tag:blogger.com,1999:blog-77681437849388478852024-03-05T11:13:34.854+01:00@gatkowoBlog o tym, że żyję, czytam i plączę sznurkiAgatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.comBlogger323125tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-54732016089886252722021-03-08T16:01:00.003+01:002021-03-08T16:06:52.790+01:00Do widzenia!<p></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgXuceboShpOvNlKk9_LBh7UeBvIBZAkOkn9DW35Llw4s-yBGPYcSmZguIYLhN3IdwnvMhZpof4rDke1jKsIm_3SrR7HHNSCZZ86RfbXUKp6ivaG3KFWqWMu2y81AiRqaMFEs-RTHmiQuym/s640/suitcase-1412996_640.jpg" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="426" data-original-width="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgXuceboShpOvNlKk9_LBh7UeBvIBZAkOkn9DW35Llw4s-yBGPYcSmZguIYLhN3IdwnvMhZpof4rDke1jKsIm_3SrR7HHNSCZZ86RfbXUKp6ivaG3KFWqWMu2y81AiRqaMFEs-RTHmiQuym/s320/suitcase-1412996_640.jpg" width="320" /></a></div>W 2020 roku nie napisałam tu ani jednego tekstu.<p></p><p>Ale przecież 2020 nie przypominał żadnego innego roku w moim życiu - i to samo zapewne może powiedzieć wielu z Was. Z rokiem 2021 sprawa jest nieco prostsza - póki co, przypomina on mocno ten poprzedni.</p><p>Tak na serio, pandemia wywołała u mnie małe tornado. Nigdy wcześniej żadnego tornada nie przeżyłam, czy to dosłownie, czy też metaforycznie, ale wygląda na to, że po czymś takim jest spory bajzel i trzeba posprzątać, jeśli chce się ruszyć do przodu.</p><p>Aktualnie odkładam na półkę to, czego w najbliższym czasie nie będę używać. Odkładam też tego bloga, w którym przez kilkanaście lat pisałam o tym co myślę, co mi się śniło i - niekiedy - co mi się przydarzyło. Niczego nie kasuję, po prostu kończę ten etap.</p><p>Bo bez tego nie zacznę kolejnego.</p><p>Do przeczytania!<br /></p>Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-71087931297431778052019-12-31T20:39:00.002+01:002021-03-08T15:58:24.793+01:002019 - tradycyjne podsumowanie :)<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Ciężko w to uwierzyć, ale kończy się kolejny rok. I może jeszcze ciężej w to uwierzyć, ale ten był dla mnie dość szczególny. Nie rozwiodłam się, nie urodziłam kolejnego dziecka, nie zmieniłam miejsca zamieszkania ani nie zostałam CEO - a jednak sądzę, że 2019 rok zapamiętam na długo.<br />
<br />
1. Przeczytałam 234 książki. Tak twierdzi Goodreads - a ja mu trochę nie wierzę, bo mam wrażenie, że gdzieś po drodze "zjadł" mi 2 albo 3 książki. Tradycyjnie planuję napisać osobną książkową notkę - wypatrujcie jej jakoś w styczniu.<br />
<br />
2. Ponownie odwiedziłam Kalifornię. I ponownie utwierdziłam się w przekonaniu, że choć nie jestem z tym miejscem kompatybilna, to zawsze będę trochę tęsknić i za niesamowite szczęście uważam fakt, że mam tam gdzie spać i z kim rozmawiać przy kawie.<br />
<br />
3. Po 36 latach stwierdziłam, że przez całe swoje dorosłe życie byłam w błędzie w kwestii tego, co chcę robić w życiu - oczywiście poza tym, że chcę czytać książki, szydełkować i mieć najfajniejszą rodzinę na świecie. Wykonałam duży zwrot i choć wciąż trochę się boję, że coś tam po drodze nie wyjdzie, to dawno nie byłam tak zadowolona z życia.<br />
<br />
4. Myślę, że powyższe wiąże się trochę z pewną traumą, którą przeszłam mniej więcej w połowie roku i w wyniku której stwierdziłam, że czekanie w nieskończoność na to, by zacząć żyć, jest kretynizmem, zwłaszcza gdy ma się 36 lat, ryzyko różnych niefajnych rzeczy wynoszące dziesiątki procent i dwoje oczu, za która Naziści pewnie kazali by mnie co najmniej wysterylizować.<br />
<br />
5. Zaczęłam szydełkować rzeczy, które da się nosić na tułowiu. Czytaj: nie czapki. Swetry i sukienki. Mój szydełkowy pokój przypomina istny warsztat, w którym zazwyczaj pracuję w systemie zmianowym nad kilkoma nowymi ciuchami. Od czasu do czasu nawet ktoś coś zamawia i to sprawia, że czuję się trochę mniej winna poświęcając tyle czasu temu mojemu dłubaniu.<br />
<br />
6. Zaczęłam słuchać audiobooków po angielsku. Aż ciężko mi w to uwierzyć - zawsze uważałam, że o ile czytanie książek po angielsku to coś, z czym nie mam problemów, to miałam sporo uwag do swojego rozumieniu ze słuchu. Pewnego dnia jednak, kiedy poszukując nowego audiobooka na Audiotece stwierdziłam, że wśród nowości mają głównie książki erotyczne i religijne (nie zawsze tak jest, ale wtedy tak akurat było), wykupiłam subsrypcję Audible. Mój Boże, to było tak, jakby otworzył się przede mną cały nowy świat...<br />
<br />
7. Odwiedziłam Rzym, Barcelonę i Legoland w Danii. :-)<br />
<br />
No nic - za pół godziny impreza, której w dodatku jestem gospodynią, zatem... SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!!</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-38789551228484684232019-09-04T16:44:00.000+02:002019-09-04T16:44:13.846+02:00Wieczna księgarnia, czyli takie rzeczy to tylko w Szwajcarii<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Jak niektórzy wiedzą, jeśli chodzi o kraje, w których zdarzyło mi się mieszkać, najmniej przypadła mi do gustu Szwajcaria. Powodów było sporo, a dzięki temu, że poczytałam i posłuchałam o tym i o owym wiem, że z czasem byłoby ich tylko więcej, dlatego ani trochę nie żałuję, że wyjechałam.<br />
<br />
