książkę, czekać z utęsknieniem na Mercedesa i zobaczyć figę z makiem. Już nie wiem co gorsze.

wtorek, 7 lipca 2015

Prawo jazdy, czyli jaki kształt ma Zimbabwe

Nic takiego się między nami nie działo. W każdym razie nic, co łatwo byłoby ubrać w krótkie, wyświechtane słowa. Mijaliśmy się kilka razy w ciągu dnia, w tym dużym domu, w którym mieszkaliśmy teraz wszyscy razem. Wieczorem, jak gdybyśmy byli umówieni, lądowaliśmy w tym samym pokoju z dużą, rozłożoną kanapą. Kładliśmy się na niej i czytaliśmy książki. Czasem, z poczucia obowiązku, sięgaliśmy po papierowe wydanie Kursu dla kierowców. Żadnych pocałunków ani sięgania pod swoje ubrania. Najwyżej jakieś odgarnięcie włosów z czoła temu drugiemu, dłuższy niż należałoby uśmiech, lekkie przytulenie, takie mimochodem, bez angażowania rąk. Z czasem było tego coraz więcej.

Każdego dnia czekałam na te wieczorne seanse delikatnej czułości. Oczywiście zaprzątało mi to myśli nieco bardziej, niżby należało: trudno było mi się skupić na tym, czym naprawdę powinnam się tu zajmować. Egzamin na prawo jazdy wisiał nade mną niczym zmora, a ja, zamiast zaangażować wszystkie swoje wysiłki w przygotowanie, rozmyślałam po kątach o tamtym facecie. Od czasu do czasu sięgałam po testy i próbowałam przerobić jedno czy dwa zagadnienia. "Jaki kształt ma Zimbabwe?", "Ile butelek likieru pomarańczowego przypada na jedną kobietę w Afryce?" Dożyliśmy czasów, w których egzaminy na prawko osiągnęły najtrudniejszy poziom w historii, a ja wolałam zajmować się czułościami.

Wszystko skończyło się w strasznie głupi sposób. Niby z mojej winy, ale jak mogłam przewidzieć jego reakcję? Leżeliśmy obok siebie, rozmawiając o czymś cicho.
- To jest jak w tym serialu, The Heart - powiedział i zamilkł, spoglądając na mnie, najwyraźniej czekając na odpowiedź.
Spięłam się.
- Dotknąłeś akurat tego tematu, w którym jestem kiepska - starałam się nadać swojemu głosowi beztroski ton. - W kwestii seriali jestem do tyłu o jakieś kilkadziesiąt lat. Nigdy nie oglądałam The Heart.

Wyprowadził mnie za drzwi. Stałam przez chwilę, zaskoczona tą jego bezceremonialnością. Rozczarowałam go, myślałam smutno. Nie będzie już więcej tych naszych wieczorów.

Przez jakiś czas krążyłam po domu. Spotykałam znajomych, wymieniałam z nimi niezobowiązujące, często na pokaz radosne uwagi. W pewnym momencie za przeszklonymi drzwiami na balkon dostrzegłam jakiś ruch. Szybko domyśliłam się o co chodzi, ale i tak otworzyłam drzwi. Od razu dobiegł mnie gwar głosów, wykrzykiwanych wściekłymi głosami inwektyw.

"Idiotka!", "Debilka!", "Jak można się w ogóle rozmawiać z tym ścierwem!", "Powinnaś zniknąć", należały do tych łagodniejszych. Patrzyłam oniemiała na tłum. W pewnym momencie ktoś splunął mi w twarz, a ja nawet się nie oburzyłam. Cóż, wiedziałam, że prędzej czy później moje kompletne nieobycie w temacie seriali będzie musiało się na mnie zemścić.

W którymś momencie od balkonu odciągnął mnie jeden z mieszkających tu nauczycieli. Z uprzejmą, ale lekko surową miną, podał mi książkę. No tak - Kurs dla kierowców. Otworzyłam od razu pierwszą stronę.
"Jaki kształt ma Zimbabwe?" - przeczytałam. Bez sensu, pomyślałam. Ten temat już przerobiłam. Nagle zaczęłam sobie niejasno przypominać, że kiedyś już zdawałam egzamin na prawo jazdy. Dawno i zupełnie gdzie indziej, jakby w innym świecie. W Polsce? W Stanach? A może tu i tu?
- Wie pan - zaczęłam ostrożnie - ja właściwie już mam prawko...

