środa, 29 lipca 2015

Bo czasem jest źle i już

Bywają takie dni, że wszystko idzie źle. I nie trzeba do tego piątku trzynastego. Bywa też i tak, że źle wcale nie idzie. Ale i tak łapiesz agresora.

Wstajesz rano, dziwnie wyspana. Jak zwykle zaraz po otwarciu oczu zerkasz na telefon komórkowy i ze zdumieniem zauważasz, że jest ósma rano. Ósma?! To się nie zdarza. Zawsze jest przecież tak, że wstaje się wcześniej, przez całe życie: bo najpierw była szkoła, potem praca, potem dzieci. Do pewnego momentu dłużej dawało się pospać w weekendy. Korzystałaś z tego chętnie, wylegując się w łóżku znacznie dłużej, niż należałoby, biorąc pod uwagę ogólnie przyjęte normy śniadaniowe. Ale w pewnym momencie zapewne starzejący się organizm, w ramach potrzeby regulacji trybu życia, zaczął kazać ci się budzić o tej siódmej rano również w soboty i niedziele. No, a potem pojawiły się dzieci, wprawdzie śpiochy, ale jednocześnie ranne ptaszki.

A Ty zawsze miałaś tak, że uwielbiałaś siedzieć długo w nocy, a potem w dzień spać tyle, ile tylko się dało.

Wydawałoby się, że dłuższa niż zwykła noc powinna dać dobry początek rozpoczynającemu się porankowi. Ale nie. Bo głowa jest jakby ociężała - może tego snu było jednak za dużo? Z ust wydobywają się kolejne ziewnięcia, oczy raz po raz wymagają przecierania. Jest źle.

To, co widzisz za oknem, potwierdza tylko twoje obawy. Jest szaro. Może nawet trochę pada. To nie jest pogoda, jakiej można by oczekiwać w lipcu, w dodatku podczas pobytu u rodziców, pierwszego od ponad dwóch lat. I znów zgrzyt: raptem kilka dni temu było źle, bo panował upał. Teraz jest źle, bo jest brzydko. Bez sensu.

Schodzisz na dół na śniadanie. Jest dobrze, dziś nie musisz go sama robić. Młodsze dzieci siedzą grzecznie w krzesełkach, pałaszując z zaangażowaniem leżące przed nimi smakołyki. Większe dziecko kręci się gdzieś po parterze - na szczęście jest już na tyle duże, że nie trzeba go na każdym kroku pilnować. Wzdychasz i sięgasz po książkę, próbując zacząć wszystko od początku. Ale znów coś idzie nie tak: wzrok jakby nie chciał trzymać się linijek tekstu, kolejne zdania docierają do twojej świadomości w zwolnionym tempie i dlatego czytasz je po kilka razy. W końcu stwierdzasz, że to nie ma sensu. 

Wbrew przyzwyczajeniom po śniadaniu wypijasz kawę. Zwykle sięgasz po nią w porze poobiedniej, ale w taki szary, smętny dzień z dołem bez powodu zwiększenie ilości ciepłych płynów wydaje się dobrym pomysłem. Nie dziś. Dodatkowy kubek płynu (bo przed kawą zdążyłaś już wypić herbatę) zdaje się ciebie wypełniać tak, że natychmiast czujesz się jak wtedy, gdy wstajesz od wigilijnego stołu: nadęta i spuchnięta.

A potem wszystko toczy się już samo: dzieci sprawiają wrażenie lekko rozdrażnionych, choć tak naprawdę ciężko się przyczepić do czegoś konkretnego. Maluchy budzą się z dziennej drzemki o godzinę wcześniej niż zazwyczaj, co zdecydowanie nie poprawia im humoru, a tobie rozwala czytelnicze plany. Starsza podchwyciła chyba twój nastrój i ciężko ją czymś zająć. Twoja inicjatywa, chyba pod wpływem tego dziwnego napięcia, spada do zera. Masz ochotę zamknąć się w którymś z pokojów z laptopem na kolanach i pogadać z kimś, kto na co dzień cię nie ogląda, wyżalić się na ten dzień, który zupełnie bez powodu jest totalnie bez sensu, ale przy głębszej analizie tego pomysłu uznajesz, że już na etapie planowania jest on drażniący: nie masz bowiem pojęcia, z kim tak naprawdę chciałabyś pogadać, a kolejne kandydatki i kandydatów odrzucasz w przedbiegach z takich czy innych powodów.

Nic złego się nie dzieje. Ale jest źle.