Oczywiście mieszkanie w Helwecji niosło ze sobą sporo zalet. Poziom życia jest naprawdę wysoki, kraj jest bardzo czysty (nie licząc petów na przystankach autobusowych, które kiedyś były zmorą, a jak jest teraz - nie mam pojęcia), bezpieczny i, nie ma co ukrywać - piękny. Gdzieś kiedyś czytałam opinię, że piękno szwajcarskich widoków jest takie spod znaku jeleń na rykowisku i w zasadzie się z tym zgadzam, ale mnie się takie jelenie nawet podobają, więc i warstwa wizualna tego alpejskiego kraju całkiem mi przypadła do gustu. Warto też wspomnieć o tym, że Szwajcaria ma naprawdę wspaniale działający transport publiczny. Na porodówkę pojechałam tramwajem, wróciłam też tramwajem i jeśli potem jeździłam tymi tramwajami trochę rzadziej, to tylko dlatego, że uparcie traciłam ciążowe kilogramy i łaziłam ile się dało na piechotę. Co w połączeniu z pięknymi widokami było zazwyczaj doświadczeniem przyjemnym.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhusekQrjlOrRLpxCzVYgczBjEkPQfqaSasCCL6rXY0uTr4kO-h6UaJ7xWZwpc_4vHjaclFOHM6lXtN5e65GbU1IG1VfJ9aqAn0h62TqzyzV8mXhSGHu_O473E4pRhzWpV6ADBxoWUxKSQd/s1600/arranged-1842261_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="212" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhusekQrjlOrRLpxCzVYgczBjEkPQfqaSasCCL6rXY0uTr4kO-h6UaJ7xWZwpc_4vHjaclFOHM6lXtN5e65GbU1IG1VfJ9aqAn0h62TqzyzV8mXhSGHu_O473E4pRhzWpV6ADBxoWUxKSQd/s320/arranged-1842261_640.jpg" width="320" /></a>Szwajcaria ma też nieco ciemniejszą stronę, o której chyba wciąż niewiele osób wie. To kraj, w którym kobiety otrzymały prawa wyborcze dopiero w latach 70. XX wieku, a w przypadku jednego kantonu - dopiero na początku lat 90. To również kraj, w którym kobietom płaci się wyraźnie mniej niż mężczyznom (w związku z czym niedawno miał miejsce spory protest). Wreszcie to kraj, który nie do końca jeszcze przystosował się do tego, że matki mogą chcieć pracować - ale tak akurat jest nie tylko w Szwajcarii.<br />
<br />
Jeśli ktoś nie był w Szwajcarii, a na tym etapie czuje się zaciekawiony, to bardzo polecam film "Die Schweizermacher". To kobieta z lat 70., na której był w kinie zdaje się co piąty Szwajcar. Ja oglądałam ją jakieś dziesięć lat temu i generalnie przez cały czas mojemu rozbawieniu, naturalnemu przy oglądaniu komedii, towarzyszyło również przerażenie. Dlaczego? Otóż cały czas miałam wrażenie, że patrząc na ekran widzę Zurych taki, jaki jest teraz. Zmieniły się samochody - no i w zasadzie tyle. Wydawało mi się wręcz nienaturalne, by jakieś miasto pozostało przez ponad trzydzieści lat aż tak niezmienione. A już całkiem mnie rozwaliła scena, w której bohaterowie przygotowując fondue używają mąki kukurydzianej w takim samym opakowaniu, jak ta, którą sama kupowałam. Prawdopodobnie miało tu spore znaczenie moje polskie doświadczenie, chyba wszelkie opakowania III RP wyglądają inaczej niż ich odpowiedniki w PRL, zakładając oczywiście, że istniały (ok, nie jestem pewna jak jest z Vibovitem), w każdym razie ja z tego filmu wyniosłam dość silne poczucie, że Szwajcaria jest niezmienna.<br />
<br />
Że wszystko jest tam od dawien dawna takie samo.<br />
<br />
No ale kiedy dziś przyszedł do mnie newsletter od sieci księgarni Orell Füssli (nie wiem czemu się z tego wszystkiego nie powypisuję, ale to temat na inną notkę) z okazji 500-lecia ich istnienia, to aż kliknęłam, żeby sprawdzić, czy się nie pomylili. Ja rozumiem, newsletter z okazji pięćdziesięciolecia. Ale pięćsetlecia? Wyobrażacie sobie, że Empik mógłby istnieć 500 lat?! Niby w przypadku Orell Füssli to, że zaczynali tak dawno, może tłumaczyć fakt, że to nie tylko firma sprzedająca książki, ale również zajmująca się drukowaniem, więc zapewne już w szesnastym wieku mieli co robić. Ale 500 lat i tak robi wrażenie.<br />
<br />
No bo pomyślcie:<br />
- 1525, Hołd pruski, Orell Füssli istnieje.<br />
- 1655, Potop szwedzki, Orell Füssli istnieje.<br />
- 1795 następuje trzeci rozbiór Polski, Orell Füssli istnieje.<br />
- 1863, w Londynie powstaje metro, w Polsce jest powstanie styczniowe, a Orell Füssli istnieje.<br />
- 1941, w Europie szaleje wojna, a Japonia atakuje bazy wojskowe w Pearl Harbor - a Orell Füssli istnieje.<br />
- 2008, wyjeżdżam do Szwajcarii, a Orell Füssli istnieje.<br />
- 2016, Brytyjczycy w referendum opowiadają się za wyjściem z Unii Europejskiej, akurat tuż przed tym jak ja sama wyjeżdżam do Irlandii, a Orell Füssli istnieje.<br />
<br />
Zresztą, dobrze że istnieje. Dzięki nim w grudniu 2010 roku ostatecznie się złamałam i kupiłam Kindle, bo jednak wolałam płacić za książkę 10 dolarów zamiast 20 franków szwajcarskich. Bo choć w Zurychu istniała filia oferująca powieści po angielsku (które z jakiegoś powodu było mi czytać łatwiej niż te po niemiecku), to było cholernie drogo. </div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-42491835801557635452019-09-02T19:58:00.002+02:002019-09-02T19:58:23.819+02:00Wcześniej nie będzie<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Zawsze, kiedy myślę o swoich szkolnych czy uniwersyteckich czasach, mam problem z przyswojeniem informacji, że to wszystko było już tak dawno temu. Bo przecież dopiero co przeżywałam stres przed klasówkami, dopiero co kułam do sesji, dopiero co piłam piwo z sokiem w którymś z krakowskich pubów. A że nie mieszkam w Polsce od ponad dziesięciu lat, w czasie których przebywałam po kilka lat w Szwajcarii, USA i Irlandii? Cóż, mnie się coś w temacie tego upływu czasu nie zgadza. Ktoś zakrzywia czasoprzestrzeń, kalendarze źle działają, sama nie wiem...<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh6g7-N-dGSXTTp_Vv7ai_SC172WKwoCz1FS-561vt2iX64ZTOj9FsxxP4uU7Z6T8QN_6BUT6G6eKqCV-bOvmQ4-fvYsskKbx6rRIdW4R0egSroCmbRKi7b80EdSfg8gVjQ8m3bdcChyphenhyphen_LB/s1600/girl-843076_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="212" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh6g7-N-dGSXTTp_Vv7ai_SC172WKwoCz1FS-561vt2iX64ZTOj9FsxxP4uU7Z6T8QN_6BUT6G6eKqCV-bOvmQ4-fvYsskKbx6rRIdW4R0egSroCmbRKi7b80EdSfg8gVjQ8m3bdcChyphenhyphen_LB/s320/girl-843076_640.jpg" width="320" /></a>Ale jest coś, co uświadamia mi, że czas naprawdę mija. Właściwie trzy cosie, wszystkie płci żeńskiej. To moje trzy córki, z którymi co roku lecę do Polski. I co roku ze zdziwieniem patrzę na to, jak wchodzą do kuchni moich rodziców i stają przy kuchennym blacie. Bo co roku ten blat jest od nich coraz niższy. To znaczy teraz, bo jeszcze kilka lat temu to one były niższe. Na co dzień nie widzę aż tak bardzo tego, że one rosną - owszem, wszystkie ubrania robią się stopniowo za małe, ale te zmiany następują powoli. Trzeba wyjazdu do Polski i zetknięcia z blatem, bym w pełni uświadomiła sobie, że moje dzieci naprawdę rosną, a czas pędzi nieubłaganie.<br />