_________
No i wtedy się obudziłam.
Wszystkie postaci występujące w śnie były fikcyjnie (oprócz mnie, rzecz jasna, choć nigdy nie mieszkałam we wspomnianym domu, ani nie musiałam zdawać tak chorego egzaminu na prawo jazdy), choć jak to zwykle bywa, nosiły twarze osób znanych mi z życia codziennego. Moja wyobraźnia jest jednak mocno ograniczona.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Z pamiętników romantycznej siedemnastolatki

Wiecie co, grzebanie w przeszłości to nie zawsze jest dobry pomysł.

Pomyślałam dziś, za zanurzę się po uszy we wspomnieniach z czasów, gdy miałam siedemnaście lat. W końcu to taki miły czas w życiu każdego człowieka: jest się już prawie dorosłym, ale jeszcze niezupełnie, w sam raz, by balansować na granicy pomiędzy możliwością pozwalania sobie na nieco więcej, a koniecznością brania odpowiedzialności za wszystkie swoje czyny. Poza tym jeśli dobrze pamiętam, to w tamtym okresie czytałam różne ciekawe książki.

Zaczęłam grzebać na półce w poszukiwaniu swoich pamiętników z tego okresu - takich prawdziwych, papierowych, pełnych stron zapisanych ręcznym pismem. Znalazłam, a jakże. W miarę przerzucania kolejnych stron wzrastał poziom mojego załamania samą sobą. Czego ja tam szukałam? Jakichś westchnień, romantycznych rozważań dorastającej dziewczyny, życiowych dylematów z gatunku "czy to dobrze, że pozwoliłam się pocałować już na pierwszej randce"? Rozpaczliwych wynurzeń nieszczęśliwie zakochanej nastolatki?

A figę. Poniżej przepisuję kilka bezpośrednich cytatów.

Kilka dni temu stworzyłam sobie w Diablo nową postać. Nazwałam ją "Cryptameria" (...). Od początku dobrze znałam swoje zamiary wobec Cryptamerii. Chodziło mi o stworzenie dobrej, wysokolevelowej postaci.

Na kanale od razu rzucił mi się w oczy osobnik o ksywce "gummmm". 

Był dla mnie niesamowicie wprost miły! Dał mi wszystko, co tylko miał. Wyjaśnił, że kasuje już tę postać i robi nową. Chciał oddać komuś przedmioty. 

Zgodnie z wczorajszymi nadziejami, moje SDI działa już prawidłowo.

-Ej, jak ja mam to zrobić? - zapytał Wasiu.
- Wciskasz readme.txt i czytasz.
-Kiedy tu nie ma readme.txt
- To nie czytaj.
- Ej, jednak jest...
- Jezu, to idź i czytaj.

Następnym razem, zanim sięgnę po stare pamiętniki, zaopatrzę się w butelkę czerwonego wina.

No, ale żeby nie było: znalazłam też opis sytuacji, w której przyjechał do mnie chłopak poznany przez Internet. W ogóle mi się nie podobał, ale byłam trochę mało asertywna, postanowiłam zatem zniechęcić go do siebie czynem, nie zaś słowem. Wzięłam go na kilkugodzinny spacer (był bardzo gorący dzień), między innymi na cmentarz. Faktycznie, więcej go nie widziałam.

Dość w tych wspomnień, idę czytać książkę.

P.S. Nie, naprawdę, nie wiem, po co przepisywałam do pamiętnika rozmowy z kanału Diablo. 

niedziela, 5 lipca 2015

Precz z grillami, zacznijcie czytać Wikipedię

Lubię upały. Ale są sytuacje, w których wolę deszcz bębniący o szyby i wiatr wyginający gałęzie drzew. Na przykład wtedy, kiedy wszystkie te uciążliwe zjawiska atmosferyczne mają miejsce na zewnątrz, a ja siedzę sobie w przytulnym pokoju z kubkiem herbaty i książką. Albo wtedy, gdy muszę biegać za trójką dzieci (no dobra, wtedy w ogóle lepiej unikać jakichkolwiek ekstremów pogodowych, takie bieganie jest wystarczająco męczące i nie trzeba do niego dokładać żadnych uciążliwości pogodowych). Przede wszystkim jednak nie lubię upałów wtedy, kiedy mam iść spać.

Podobają mi się kalifornijskie noce, bo są chłodne. To bardzo praktyczne i przyjemne zjawisko dla tej upalnej części świata. Na początku mnie to dziwiło. Kiedy znalazłam się tam po raz pierwszy, próbowałam wieczorem usiąść na balkonie z kieliszkiem wina. Mniej więcej tyle mi się udało. Już po chwili uciekałam z balkonu do cieplejszego wnętrza, bo na zewnątrz panował chłód, a ja nie miałam ze sobą żadnych swetrów. Wtedy byłam niezadowolona, ale teraz lubię te zimniejsze zakończenia dni
.