Gdzieś tam w międzyczasie myślisz o tym, że za kilka dni trzeba będzie pojechać do Krakowa. Brat się żeni, oczywiście nie wyobrażasz sobie nie być na jego ślubie, poza tym przecież uwielbiasz Kraków, ale teraz, gdy o tym myślisz, czujesz, że ogarnia cię jakaś niemoc. Wizja tego, że trzeba będzie spakować walizkę i udać się w tę kilkugodzinną podróż, zwieńczoną wypakowywaniem tejże walizki, wydaje ci się czymś ponad siły i absolutnie niemożliwym do zrealizowania, nawet jeśli w gruncie rzeczy to pestka, od której dzieli cię jeszcze jakiś tydzień.

Mogłam się wczoraj wieczorem napić wina, myślisz, pograć w coś, zarwać może nawet noc. Co ci niby przyszło z tego wyspania się, kobieto, skoro dzisiejszy dzień jest ewidentnie do kitu. I nie zmienia tego nawet obiad w postaci naleśników, które uwielbiasz od dziecka i które mogłabyś jeść w każdej postaci (a zdarzyło ci się już jeść naleśniki z łososiem i rukolą, więc chyba wiesz co mówisz). 

Po obiedzie - wizyta w sklepie. Sklep musi pomóc, wszak powszechnie wiadomo, że zakupy poprawiają kobiecie samopoczucie. Wprawdzie zdaje się, że zazwyczaj mówi się w ten sposób o kupowaniu ubrań, a nie artykułów spożywczych, ale zawsze można mieć nadzieję, że powiedzenie „przez żołądek do serca” dotyczy również w jakimś stopniu kobiet i że kupienie do domu czegoś smacznego pozytywnie wpłynie na twój kiepski nastrój. Zdeterminowana kupujesz cebularza. I białe wino. Bo ulubionych aktualnie lodów (sorbetu z „Zielonej budki”) jak na złość nie ma.

W samochodzie (jedziesz jako pasażer: jak przystało na prawdziwą ofiarę losu po prawie trzech latach w Stanach zanika u ciebie umiejętność prowadzenia samochodu z ręczną skrzynią biegów i najzwyczajniej w świecie boisz się prowadzić po drogach ojczyzny - schiza jak nic, na szczęście nie musisz się nad tym za dużo zastanawiać) wyciągasz książkę. To kolejna próba. I nagle coś zaskakuje: wciągasz się, czytane zdania utrwalają się w twojej świadomości. I przez te dziesięć minut na fotelu pasażera nawet nie myślisz za bardzo o tym, że jesteś w samochodzie, że może należałoby się rozglądać (wprawdzie samochód ma swojego kierowcę, ale jak na rasową żonę przystało, lubisz pilnować drogi również wtedy, gdy to nie ty prowadzisz). Kątem oka dostrzegasz, że na niebie pojawiło się słońce. I myślisz o tym, że może jeszcze będzie dobrze. A nawet jeśli nie, to ten dzień skończy się już za kilka godzin.

Wrócę do domu, myślisz sobie, poczekam na jakąś wolną chwilę, odpalę laptopa, popiszę sobie. Notkę na bloga, czy coś. A potem sobie przypominasz, że dziś możesz sobie pisać do woli i cokolwiek - bo cała Polska jest pod wpływem informacji o śmierci Jana Kulczyka i twój blog nikogo za bardzo nie obchodzi.

Już kiedyś tak było, wspominasz ponuro. Kilka lat temu olśnił cię jakiś absolutnie genialny (albo tak ci się wtedy zdawało) pomysł na tekst. Już, już miałaś zasiąść do komputera, gdy dotarła do ciebie informacja o abdykacji Benedykta XVI. I najpierw zaczęłaś sobie żartować, że nie ma po co pisać, bo dziś wszystkich interesuje tylko papież, a potem tak się w tych żartach zapędziłaś, że pomysł kompletnie wyleciał ci z głowy. I nie wrócił tam do tej pory.

No dobra, myślisz w końcu. Kiepskie dni się zdarzają. Przynajmniej nie jest gorąco, a przed sobą masz jeszcze kilkanaście dni spędzonych w normalnej strefie czasowej. Tylko tym razem żadnego zasypiania o 23. Czytaj, pij wino albo herbatę (w zależności od nastroju), włącz sobie fajna muzykę. Porozmawiaj. W ostateczności - pośpiewaj. W końcu to wakacje. A smuty zostaw sobie na jakiś dzień, kiedy ktoś naprawdę zalezie ci za skórę.

I pamiętaj o zrobieniu jakiegoś zdjęcia, nadającego się do zilustrowania przymiotnika określającego jakoś dobitnie to, jaki miałaś dziś dzień.

2 komentarze:

  1. Chciałem tylko powiedzieć, że mnie nic nie obchodzi śmierć Jana Kulczyka, nawet faceta nie znałem. A dzień rano rzeczywiście wyglądał listopadowo, ale potem mu się poprawiło.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tutaj listopad walczył dzielnie do popołudnia. Ale biorąc pod uwagę obecną barwę nieba - chyba ostatecznie przegrał.

    OdpowiedzUsuń