<br />
W tym roku doszło do tego drugie uderzenie. Głupia sprawa, wiedziałam, że moja najmłodsza dwójka zacznie w tym roku szkołę, a jednak jak przyszło co do czego zaczęłam przeżywać bardziej niż one same. W ubiegły czwartek, bo wtedy zaczął się u nas rok szkolny, obudziłam się o 5 rano i nie byłam już w stanie zasnąć. Nie byłam też w stanie czytać książki, ciągle myślałam tylko o tym, że moje bobasy rozpoczynają dziś formalną edukację.<br />
<br />
Nie chodziło tylko o zmianę. Poczułam się trochę jak każdego roku, kiedy patrzę na dzieci przy kuchennym blacie mojej mamy. Przemijam. Jest coraz później. Moje lusterko i ja możemy tego jeszcze nie odnotowywać, ale faktom nie ma co zaprzeczać. W dodatku, wcześniej już nie będzie, czas mija tylko w jedną stronę.<br />
<br />
A ponieważ myśli te miały w sobie coś posępnie mrocznego, postanowiłam, że pewnych spraw naprawdę nie powinnam odkładać w nieskończoność, czekając na lepszy moment. Żyję tu i teraz, a wcześniej nie będzie. Pełna determinacji sięgnęłam po laptopa i kilkoma zdecydowanymi kliknięciami zamówiłam kieckę, która od dawna patrzyła na mnie z jednej z regularnie odwiedzanych stron internetowych.</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-12478630301586276082019-08-31T11:17:00.000+02:002019-08-31T11:23:52.267+02:00Korea Północna - wrażenia<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgsffdQZIFK6QjxR4PvYKYO5g-vfdzKf9u0eitmuLmA_58g_41tvcH77AEY9Fv3RI30SccgIuIsIXl4sqV8LxFixiRdAgf22QJPmnG_KtRlThY3OYBBx_Cz9_yDUhKlvWhEd_znc_s6jb1x/s1600/north-korea-2386759_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="360" data-original-width="640" height="180" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgsffdQZIFK6QjxR4PvYKYO5g-vfdzKf9u0eitmuLmA_58g_41tvcH77AEY9Fv3RI30SccgIuIsIXl4sqV8LxFixiRdAgf22QJPmnG_KtRlThY3OYBBx_Cz9_yDUhKlvWhEd_znc_s6jb1x/s320/north-korea-2386759_640.jpg" width="320" /></a>Nasze przewidywania okazały się słuszne. Naprawdę nie potrzebowaliśmy samochodu aż tak bardzo. Przez te trzy lata przyzwyczailiśmy się do długich spacerów i rządzących się własnymi prawami autobusów. Teraz od kilku tygodni pod domem stało auto, a my korzystaliśmy z niego głównie do transportu zakupów.<br />
<br />
- Bez sensu jak tak stoi - oświadczyłam któregoś dnia. - Pojedźmy gdzieś, na jakąś wycieczkę.<br />
- To może w końcu ta Korea Północna - zaproponował Dawid. - Blisko, jak pojedziemy rano, to wieczorem wrócimy...<br />
- Myślisz, że to bezpieczne? - miałam swoje wątpliwości.<br />
- Teraz podobno tak. Tylko ludzie wciąż nie mogą w to uwierzyć, więc nie jeżdżą.<br />
<br />
Droga do granicy zajęła nam jakieś pół godziny. Plan był następujący: jeśli na miejscu będzie dziwnie, to zawrócimy. Zawsze przecież możemy jechać na zakupy zamiast do Korei.<br />
<br />
Korea Północna przywitała nas pomarańczową poświatą, trochę przypominającą słoneczny zachód słońca, kiedy wszystko przebarwia się pod wpływem przygaszonych promieni. Wszystko zdawała się pokrywać lekka warstwa piasku. Wszystko, czyli kiepską, ale dość szeroką drogą, którą sunęliśmy w sznurze samochodów, pozbawioną jakichkolwiek linii czy znaków ułatwiających odnalezienie się w tej rzeczywistości. Wszystko, czyli ciągnące się wzdłuż tej drogi pola i długie, kilkupiętrowe budynki, przypominające stare magazynu, z rzeczywistości zaś będące zapewne budynkami mieszkalnymi.<br />
<br />
Co rzucało się w oczy, to brak ludzi. Miasto, przez które jechaliśmy, wyglądało na wymarłe. Samochodów na naszej drodze było natomiast sporo - oczywiście nie przypominało to dróg w Dublinie, ale liczba pojazdów na pewno przerosła to, czego spodziewałam się po tym kraju. Wszystkie auta wyglądały na zagraniczne. Czyżby Korea Północna przeżywała boom turystyczny? Rozglądając się dookoła stwierdzałam zresztą, że niektórzy musieli być tu już któryś raz - świadczyła o tym niezła orientacja na temat tego, jak powinno się tymi drogami jeździć. Bo nie wszystko było oczywiste - widziałam tu na przykład drogę podporządkowaną, z której na główną wolno było wyjeżdżać tylko tyłem.<br />
<br />
W końcu dojechaliśmy do kompleksu mieszkań - tu mieliśmy się zatrzymać na dzień, a gdybyśmy uznali, że jednak chcemy wracać do jutra, również na noc. Wnętrze było dość ponure - małe okna były brudne, przepuszczały bardzo mało światła, a to, co wpadało do środka rzucało na wszystko brudnopomarańczową poświatę. Mebli prawie nie było - jakaś stara kanapa, sterta pustych, kartonowych pudeł. I wielki balkon. Zaskoczona wyszłam sprawdzić co mogę z niego zobaczyć.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiiWCkVqFnT2ylLxc6VvZHO33Gc53reyAlIwEpN-EHJafs8zDb9dtUa4_agtAopb_BkMeY88A7JXdM2XRWchltwkKM4foOcqIRmrb-HfNpe35cHPNjdS5z0FFh04mdMsPZvN1_xhR34EKwo/s1600/sunset-2339632_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="360" data-original-width="640" height="180" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiiWCkVqFnT2ylLxc6VvZHO33Gc53reyAlIwEpN-EHJafs8zDb9dtUa4_agtAopb_BkMeY88A7JXdM2XRWchltwkKM4foOcqIRmrb-HfNpe35cHPNjdS5z0FFh04mdMsPZvN1_xhR34EKwo/s320/sunset-2339632_640.jpg" width="320" /></a>Zapadło mi dech w piersiach: przede mną roztaczał się cudowny widok na rzekę Yalu. Pomarańczowe promienie odbijały się w jej wodach, ale tym razem było to piękne. Widziałam wiszący most łączący oba brzegi i teren po jej drugiej stronie - rzędy długich budynków, znacznie wyższych niż te, które widziałam w Korei Północnej. W tle widać było toczącą się intensywnie budowę, mnóstwo pracujących na pełnej parze dźwigów, budynki, których wznoszenie się niemal dało się obserwować gołym okiem. Znałam geografię na tyle, by wiedzieć, że teren po drugiej stronie rzeki to już Chiny.<br />
<br />
- To magazyny AliExpress - szepnęłam do siebie wzruszona.<br />
<br />