Zasypianie w oparach wysokiej temperatury wydaje mi się nienaturalne. Ma być przyjemnie, tymczasem robi się lepko i ciężko. Jeśli ktoś ma tak jak ja i absolutnie musi spać przykryty, bo bez tego ciało odbiera sen jak jakiś przypadkowy epizod na ławce w parku, to powstaje dodatkowa trudność. Bo jak tu opatulić się się kołdrą, gdy w pokoju panuje blisko trzydzieści stopni Celsjusza i żadne otwieranie okien nie jest w stanie tego zmienić?

Wygląda na to, że na moje problemy postanowił odpowiedzieć Onet. Znalazłam tam dziś cały tekst poświęcony temu, jak ułatwić sobie zasypianie podczas upałów. Otóż, moi mili, aby ułatwić sobie ten proces, nie trzeba wcale bawić się w liczenie owiec. Wystarczy wysunąć jedną lub dwie nogi spod kołdry i wszystko będzie prostsze. Ponadto powinniśmy się starać, żeby temperatura w naszej sypialni nie przekraczała 19 stopni. Nic łatwiejszego, no nie? Zwłaszcza w ostatnich dniach.

Powiem Wam coś w tajemnicy: to bzdura. Jeśli nie możecie zasnąć, obojętnie z jakiego powodu, zacznijcie czytać Wikipedię. Po jakimś czasie i tak padniecie, a w międzyczasie dowiecie się czegoś bardziej lub mniej ciekawego. Ja mam za sobą już m.in. biografie członków The Beatles, historię większości stanów USA i niektórych republik wchodzących w skład Federacji Rosyjskiej. Zdaje się, że jedna z moich koleżanek przerabia w ten sposób dynastię Habsburgów.

A tak przy okazji: czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć, dlaczego w czasie tych cholernych, tak bardzo wszystkim przeszkadzających upałów, ludzi opanowuje szał grillowania? Jak Wy możecie przy tej pogodzie stać nad tym przypiekającym się mięchem, a potem je jeszcze jeść?

Grille powinny być modne jesienią albo wczesną wiosną.

Nigdy nie zrozumiem świata.

sobota, 4 lipca 2015

Krystyna Siesicka nie wyda już nowej książki

W moim rodzinnym domu zawsze było dużo książek. Rodzice stale uzupełniali kolekcję, a ja regularnie byłam obdarowywana powieściami najpierw dla dzieci i młodzieży, a potem dla dojrzalszych czytelników. W ten sposób poznałam książki, które zaliczam do ulubionych w czasach mojego dzieciństwa. Sama również poszukiwałam: zaczytywałam się w Montgomery (nie pamiętam już dokładnie jak się to zaczęło) i w Musierowicz (jeden z tomów Jeżycjady dostałam od rodziców pod choinkę, potem kilka innych znalazłam na półce u kuzynki, a brakujące dokupowałam).

Oprócz nowych książek z księgarni często sięgałam po te stare, mające za sobą doświadczenie wielu lat spędzonych na półce i dotyku różnych rąk. Korzystałam trochę z biblioteki, ale chętniej czytałam powieści wyszperane w domu. Miałam szczęście: mama wciąż miała dużo książek, które sama czytała będąc młodym dziewczęciem. W ten sposób poznałam powieści Aleksandra Minkowskiego, Ewy Nowackiej, Krystyny Siesickiej i wielu innych. To były piękne książki. Ukazywały polską rzeczywistość taką, jak wyglądała ona w czasach, gdy moi rodzice chodzili do szkoły. Pełne były takiego szczególnego rodzaju wrażliwości, z którym łatwo się utożsamiałam. Na pewno miały na mnie spory wpływ, pomogły zbudować może nieco naiwny i przeidealizowany obraz świata i uczuć. W sam raz dla takiej rozmarzonej i trochę samotnej dziewczynki.

Siesicka była przez pewien czas jedną z moich ulubionych autorek. Pierwszą jej książką, z którą miałam do czynienia, było Jezioro osobliwości podarowane mi przez mamę. Pamiętam, że mama polecała mi ją wcześniej, a ja jak zwykle w takich sytuacjach reagowałam lekkim oporem. Z jakiegoś powodu byłam podejrzliwa wobec tych polecanych książek i sięgałam po nie dopiero wtedy, kiedy kładziono przede mną konkretny egzemplarz. Tak było z Dziećmi z Bullerbyn  Astrid Lindgren czy Wielką, większą i największą Jerzego Broszkiewicza. Obie książki okazały się świetne. Jezioro osobliwości też mnie zachwyciło, choć zdaje się, że wtedy to był dla mnie trochę nowy rodzaj powieści. To właśnie dzięki niej sięgnęłam po inne tego typu książki, między innymi po serię Portrety, wydawaną w latach siedemdziesiątych. 
W pewnym momencie wydawnictwo "Siedmioróg" zaczęło wydawać stare i nowsze książki Siesickiej i podobnych jej autorów w serii "Wokół nas". Zamawiałam kolejne pozycje z tej serii korespondencyjnie, bo w pobliskiej księgarni mogłam znaleźć najwyżej pojedyncze pozycje. A ja cieszyłam się właśnie wakacjami i chciałam przede wszystkim czytać. Pamiętam, z jaką niecierpliwością czekałam na paczkę. Przez ileś dni z rzędu starałam się nie wychodzić z domu, z obawy, że listonosz przyjdzie pod moją nieobecność. Oczywiście zostawiłby wtedy awizo i odebrałabym swoją paczkę na poczcie, ale to opóźniłoby sprawę o jakąś dobę. Chciałam mieć swoje książki tak szybko, jak to tylko możliwe. Czasem wpadałam na pomysł, że być może listonosz już odwiedził mój blok i założywszy, że nikogo o tej porze nie zastanie, wrzucił do skrzynki awizo. Zbiegałam wtedy na dół i dokładnie sprawdzałam przegródkę przyporządkowaną do naszego mieszkania. Rozczarowana wracałam na górę, by po jakimś czasie znów zejść - i tak kilka razy dziennie, aż do dnia, w którym upragniona paczka nareszcie się pojawiała. 

Pamiętam, że trochę bałam się rodziców. Książki wprawdzie kupowałam bardzo tanio, zdaje się, że cena jednej raczej nie przekraczała kilku złotych, ale przy pewnych ilościach rachunek za całość mógł opiewać na dość konkretną kwotę. Teraz z nostalgią wspominam tamte ceny - za siedemdziesiąt złotych miałam porządny zapas książek, dzś za te pieniądze kupiłabym może dwie powieści. 

Wczoraj, kiedy kładąc się spać zerkałam po raz ostatni na telefon, dowiedziałam się, że zmarła Krystyna Siesicka. Zrobiło mi się trochę smutno, jak zwykle wtedy, gdy dowiadujemy się o śmierci lubianego pisarza czy aktora. Z jej książkami nie miałam do czynienia już od wielu lat. Przeglądając Wikipedię, ze zdziwieniem zauważyłam, że aż do 2010 roku wychodziły jej nowe powieści. Wygląda na to, że mam spore zaległości. Może kiedyś dzieci pomogą mi je nadrobić. Albo znów zamówię sobie paczkę pełną pachnących drukiem książek. Będę czekać na nią z niecierpliwością, a potem, gdy nadejdzie, powrócę do nastoletniego świata marzeń i rozczarowań. Odłożę przeczytane książki na półkę, czekając, aż kiedyś znajdą je moje córki.

piątek, 3 lipca 2015

Między jawą a snem, z wódką ze szczurów w tle

Ostatnio było tu tak poważnie, że postanowiłam dla odmiany poopowiadać znów o swoich snach.

Mieliście kiedyś problem z rozróżnieniem jawy od snu? Ja tak. I niekoniecznie chodzi tu o skutki jakiejś porządnie zakrapianej imprezy.

Pamiętam, jak w pierwszej klasie podstawówki przyszłam kiedyś do taty z pytaniem:
- Tato, czy na początku roku w mojej klasie był taki mały brązowy chłopczyk i mała brązowa dziewczynka, czy tylko mi się to śniło?
- Musiało ci się śnić - odparł tata, a ja przyjęłam jego werdykt bez słowa sprzeciwu. To, co pamiętałam o "brązowych dzieciach" musiało być po prostu snem odurzonej nowymi bodźcami pierwszoklasistki.

Najbardziej uciążliwe było to na studiach, podczas sesji egzaminacyjnych. Wyobraźcie sobie tygodnie spędzane głównie na nauce. Szłam potem spać i we śnie uczyłam się dalej: śniłam dalsze ciągi rozdziałów podręczników, nowe fakty konieczne do zapamiętania. Rano, skołowana zbyt małą ilością snu i przytłaczającą ilością przyswajanych danych, miałam problem z rozróżnieniem, czego naprawdę się uczyłam, a co pojawiło się tylko we śnie. Po czasie zawsze przychodziło otrzeźwienie, ale zdarzało się, że to i owo musiałam weryfikować przy pomocy książki.