Pomyślałam, że wyszłaby z tego niezła notka na bloga. Ale sam widok to za mało, poza tym nie byłam pewna, czy mogę tu robić zdjęcia. Wiadomo - na koreańskich ulicach bywa z tym różnie, ale czy fotografowanie Chin z północnokoreańskiego balkonu jest zabronione? Postanowiłam opuścić mieszkanie i poszukać jakichś ludzi, którzy mogliby odpowiedzieć na moje wątpliwości.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEisDgftGm6BIk2FrhUBWyP1M3lUbJvzTKyZGLZYj6sS-kes2RKDn5mX0eqf2yFKrWcF9vP-tjY9vWcXEWKdOYHvtrEIfsHYnplDuU5ktxqzoU1dBx_TZDHIXM6nrved2lhvA2XCxM1fs1ZZ/s1600/city-3326425_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="359" data-original-width="640" height="179" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEisDgftGm6BIk2FrhUBWyP1M3lUbJvzTKyZGLZYj6sS-kes2RKDn5mX0eqf2yFKrWcF9vP-tjY9vWcXEWKdOYHvtrEIfsHYnplDuU5ktxqzoU1dBx_TZDHIXM6nrved2lhvA2XCxM1fs1ZZ/s320/city-3326425_640.jpg" width="320" /></a>Przed wejściem do budynku spotkałam mężczyznę w średnim wieku. Ubrany w koszulę bez rękawów i drelichowe spodni ćmił papierosa, wpatrując się w ziemię. Zagadamy podniósł nieco spojrzenia i nie patrząc bezpośrednio na mnie odpadł cicho płynną angielszczyzną:<br />
- Ja nic nie wiem. Ja tam nie patrzę. To nie wasze miejsce. Wracajcie do Irlandii.<br />
<br />
- Musimy wracać, tu jest coś ostro nie tak - powiedziałam stanowczo do Dawida, który czekał na mnie w mieszkaniu. Jedźmy lepiej po te zakupy.<br />
<br />
I tak skończyła się moja pierwsza wyprawa do Korei Północnej. Ściśle rzecz biorąc skończyła się, ponieważ się obudziłam.<br />
<br />
<br /></div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-79779779071774851412019-08-27T18:14:00.003+02:002019-08-27T19:07:13.975+02:00Terror i zagłada, czyli dziecko w restauracji<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhPDU7QDE9-NO7Z69Fods0wUG55o3ydqnVwGIkBZL7b6lfHdQTQdPQd5qz9r65hqLByFoxUr8r0jNF9W-XZ2Xg3nDdo-Huo6N0hrFFZu39DKVj-aKmWBiOyaRUSq4H-3c_qammsPfxFppFS/s1600/architecture-1837150_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="426" data-original-width="640" height="213" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhPDU7QDE9-NO7Z69Fods0wUG55o3ydqnVwGIkBZL7b6lfHdQTQdPQd5qz9r65hqLByFoxUr8r0jNF9W-XZ2Xg3nDdo-Huo6N0hrFFZu39DKVj-aKmWBiOyaRUSq4H-3c_qammsPfxFppFS/s320/architecture-1837150_640.jpg" width="320" /></a>Na teksty i dyskusje odnośnie zabierania dzieci do restauracji trafiam regularnie od kilku lat. Cóż, albo temat zyskał na popularności, albo po prostu ja zaczęłam nań zwracać większą uwagę, kiedy sama zostałam matką. Początkowo czytałam, komentowałam, angażowałam się emocjonalnie. Potem przestałam się odzywać, za to chyba na złość samej sobie regularnie brnęłam przez setki komentarzy. Wczoraj po lekturze flejmu na ten a nie inny temat coś we mnie pękło i stwierdziłam, że coś jednak skrobnę. Raz a dobrze.<br />
<br />
<b>Rodzice, którzy zabierają swoje dzieci do restauracji to egoiści, którzy gdzieś mają komfort innych klientów oraz skąpcy, którym żal kasy na opiekunkę.</b><br />
<br />
Moje dzieci chodzą z nami do restauracji w zasadzie od początku. Nie, to nie jest tak, że bierzemy je na nasze randki, bez przesady. Jak wielu rodziców lubię wyjść tylko z małżonkiem, zjeść jedzenie, którego moje dzieci najpewniej nie tknęłyby małym palcem u nogi, wypić o jednego drinka za dużo i spokojnie spacerować po wieczornych ulicach bez konieczności pilnowania pociech.<br />
<br />
Tak się jednak składa, że od czasu do czasu w weekendy lubimy zjeść na mieście. Bywa, że tak jest po prostu wygodniej - na przykład planujemy cały dzień poza domem i restauracja ma wtedy sens. I nie zgadzam się, że w takich sytuacjach powinnam wybierać "dzieciowe" restauracje. Powinnam wybierać miejsca, w których serwowane jest jedzenie, które wszyscy zjemy i lubimy, w których mają stoły mieszczące pięć osób i których klientela nie składa się w dużej mierze z osób w stanie wskazującym. Takie wyjścia nie są efektem egoizmu ani skąpstwa. Są efektem tego, że mam rodzinę, z którą lubię spędzać czas. Również poza domem i poza placem zabaw. Również w restauracji.<br />
<br />
Są sytuacje, w których wolę zostawić dzieci z tą opiekunką - ale nie dlatego, że mój wąż w kieszeni akurat usnął. Po prostu od czasu do czasu miło spędzić czas tylko w towarzystwie dorosłych. Przy czym za towarzystwo uważam tych, z którymi umówiłam się na lunch czy kolację, a nie dzieci obcych mi ludzie siedzących przy sąsiednim stole.<br />
<b><br /></b>
<b>Dzieci w restauracji drą się i biegają</b><br />
<br />
Słyszę, a raczej czytam o tym ciągle i oczy przecieram ze zdumienia. A potem przecieram je raz jeszcze, czytając odpowiedzi tych, który tego darcia się i biegania bronią. Albo takich, którzy widzą znak równości między dzieckiem w knajpie i takim zachowaniem.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgEA31QIXqpmTZWmUeUghFc709PB9nl2V-gLoKWMNwhuRDAv1vIuCFtnMw7Oy5New7xOYAtMN10r16LWpLOw-tUlFAPEN-a-AEinP7V54O30-yOmNupoQTsuPa7_c04-BGP7dkCb1RSyDnV/s1600/child-798740_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="212" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgEA31QIXqpmTZWmUeUghFc709PB9nl2V-gLoKWMNwhuRDAv1vIuCFtnMw7Oy5New7xOYAtMN10r16LWpLOw-tUlFAPEN-a-AEinP7V54O30-yOmNupoQTsuPa7_c04-BGP7dkCb1RSyDnV/s320/child-798740_640.jpg" width="320" /></a>Postawmy sprawę jasno - restauracja, choćby najbardziej dziecio-friendly, z rozbudowanym menu dla nieletnich i zapasem dwudziestu krzesełek do karmienia nie jest miejscem do biegania. Zarówno pod względem kwestii dobrego wychowania, jak i komfortu i bezpieczeństwa. Sama myśl, że takie sytuacje mają miejsce i że rodzice cicho na nie pozwalają ("no bo to dziecko, ono nie usiedzi") mrozi mi krew w żyłach.<br />
<br />
W te wakacje, będąc w Polsce, widziałam właśnie taki obrazek jak powyżej. Kawiarnia z lodami, kilkanaście stolików, pomiędzy którymi pomyka grupka mniej więcej sześcioletnich dzieci. Rodzice nie reagują: siedzą przy stołach, zatopieni w rozmowach. To się różni diametralnie od tego, co widywałam mieszkając w USA i Irlandii. Albo na wakacjach. Dzieci naprawdę mogą przebywać w restauracji i spędzać tam czas jedząc i rozmawiając, tak samo jak dorośli. Mało tego - z moich doświadczeń (no dobra - niepolskich) wynika, że zazwyczaj robią właśnie to. Jeśli nie, to najpewniej dlatego, że takie zachowanie byłoby nienaturalne dla samych ich rodziców. Ewentualnie mają trzy miesiące i mają rodziców, którzy nie ogarniają.<br />