Czasem w nocy śnią mi się ciągi dalsze czytanych przeze mnie powieści. Albo oglądanych filmów. Bywa, że śni mi się, że czytam po angielsku albo niemiecku i trafiam na słowa, których nie rozumiem. Nie mam pojęcia, czy są to słowa, które istnieją naprawdę - myślę, że raczej nie, ale brzmieniowo pasują do danego języka. Kiedyś chciałam być reżyserem i wyśniłam końcówkę filmu, który chciałabym nakręcić. Wydaje mi się, że śniło mi się to więcej niż raz, albo po prostu ten sen wbił się w moją świadomość wyjątkowo głęboko, bo mimo upływu lat pamiętam dokładnie, jak to ma wyglądać. Nie będę zdradzać szczegółów, tak na wszelki wypadek - bo a nuż okaże się, że faktycznie zostanę jeszcze tym reżyserem i będę mogła zrealizować swoją wyśnioną scenę.

Wszystko to sprawia, że czasem, gdy ktoś podaje w wątpliwość to, co mówię, zaczynam się zastanawiać, czy czasem nie opowiadam czegoś, co tak naprawdę tylko mi się śniło. Na przykład jak podczas rozmowy z moim mężem o wiśniowym spryskiwaczu do szyb w samochodzie.
- Mój tata taki miał, kiedy byłam mała - opowiadałam.
- E tam, nie ma takiego - upierał się mąż.
- Ależ jest. Pamiętam. Ej, wiśnie to moje ulubione owoce, więc wiem co mówię.
- Eee.
- No dobra, może mi się śniło. Zapytam mamę - skapitulowałam.

Na szczęście moja mama przyznała, że ten wiśniowy spryskiwacz istniał naprawdę. Sny snami, ale jeśli chodzi o wiśnie, nie mogę się mylić. Co innego sos pomarańczowy do frytek: kilka nocy temu śniło mi się, że się takim zajadałam i po przebudzeniu od razu czułam wielką ulgę.

Sny smakowe w ogóle bywają masakryczne. Najgorzej wspominam ten o wódce ze szczurów. Śniło mi się, że poszłam na jakąś szkolną dyskotekę: dość niechętnie, nigdy nie przepadałam za takimi zabawami i chodziłam na nie w jakiejś bezsensownej nadziei, że tym razem będzie inaczej i nagle zacznę się dobrze bawić. We śnie kierowałam się chyba podobną motywacją, przy czym wszystko skończyło się okropnie: zawleczono mnie siłą do szkolnej ubikacji i zmuszono do picia wódki ze szczurów. Do dziś pamiętam ten ohydny smak i słowo "szczur" kojarzy mi się przede wszystkim z nim.

Chociaż, jak się tak dokładniej zastanowię, to niektóre sny bywają smaczne. Na przykład ten z Hitlerem przyrządzającym dla mnie lasagne.

Ok, kończę, zanim się zagalopuję i opowiem sen o Ryjku z "Mumunków".

Miłego początku weekendu!

czwartek, 2 lipca 2015

Niektore miasta są za daleko

Niektóre miasta są za daleko, nawet jeśli już w nich jesteś.

To zdanie wypowiedział bohater książki Nuali O'Faolain Mój sen o tobie. Nie będę jej recenzować, polecać, ani odradzać. Przynajmniej jeszcze nie. Mam za sobą dopiero kilkanaście stron tekstu. Jest południe 2 lipca 2015, właśnie minęła połowa 2015 roku. Wróciłam od fryzjera, sięgnęłam po książkę i już po chwili ją odłożyłam. Czasami tak bywa: czyta się jakieś zdanie, które powoduje całą lawinę myśli, które należy jakoś okiełznać i uporządkować.

To prawda, że pewne miejsca są za daleko. Nawet wtedy gdy już w nich jesteśmy. Czy nie o to między innymi chodzi w egzotycznych podróżach? Znaleźć się w innym świecie. Zmienić otoczenie. Oderwać się. Zawsze gdy gdzieś wyjeżdżam, wyobrażam sobie mapę świata i siebie na jej tle. I myślę wtedy: "kurczę, gdzie ja jestem!" Uwielbiam wszelkie mapy. Oglądam je, wyobrażając sobie na przykład, że podświetlają się miejsca, w których już byłam. Albo te, w których chciałabym być.