<br />
Dlaczego tyle osób w Polsce odmawia dzieciom prawa do przebywania w przestrzeni publicznej, zamiast mówić o tym, że to, jak dzieci zachowują się w takich miejscach zależy w dużej mierze od rodziców? Problem leży nie tylko w restauracjach - możemy mówić o tym samym w kontekście podróży samolotem czy koleją. Jeśli dzieci krzyczą i biegają między stołami, jeśli zostawiają pod stołem i na krzesłach kilogramy rozpaćkanego jedzenia, a rodzice na to pozwalają i nie wpadną na to, że wypadałoby posprzątać i przeprosić - to coś jest ostro nie tak. Jeśli dodatkowo obsługa restauracji nic z tym nie robi ze strachu przed reakcją rodziców - to jest już kurde bardzo nie tak.<br />
<br />
To nie jest kwestia tego, czy rodzice będą zabierać swoje dzieci do restauracji, czy nie. Te dzieci za kilka lat dorosną - właśnie teraz przypada czas ich wychowywania. A przebywanie z potomstwem w miejscach takich jak restauracje czy muzea, a nawet kurde miejski autobus - niesie ze sobą walory edukacyjne. I proszę mi tu nie przytaczać tego argumentu, na który też już kilka razy trafiłam, że "zaraz zaczniemy dzieci wpuszczać do klubów ze striptizem".<br />
<br />
<br />
<b>Madki przewijają dzieci na stołach</b><br />
<b><br /></b>
Tak, czytałam, że gdzieś taka sytuacja miała miejsce. Pewnie takich zdarzeń było znacznie więcej, tylko nikt o tym nie napisał. Ludzi, w tym rodziców, jest na świecie sporo i na pewno nie brakuje wśród nich takich, którym trudno jest rozróżnić, co jest w dobrym tonie, a co nie bardzo. Śmiem twierdzić, że taka matka również bez dziecka mało uwagi poświęca pewnym sprawom. Może publicznie puszcza bąki, albo wyciąga gluty z nosa. Nie trzeba dziecka, żeby zachowywać się ohydnie w miejscu publicznym.<br />
<br />
Oraz: o incydentach wolę myśleć jako o incydentach. To nie jest tak, że 10% matek przewija dzieci na stołach restauracyjnych.<br />
<br />
Kolejne oraz: trochę zaskakuje mnie częstotliwość wyciągania tej sprawy w kraju, w którym wciąż wielu właścicieli psów nie sprząta po swoich czworonogach.<br />
<br />
<br />
<b>Mam prawo nie musieć patrzeć w restauracji na czyjegoś "bąbelka"</b><br />
<b><br /></b>
No dobra. Ale te "bąbelki" (Jezus Maria, kto wymyślił to określenie, od razu mam przed oczyma wizję dzieci obsypanych bąblami) są częścią społeczeństwa, czy tego chcemy czy nie. Owszem, bywają wkurzające, nawet dla zapatrzonych w nie rodziców. Zapewne są wśród nich egzemplarze, które do restauracji przychodzić nie powinny, zapewne większość z nich ma dni, w które lepiej odpuścić sobie takie miejsca. Nie mam też wątpliwości co do tego, że nie wszystkie miejsca nadają się do tego, by chodzić tam z maluchem, choć wyznaczanie tu granicy byłoby dość trudne i chyba niebezpieczne. Ale założenie, że w przestrzeni publicznej dzieci mają być niewidoczne, bo komuś one przeszkadzają, to jeden z bardziej wykluczających pomysłów o których słyszałam. A powiem szczerze, że jakoś tak od pewnego czasu pomysły na "strefy wolne od" działają na mnie jak płachta na byka. Chyba, że chodzi o nienawiść.<br />
<br />
Szczerze: "nie mam ochoty patrzeć na dziecko w restauracji" brzmi jak "nie mam ochoty patrzeć na blondynów w restauracji". Znaczy ok, ktoś może tak mieć. Można nie lubić. Ja na przykład nie lubię patrzeć jak je ktoś kto ma poobgryzane paznokcie. Ale to nie znaczy że te dzieci czy ci od paznokci mają zniknąć. Nawet nie powinny i nie powinni.<br />
<br />
Zróbmy taki eksperyment myślowy: wyobraźcie sobie, że w sieci toczy się dyskusja na temat tego, czy do restauracji powinni przychodzić ludzie powyżej osiemdziesiątego roku życia. Bo przecież mogą się np. ślinić. Albo wydzielać niemiły zapach. Komuś może wypaść sztuczna szczęka. Albo taki staruszek będzie powoli, żółwim tempem iść do toalety, blokując tym samym przestrzeń między stolikami. A tu ludzie jedzą obiad! Nie brzmi dobrze? No właśnie.<br />
<br />
Ja z kolei mam tak, że wolałabym nie musieć patrzeć na rasistów, homofobów i pedofilów. Że chciałabym żyć na świecie, na którym ludzie się zwyczajnie lubią i nie spędzają godzin w sieci dosrywając innym za pośrednictwem klawiatury. W którym jest miejsce dla dzieci, młodzież, dorosłych i starców. W którym bierzemy na klatę odpowiedzialność - za swoje czyny, ale też za własne dzieci. W którym nie wypisujemy przydługich esejów o egoistycznych madkach w knajpach (swoją drogą - zawsze madkach, nie ojcach), z których pewnie żadnej nie znamy osobiście, i w którym rodzice uczą dzieci jak zachowywać się w przestrzeni publicznej. Bo ona jest dla wszystkich. A nasze prawa i wolność (zarówno dorosłych jak i dzieci) sięgają tak daleko, jak prawa i wolność innych.<br />
<br />
A restauracja, która zabrania wstępu dzieciom poniżej sześciu lat? Niech zabraniają, jak chcą. Na pewno zrobili sobie niezłą reklamę. Ciekawe, czy poznańscy rodzice zaczną tam teraz wyprawiać szóste urodziny swoich dzieci. ;-)</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com7tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-31674507894911017692019-08-26T15:56:00.003+02:002019-08-26T15:59:13.152+02:00Wszystko zaczęło się w ubikacji<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEieiy-lYgZSdT-ZXzGJEXo3dttHDwSIuv__yZuy4jGisyAjT1_8lTgZoD-BLFEE61LhlR1ejTsdBFTKoTKIb_Z8euLi4nE4pVKbH6HbwGDIQCW8_ComqC-RrjHFM6g0JgTmqYo7rnAMrnJW/s1600/bathroom-691341_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="212" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEieiy-lYgZSdT-ZXzGJEXo3dttHDwSIuv__yZuy4jGisyAjT1_8lTgZoD-BLFEE61LhlR1ejTsdBFTKoTKIb_Z8euLi4nE4pVKbH6HbwGDIQCW8_ComqC-RrjHFM6g0JgTmqYo7rnAMrnJW/s320/bathroom-691341_640.jpg" width="320" /></a>Właściwie nie wiem, dlaczego tak postąpiłam. To był impuls, jeden z tych, którym trudno się oprzeć. Było nas kilka, wszystkie miałyśmy po piętnaście czy szesnaście lat, a ja miałam największy plecak. Był na tyle duży, że zmieściła się do niego klapa od sedesu, którą dumnie wyniosłyśmy ze szkolnej ubikacji. Trofeum.<br />
<br />
Nie, naprawdę nie mam pojęcia, po co mi to wtedy było. Wiem, że nie lubiłam swojej szkoły, zapewne zatem ten kretyński w gruncie rzeczy postępek dawał mi poczucie, że coś tej znienawidzonej instytucji odbieram. Że w jakimś minimalnym wymiarze mam władzę nad tym szarym gmachem, w którym traciłam kolejne lata swojego życia.<br />
<br />
Kaśka, która towarzyszyła mi w całym procederze, to końca dnia szeptała zainteresowanym: "Agata ma klapę w plecaku". Po lekcjach, kiedy już dotarłam do domu, zdobycz stanęła przy moim biurku, a ja patrzyłam na nią zwijając się w środku ze śmiechu. Bohaterski czyn nie rozśmieszył jednak rodziców - po powrocie z pracy z dość surowymi minami usiłowali ze mnie wyciągnąć, po co właściwie zrobiłam to, co zrobiłam. Bez rezultatu. Mało tego - udało im się zasiać we mnie nieźle kiełkujące ziarno wątpliwości, skutkiem czego utraciłam wiarę w sens obecności szkolnej deski klozetowej w moim pokoju i kolejnego dnia potulnie odniosłam ją na miejsce.<br />
<br />
I to byłoby na tyle. Akcję udało się przeprowadzić w tajemnicy, nie dowiedział się o nim żaden element ówczesnego ciała pedagogicznego i pewnie gdyby nie to, że przez te dwadzieścia lat ciągle ktoś mnie pytał o to, po co mi była ta klapa i co się z nią potem stało, sama wymazałabym całą przygodę z pamięci. Nic z tego - znajomi nie zapomnieli, a ostatnio dowiedziałam się nawet, że moja pracująca jako nauczycielka koleżanka regularnie opowiada o mnie i tej nieszczęsnej klapie swoim kolejnym uczniom.<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjQ-4avMD9Cwj3tKtkg-IlQc-ZBJXswLNLjCVx-XF3lrkMmRy4ApRqX_l5euMdMnjX24FVN3R2j8Sfg0NDJULGW6mkI8rYptj3hq7Y_ELqiw94zrGELno59ZB4GZc-gbSCBfUGZLrPt-FtP/s1600/IMG_4054.PNG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjQ-4avMD9Cwj3tKtkg-IlQc-ZBJXswLNLjCVx-XF3lrkMmRy4ApRqX_l5euMdMnjX24FVN3R2j8Sfg0NDJULGW6mkI8rYptj3hq7Y_ELqiw94zrGELno59ZB4GZc-gbSCBfUGZLrPt-FtP/s320/IMG_4054.PNG" width="148" /></a><br />
Kilka dni temu wzięłam udział w fejsbukowym konkursie serwisu Publio.pl. Trzeba było opowiedzieć o jakiejś historii z czasów szkolnych, którą pamięta się do dziś. Z telefonem w ręku szybko wyklikałam co trzeba, uznając, że po tylu latach nie ma się czego wstydzić, zresztą - wszystko wskazywało na to, że o całej sprawie wie już kilka setek ludzi.<br />
<br />
Dziś się okazało, że dzięki temu, iż w 2000 roku wyniosłam z liceum w Lubartowie klapę od sedesu, w 2019 roku wygrałam książkę.<br />
<br />
Wypływa z tego morał, a nawet dwa:<br />
- pobyt w każdej placówce oświaty może przynieść coś pozytywnego*,<br />
- każde wydarzenie w naszym życiu może mieć sens. Nawet, jeśli na ten sens trzeba czekać dwadzieścia lat.<br />
<br />
________<br />
<span style="font-size: x-small;">* Pobyt w tej akurat miał zresztą więcej zalet, ale nie oszukujmy się - jakby było ta dobrze, to nie wynosiłabym klapy.</span></div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-11743122505258873102019-08-04T19:32:00.000+02:002019-08-04T20:11:26.438+02:00Był sobie Lubartów. I Siwek Hieronim.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
W piątek, tuż przed północą, samolot ze mną na pokładzie wylądował na lotnisku w Dublinie. Skończyły się kolejne wakacje w Polsce. Trochę inne niż poprzednie.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgDzt1AXcRbUUPHSI6EgFDOKzYiverjNuBV2XRmaV4zI3kPg0AcNsRER89wmJG8wiaMi3fhqdKY_PfuLvIZLR9354aQP_kqY8piGDi9oWuRpz85p7Rz2uZPXcGrVoZO1wOHJ5AvktMeLgp9/s1600/73ED6D68-E875-445F-8ACC-EE54B72C24AE.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="150" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgDzt1AXcRbUUPHSI6EgFDOKzYiverjNuBV2XRmaV4zI3kPg0AcNsRER89wmJG8wiaMi3fhqdKY_PfuLvIZLR9354aQP_kqY8piGDi9oWuRpz85p7Rz2uZPXcGrVoZO1wOHJ5AvktMeLgp9/s200/73ED6D68-E875-445F-8ACC-EE54B72C24AE.JPG" width="200" /></a>Lepsze? Gorsze? Chyba lepsze. Na pewno bardziej socjalne. Niestety mam tendencję do zakopywania się w swojej własnej norze - zawsze, gdy docieram do domu rodziców, dopada mnie taki specyficzny błogostan, hamujący przed podjęciem jakichkolwiek działań wymagających wychodzenia z domu. Najchętniej siedzę wśród znajomych mebli, tych samych, które towarzyszyły mi dwadzieścia lat temu, z nosem w książce (no dobra, w Kindle’u), rozmawiam z rodzicami i zajadam się cebularzami posmarowanymi masłem bądź polanymi ostrym keczupem. Nie rozważam, nie myślę, nie analizuję - jest dobrze, tu i teraz.<br />
<br />
A myśleć jest o czym. Od wielu lat moje kolejne <br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiNzaz9FEOXDrIxzsIeFfcUSzJKanwja_SFwEVKc9WpFSVD2zZKyyultq8qDe1G9vjHP1VIM09S0FfRaerHp3Wgay8syODwVOfJlK5WLEdTKwtz_5A5EJ-m5UP5_y0k7sbdSBBgM5DH4YuI/s1600/IMG_8251.HEIC" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="150" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiNzaz9FEOXDrIxzsIeFfcUSzJKanwja_SFwEVKc9WpFSVD2zZKyyultq8qDe1G9vjHP1VIM09S0FfRaerHp3Wgay8syODwVOfJlK5WLEdTKwtz_5A5EJ-m5UP5_y0k7sbdSBBgM5DH4YuI/s200/IMG_8251.HEIC" width="200" /></a></div>
miejsca zamieszkania są dość odległe od Lubelszczyzny. Kiedy idę bądź jadę przez główną ulicę mojego rodzinnego miasteczka nie mogę uwierzyć, że minęło już tyle lat. A przecież już wkrótce będę mogła powiedzieć, że dłużej mieszkam poza Lubartowem niż w Lubartowie.<br />
<br />