Zwykle chodzi o jakaś krótką wizytę. To może być kilka dni, może tydzień albo dwa. Wakacje. Wypad do mniej lub bardziej odległego punktu na mapie, z którego potem wracamy do miejsca uznawanego za dom.

Bywa jednak i tak, że wyjazd nie jest po prostu trwającą ileś dni lub tygodni wycieczką. Ludzie migrują: wyjeżdżają za studiami, pracą, miłością i marzeniami. Ja sama przeprowadzając się z miejsca na miejsce wyczerpałam już wszystkie z wymienionych przed momentem powodów. Mieszkałam w wielu miastach, w czterech krajach, na dwóch różnych kontynentach. Jest różnie: nowe miejsce zawsze jest fascynujące. Z drugiej jednak strony często tęsknię, w dodatku za więcej niż jednym miejscem. Bo przecież w każdym z nich spotkały mnie fajne sytuacje, poznałam świetnych ludzi. Gdybym miała teraz gdzieś wrócić, byłoby mi trudno powiedzieć, które z wcześniej zamieszkiwanych przeze mnie miejsc byłoby najwłaściwszym wyborem. Jeśli to przemieszczanie się po świecie czegoś mnie nauczyło, to z pewnością tego, że nie ma miejsca, które byłoby idealne do życia.

Nawet jeśli kochasz piękną pogodę, to taka pogoda przez niemal cały rok może sprawić, że zatęsknisz za śniegiem, a nawet listopadową pluchą. Jeśli lubisz mieć dużo pieniędzy i wyjeżdżasz tam, gdzie możesz dużo zarobić, to może się okazać, że autochtonów, żyjących w bogatym kraju od mnóstwa pokoleń, i tak nigdy nie dogonisz. Jeśli fascynuje Cię dzika przyroda i życie blisko natury, może się okazać, że codzienna egzystencja w takich warunkach jest na dłuższą metę trudna i frustrująca. Możesz być miłośnikiem wielkich miast z Nowym Jorkiem na czele, ale kiedy już przybędziesz na miejsce z rodziną obładowaną walizkami, może się okazać, że nie jest to najlepsze miejsce do wychowywania dzieci. W Twoim punkcie startowym też nie było idealnie - w końcu z jakichś powodów go opuściłeś. I tak dalej, i tak dalej.

To nie muszą być koniecznie jakieś wielkie problemy, trudne do przeskoczenia. Ostatecznie większość z nas jest w stanie przyzwyczaić się do życia z niemal każdą pogodą w tle. Zapytajcie tych, którzy z wyboru mieszkają na Svalbardzie. Istnieją ludzie, wychowani i urodzeni w ciepłych krajach, którzy decydują się na przeprowadzkę za koło podbiegunowe. I są tam szczęśliwi, choć pewnie od czasu do czasu tęsknią za upałem. Sęk w tym, że jesteśmy od siebie różni i, jak powszechnie wiadomo, wszystkim się dogodzić nie da. To, co dla jednych jest wadą, dla innych może być zaletą.

Dla mnie wadą jest odległość. Świadomość, że od części mojego życia (dość ważnej części: tej zawierającej w sobie rodzinę, wielu przyjaciół i ważne dla mnie miejsca) dzielą mnie tysiące kilometrów, pół doby lotu i dużo pieniędzy, które trzeba zostawić na koncie linii lotniczych, jeśli chcę odwiedzić stare śmieci. To, że na kawę czy piwo z różnymi świetnymi ludźmi umawiam się ciągle na jakąś nieokreśloną przyszłość, kiedy już spotkamy się na żywo.

Nowe znajomości jakoś nie są w stanie tego wyprzeć, choć wiem, że jeśli kiedyś opuszczę Kalifornię, to dla odmiany będę tęsknić za poznanymi tam ludźmi.

Niektóre miasta są za daleko, nawet jeśli już w nich jesteś. Dla mnie takim miejscem są okolice San Francisco, które co prawda uwielbiam, ale które są tak cholernie daleko, że nawet kiedy tam jestem, na przykład siedząc nad zatoką i gapiąc się na cudowny zachód słońca (tak po prawdzie to już dawno mi się to nie zdarzyło), to czuję się trochę jak na końcu świata. Pięknym i fascynującym końcu świata. Na tym punkcie graniczącym z Oceanem Spokojnym, w dzieciństwie znajomym wyłącznie za pośrednictwem atlasu.