Jeśli mnie pamięć nie myli, mój dziecinny plan nie przewidywał żadnych wyjazdów. Było kilka szalonych, nierealnych pomysłów, jak zakup pałacu w Kozłówce (miałam już nawet wybrany pokój, w którym będę pisać książki) czy adopcja wraz z bratem kilkanaściorga dzieci, które osiągały by świetne wyniki sportowe i w związku z tym nie musielibyśmy się troszczyć o pieniądze (chyba do tej pory nie miałam odwagi, żeby zwierzyć się bratu z tego pomysłu). Owszem, był czas, kiedy po lekturze “Waldena” Thoreau zapragnęłam zostać włóczęgą. Cóż, na swój sposób mi się to udało, choć żyję w sposób nieco bardziej zaawansowany niż początkowo zakładałam.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhwlJURU1kzPdpZErbZ6cPk84PxeY4eurLfJDNzP1xocUpQH57ntZSXpwn12vLKNRot1AOZS-TMFKqKJuslYTt3E6DtF1g9Eqc3czkDVfmRT_8UzYAivxssLZynJOiR6TFkNfIVf39hYlu3/s1600/CF092D6C-1FFE-440A-80EA-DDE33E647C3C.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1199" data-original-width="1600" height="149" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhwlJURU1kzPdpZErbZ6cPk84PxeY4eurLfJDNzP1xocUpQH57ntZSXpwn12vLKNRot1AOZS-TMFKqKJuslYTt3E6DtF1g9Eqc3czkDVfmRT_8UzYAivxssLZynJOiR6TFkNfIVf39hYlu3/s200/CF092D6C-1FFE-440A-80EA-DDE33E647C3C.JPG" width="200" /></a>Wracając do tematu: mój tegoroczny pobyt w Lubartowie różnił się chyba głównie tym, że zaczęłam więcej myśleć i wspominać. Nagle poczułam, że minęło tak bardzo dużo czasu - mniej więcej dwadzieścia lat, jedna piąta wieku! A wydawałoby się, że dopiero dwa, trzy lata temu rodzice pomogli mi spakować wielki plecak ze stelażem i odstawili mnie na pociąg jadący do Krakowa. Nie wiedziałam wtedy, że po kilku latach, niemal bez ingerencji z mojej strony, wszystko tak bardzo się skomplikuje i zamiast zostać w tym wymarzonym Krakowie, gdzie dostałam się na wymarzone studia, poznałam wymarzonego faceta i znalazłam pierwszą, kompletnie nie wymarzoną, ale niezłą jak na wtedy pracę, znów wezmę się za pakowanie i wyjadę do Zurychu, USA, a potem do Dublina.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh4YvxbW49PNUB8BE62bEzTWKIel7hKOsJuhv7G-4rdruzaFEydUISe6zAHdUCa2oiOvjc2nwpsf2in9R91H3-wLVbTxRK3jFpUVi8o6qZL6mChVy6PzbmZfNqC3-ouD2eAf4vtgycsE_rt/s1600/IMG_0968.HEIC" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="150" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh4YvxbW49PNUB8BE62bEzTWKIel7hKOsJuhv7G-4rdruzaFEydUISe6zAHdUCa2oiOvjc2nwpsf2in9R91H3-wLVbTxRK3jFpUVi8o6qZL6mChVy6PzbmZfNqC3-ouD2eAf4vtgycsE_rt/s200/IMG_0968.HEIC" width="200" /></a><br />
Tak naprawdę wcale nie dziwię się, gdy znajomi pytają mnie, gdzie wyprowadzam się w kolejnym roku. Moje życie ma prawo nie wyglądać zbyt stabilnie.<br />
<br />
Kiedyś wyglądało. Przechodziłam z klasy do klasy, czytałam kolejne książki, poznawałam nowych ludzi. Z pewnością nie należałam do najbardziej towarzyskich osób w szkole, ale jakoś tak w drugiej połowie podstawówki zaczęłam mieć stałą grupę znajomych. Grupa się rozpadła, ale potem była kolejna, a potem jeszcze następna - coś się działo.<br />
<br />
Lubartów mojego dzieciństwa był duży. Pamiętam dumę, którą czułam, gdy mama po raz pierwszy pozwoliła mi odwiedzić babcię. Trasę pokonałam zapewne w jakieś pięć, może siedem minut, ale ja pamiętam to jako całą wyprawę. Do tej pory mam przed oczami mijane budynki, zielone liście na drzewach, bibliotekę - pierwszą, do której byłam zapisana, poza szkolną, z którą jakoś nie zdołałam się zaprzyjaźnić. Podobnie było ze spacerami do parku - trzeba było najpierw dojść do pałacu (ach, to, jak mi się zdawało, było już samo w sobie długim spacerem), potem następowała wędrówka po zacienionych alejkach. A jeśli któremuś z rodziców wpadła do głowy wyprawa na łąki czy rzekę, robiła się z tego poważna eskapada.<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi3CylqG849uTY5mo6Q_vXtQtavYnkWJ19CegtGD6JlqR7Te2SvkWmCt2vYtA7m2OM4-vWM3GnkFR00yI-a5TWa7Itm18yDt3W6r9Eqcih7SYbVEBrEsACuyjqF_JYslai4vxWygvmk71Jq/s1600/6FDC3F15-5226-4E33-9580-E159E26EC644.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1600" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi3CylqG849uTY5mo6Q_vXtQtavYnkWJ19CegtGD6JlqR7Te2SvkWmCt2vYtA7m2OM4-vWM3GnkFR00yI-a5TWa7Itm18yDt3W6r9Eqcih7SYbVEBrEsACuyjqF_JYslai4vxWygvmk71Jq/s200/6FDC3F15-5226-4E33-9580-E159E26EC644.JPG" width="200" /></a><br />
Na środku parku był i nadal jest staw, który w mojej wyobraźni miał rozmiary i urok najpiękniejszego jeziora. Schodziło się do niego betonowym zejściem, które zdawało mi się długie i strome - ale ponieważ byłam tam znowu kilka tygodni temu, dobrze wiem, że dziecięca pamięć zawodzi. Czasem do stawu wchodził tata, by zerwać dla mnie wysoką laskę trzciny.<br />
<br />
Przechadzki po parku były czasem magicznym: spacerujący ze mną tata opowiadał mi najróżniejsze historie. Była to najczęściej wieloodcinkowa saga o Misiu Siwku Hieronimie, który istniał naprawdę: był szarym pluszakiem, pochodzącym z kiosku Ruchu mojej babci. W samym parku mieszkał inny bohater mojego dzieciństwa: Żółty, który, co bezlitośnie uświadomił mi brat, był hubą drzewną. Z Żółtym wiązały się jakieś mało przyjemne opowieści - nie pamiętam ich dokładnie, ale zdaje się, że był postacią nie do końca pozytywną, choć mnie nic z jego strony nie groziło.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhz4WpTMnWvYXkRoNTyd8-XNSUYjGslCbygvSi-BmmtZX9JHXtFoveI4nc6gWZ1ewFpyUjSGHODwZm6lvcdbsWnqpRkhxSbeijiPzLkWPsB4fAxeOwBTqdHeU1rk6LivNGzGQ0oaUfZ8Wze/s1600/F9EC1600-5193-46BD-9BC6-C35F8F8A4F1F.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="1199" data-original-width="1600" height="149" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhz4WpTMnWvYXkRoNTyd8-XNSUYjGslCbygvSi-BmmtZX9JHXtFoveI4nc6gWZ1ewFpyUjSGHODwZm6lvcdbsWnqpRkhxSbeijiPzLkWPsB4fAxeOwBTqdHeU1rk6LivNGzGQ0oaUfZ8Wze/s200/F9EC1600-5193-46BD-9BC6-C35F8F8A4F1F.JPG" width="200" /></a>Historie nie kończyły się wraz z wyjściem poza teren parku: jeśli szliśmy potem na łąkę, to wzdłuż rzędu topoli, których sadzenie pamiętał podobno mój dziadek. A łąka była już opowieścią samą w sobie - zasypana polnymi kwiatami, z których nieporadnie próbowałam pleść wianki. Bywało, że dorośli pozwalali mi wejść do Wieprza - dopływu Wisły, który przepływa przez Lubartów. Za każdym razem miałam nadzieję, że właśnie teraz nauczę się pływać. Nie udało się, ani w Wieprzu, ani w jakimkolwiek innym zbiorniku wodnym.<br />