Wyjazdy są fajne. Nawet jeśli w grę wchodzi przeprowadzka na mniej lub bardziej "stałe". Nieważne, z jakich powodów. Uważam, że mieszkanie przez jakiś czas w innym kraju to świetna sprawa: wzbogaca, dając dystans i możliwość spojrzenia na wszystko z innej perspektywy. Jest to też przygoda, taka z gatunku tych, z których lepiej skorzystać, jeśli nadarza się okazja, bo w przeciwnym razie można już zawsze żałować. Trzeba jednak pamiętać, że wszędzie tam, gdzie przebywamy dłużej, zostawiamy kawałek siebie. Potem, kiedy chcemy jakoś to wszystko poskładać do kupy, okazuje się, że nie potrafimy ustalić, który kawałek jest ważniejszy od drugiego. I w jakim miejscu powinno dojść do ułożenia tych puzzli.

Świadomość tego, że nie chce się spędzić życia na końcu świata, jest już pewną wskazówką.

środa, 1 lipca 2015

Książkowe podsumowanie, czyli co czytałam przez ostatnie pół roku

Pierwsza połowa roku zakończyła się wraz z czerwcem, czas zatem na książkowe podsumowanie półrocza. Jak zwykle jest to zestawienie niekompletne - chętnych do uważnego śledzenia moich czytelniczych przygód zapraszam na Goodreads. Tytuły w notce podaję zgodnie z wersją językową, w której czytałam daną pozycję.

Muszę przyznać, że jak na razie pod względem książkowym ten rok jest dla mnie bardzo łaskawy. W doborze lektur nie stosuję jakichś innych niż zwykle kryteriów (czyli po prostu sięgam po to, co mnie interesuje i jest dostępne), mam zatem szczęście. W związku z tym notka będzie prawie wyłącznie o książkach, po które według mnie warto sięgnąć.
Jakoś na początku roku zachwyciła mnie Girl with a Pearl Earring Tracy Chevalier. Trochę zwlekałam z wzięciem się za lekturę, zdaje się, że e-book przeleżał na moim czytniku kilka lat. Zaraz po przeczytaniu książki obejrzałam film, w którym spodobał mi się chyba tylko Colin Firth grający Vermeera. Jeśli nie znacie filmu ani książki i chcielibyście to zmienić, to to radzę zacząć od powieściowego pierwowzoru.

W końcu sięgnęłam po trylogię Miłoszewskiego o prokuratorze Szackim. Było na co czekać. Wszystkie trzy tomy wciągnęły mnie bez reszty. Można nie lubić kryminałów i nikogo nie zamierzam pod tym względem nawracać. Ale pomińmy raz kwestię gatunku. Miłoszewski po prostu potrafi pisać. Jego opisy przestrzeni, miast, w których dzieje się akcja, sposób przedstawienia postaci, ich psychiki i mechanizmu myślenia, wreszcie poczucie humoru - miodzio. Z teorią ustawień nie chcę mieć jednak nic wspólnego. Czytając sceny z seansami z zastosowaniem tej metody czułam się jak podczas lektury porządnego horroru. Słowo daję, że potem miałam problem z tym, żeby samej zejść w środku nocy do kuchni (nie pytajcie mnie, po co chciałam iść w nocy do kuchni. Naprawdę nie pamiętam). Oczywiście obcując z innymi czytelnikami nie zdołałam dożyć czerwca 2015 bez trafienia na jakieś spoilery, ale zakończenie serii i tak mnie rozwaliło.

Bardzo podobał mi się Drach Twardocha. Tak jest dobrze tego samego autora już jakby mniej, ale nie na tyle, żebym żałowała. Stanowczo muszę się w końcu wziąć za Morfinę

Przeczytałam w tym roku dwie zupełnie różne książki, których akcja ma miejsce w Irlandii.Pierwsza z nich to Pomegrenate Soup Marshy Mehran, która opowiada o losach irańskich emigrantek prowadzących restaurację w małej miejscowości w hrabstwie Mayo. To bardzo ciekawa i warta przeczytania powieść, choć jedna sprawa trochę mi zgrzytała. Bohaterkami są trzy siostry, które w wyniku dość przerażających wydarzeń uciekły z Iranu. Każda z nich przeżywa swoją traumę, z którą musi się zmierzyć w kraju oddalonym tysiące kilometrów od ich ojczyzny. Na tym tle opisy gotowania zupy, choćby bardzo smacznej i w jakiś sposób wplecionej w problematykę powieści, wydały mi się lekko groteskowe. Drugą książką z Irlandią w tle jest Miasto cieni Michaela Russella, ukazująca Dublin i Gdańsk lat 30 XX wieku. Przyjemna, bardzo klimatyczna, choć prosto napisana książka, ale mam wrażenie, że wybierając polskie tłumaczenie popełniłam błąd - było trochę niezgrabności językowych i gramatycznych.

The Secret Life of Bees zdecydowanie mnie zachwyciło. Czuję, że Sue Monk Kidd to autorka, na którą zawsze mogę liczyć. The Mermaid Chair też mi się podobało, choć to trochę inna powieść i sięgający po nią raczej nie powinni spodziewać się ambitnego dzieła.

Jednym z moich ostatnich odkryć jest Miss Peregrine's Home for Peculiar Children (Ransom Riggs). Książka kompletnie mnie zauroczyła i całe szczęście, że ma kontynuację w postaci dwóch kolejnych tomów. Żeby było jasne - to nie jest wybitne dzieło literatury, które trafi do kanonu. To po prostu przyjemnie napisana powieść oparta o ciekawy pomysł. Targetem jest raczej młodzież, ale dorosłym też może się podobać. W założeniu miało być chyba trochę strasznie i sądzę, że niektórzy spośród młodszych czytelników mogą to tam odbierać. Ja się nie bałam - po lekturze kilku Kingów i skandynawskich kryminałów trzeba czegoś więcej, żeby zjeżyły mi się włosy na plecach. Ale przyznaję, że zdjęcia, którymi ozdobiona jest książka dodają jej klimatu niesamowitości. Dla wahających się: jeśli szukasz czegoś lekkiego, ciekawego, baśniowego i wciągającego w jednym, to ta powieść może przypaść Ci do gustu.

Kilka dni temu skończyłam czytać reportaż Detroit. Sekcja zwłok Ameryki autorstwa  Charliego LeDuff. To zdecydowanie najciekawsza książka tego gatunku, jaką ostatnio czytałam. Wizytę w Detroit mam na pewno na długo wybitą z głowy, ale jeśli ktoś nie czuje się zniechęcony i chciałby spróbować tamtejszego życia, to spieszę z informacją, że domy w tym mieście mają bardzo atrakcyjne ceny. Za trzy i pół tysiąca dolarów spokojnie można kupić rozsądnych rozmiarów nieruchomość. Zainteresowanych odsyłam do poszukania konkretnych ofert w serwisie zillow.com. Tylko zanim się zdecydujecie na przeprowadzkę, przeczytajcie książkę. Proszę.

Co tam jeszcze? Przeczytałam kilka powieści Chmielewskiej. Żadna nowość. Zaległości, jakie mam w poznawaniu twórczości tej autorki z przyjemnością nadrabiam od jakichś pięciu lat. I wciąż wydaje mi się, że przed sobą mam więcej niż za sobą. Chmielewską czytam zwykle na odprężenie, oczekuję od niej lekkości i dobrego humoru. Prawie nigdy się nie zawodzę.

Jestem po lekturze dwóch pierwszych części Trylogii stulecia Kena Folletta. Mam mieszane uczucia - z jednej strony te książki są doskonałą powtórką z lekcji historii, uzupełnioną dawką faktów, o których nie wiedziałam bądź nie pamiętałam. Akcja wciąga, z drugiej jednak strony rozmach powieści sprawia, że autor niemalże skacze po losach swoich bohaterów, tak że czytelnikowi nie udaje się nawet z nimi porządnie zaprzyjaźnić. Naprawdę, czytając miałam wrażenie, że jest mi absolutnie obojętne, kto przeżyje, a kto nie. Po trzeci tom jeszcze sięgnę, ale z innymi powieściami Folletta chyba trochę poczekam.

Na koniec zostawiłam sobie książkę, której zdecydowanie nie polecam. Jest to Szkoła żon Magdaleny Witkiewicz. Zapoznałam się z nią za pośrednictwem audiobooka - to miał być jakiś lekki romans do odsłuchania w trakcie dłużącej się jazdy samochodem. Kilka godzin kontaktu z tą powieścią wystarczyło, żebym nie miała ochoty na kolejny kontakt z twórczością autorki. Zdecydowanie nie była to pozycja dla mnie. I choć na ogół nie mam problemu z tym, że istnieją ludzie mający inny gust czytelniczy niż ja, to akurat fanów tej powieści kompletnie nie rozumiem. A wiem, że istnieją. Sorry ludzie.

I to by było na tyle. Oby druga połowa roku była co najmniej tak dobra czytelniczo jak pierwsza. Ale nawet jeśli będzie fatalna, możecie liczyć na kolejne książkowe podsumowanie, które wyprodukuję mniej więcej za pół roku.