<br />
Było też miasto: ogromne, o wiele większe niż park, a jednak swojsko znajome. Przemierzałam je niemal codziennie: z rodzicami, samotnie, z rówieśnikami. Po odebraniu świadectw maturalnych szłam w grupie rówieśniczek, śpiewając głośno “Siedem dziewcząt Albatrosa” i “Autobiografię”. Innym razem umówiłam się z X. o północy w samym centrum, tylko po to, by pójść do niej do domu, przesiedzieć w jej pokoju do szóstej rano, a potem wrócić do domu i udawać, że nic się nie stało. Było tego oczywiście znacznie więcej. Większość tych przechadzek zlało mi się już ze sobą, pozostawiając tylko wspomnienie czegoś niesamowicie świeżego i radosnego.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj9KSVioLptJzdJkspVvkzTQzl92yK0-X98mLpkOQTYT8P7I9y7xSeMyLzVTPUDeX4t5G1vtjAxo-TIWOEpQCDAhNa9491p2Zi1LVYCnEQ-jzKW5hRc2N35oHAufs3SdKG1lEotURbeFD11/s1600/9259BD95-126D-4E2F-93E4-FE8B71C49649.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1600" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj9KSVioLptJzdJkspVvkzTQzl92yK0-X98mLpkOQTYT8P7I9y7xSeMyLzVTPUDeX4t5G1vtjAxo-TIWOEpQCDAhNa9491p2Zi1LVYCnEQ-jzKW5hRc2N35oHAufs3SdKG1lEotURbeFD11/s200/9259BD95-126D-4E2F-93E4-FE8B71C49649.JPG" width="200" /></a>Moja osobna grupa wspomnień koncentruje się wokół K., mojej najlepszej przyjaciółki z podstawówki. Był czas, gdy w jej mieszkaniu spędzałam chyba przynajmniej tyle czasu co w swoim. Jadałam tam obiady, ciasta, piłam wykradany z barku alkohol. Nie byłam jedyna - to było jakieś magiczne mieszkanie, przyciągające do siebie całe rzesze moich rówieśników. Czasem zamiast siedzieć w środku, wychodziliśmy na klatkę schodową i tam siedzieliśmy całą bandą. Nie pytajcie mnie, co robiliśmy - kompletnie nie pamiętam. Wiem tylko, że to był świetny czas. Taki, o którym mogłabym napisać osobną książkę, choć trwał najwyżej dwa lata, te ostatnie przed szkołą średnią.<br />
<br />
Być może jedną z najbardziej kijowych spraw w życiu jest to, że kiedyś się dorasta.<br />
<br />
Ciąg dalszy prawdopodobnie nastąpi.<br />
<div>
<br /></div>
</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-57300480605525960992019-07-22T13:18:00.003+02:002019-07-22T13:33:28.177+02:00Na randkę nie jeździ się pociągiem<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhIrZLc3dpeQPU6vjtKz_SkkL53e-8EW8STUUBWSGNCmLL9n4JDrd1Pvz0I1ttXqkxnvJLnmFeMK-7BmeouKYw3lJFVAlvVwFPPGh4-SmP2ZGFW7rYMkz1lT2eh5-m6xjidn2LE0w3d1d0G/s1600/pkp.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1203" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhIrZLc3dpeQPU6vjtKz_SkkL53e-8EW8STUUBWSGNCmLL9n4JDrd1Pvz0I1ttXqkxnvJLnmFeMK-7BmeouKYw3lJFVAlvVwFPPGh4-SmP2ZGFW7rYMkz1lT2eh5-m6xjidn2LE0w3d1d0G/s320/pkp.jpg" width="240" /></a>Na peron dotarłam dziesięć minut przed odjazdem pociągu. To była dobra wiadomość: szczerze mówiąc obawiałam się, że mogę nie zdążyć. Cóż, świat by się nie skończył - musiałabym wprawdzie przeboleć stratę kupionego już biletu i poczekać na kolejny, odjeżdżający ponad trzy godziny później pociąg - ale dałoby się. Jednak po naprawdę fantastycznym weekendzie w gronie naprawdę fantastycznych ludzi i z naprawdę fantastycznym jedzeniem (i alkoholem!) w tle czułam już potrzebę powrotu. I kąpieli. Może nawet przede wszystkim kąpieli.<br />
<br />
Doskonale wiedziałam, że kilkugodzinna podróż pociągiem tylko we mnie tę potrzebę wzmoże.<br />
<br />
Ale najpierw trzeba było się dostać do środka. Nie lubię tych kilku minut pomiędzy dotarciem na peron, a odnalezieniem właściwego miejsca w pociągu. Moja podświadomość zawsze dręczy mnie wizjami sytuacji, w których miejsce, z które zapłaciłam jest zajęte - przez czyjąś bezczelność, pomyłkę, a może po prostu nadzieję - tego samego rodzaju jak ta, która towarzyszy mi zawsze, ilekroć podróżuję pociągiem; nadzieję na to, że miejsce koło mnie będzie jednak puste, w związku z czym będę mieć nieco więcej miejsca na łokcie.<br />
<br />
Zerknęłam po raz nie wiem który na wydrukowany kilka dni wcześniej bilet. Jego treść pozostała niezmieniona: nadal należało szukać wagonu numer 10. Spojrzałam przed siebie - na najbliższych drzwiach pociągu wisiała tabliczka z liczbą 21. Nastawiając się na długi spacer ruszyłam w prawo. Szybko zorientowałam się, że nie tędy droga - z tej strony pociągu znajdowały się wagony jadące do Kijowa. Z kolei z drugiej strony wagonu dwudziestego pierwszego znajdował się wagon dwudziesty drugi. Ponieważ jednak dopiero co byłam na Natolinie, gdzie numeracja bloków wymyka się wszelkiej logice, oraz ponieważ spędziłam kilka lat życia w Nowej Hucie, gdzie występuje dokładnie to samo zjawisko, wiedziałam, że kolejność liczb nie musi niczego oznaczać: równie dobrze za wagonem 21 mógł znajdować się wagon 22 lub wagon 10.<br />
<br />
I tak było.<br />
<br />
Wnętrze pociągu jak zwykle przywitało mnie specyficzną mieszanką zaduchu i zapachu (woni? smrodu?) ludzkich, spoconych ciał. Dziś mogło być szczególnie nieprzyjemnie: dzień był upalny, ja sama byłam porządnie spocona. Przypomniałam sobie, co kwadrans wcześniej powiedziałam do Karolci: coś o tym, że jeżdżenie pociągiem na randki nie ma sensu, że taka relacja jest od razu skazana na porażkę, bo przecież człowiek wysiadający z wagonu zwyczajnie śmierdzi. Właściwie wyjaśniało to kilka moich własnych damsko-męskich niepowodzeń.<br />
<br />
Moje miejsce na szczęście było puste, choć nie dało się tego powiedzieć o pociągu. Na korytarzu stali ludzie, a dwóch spośród moich siedmiu najbliższych współpasażerów przyznawało, że nie posiadają w ogóle biletów.<br />
- W kasie mi powiedzieli że już nie ma - skarżył się mój sąsiad z lewej.<br />
- No ja kupiłem, ale już dwa tygodnie temu - poinformował sąsiad z prawej. - Potem już bywają problemy.<br />
Pomyślałam: jak to dobrze, że ja też kupiłam bilet z wyprzedzeniem. Ale nie odezwałam się ani słowem.<br />
<br />
Jechaliśmy ścigając się z burzą - raz w nią wjeżdżając, to znów jej uciekając. Pan z lewej z pan z prawej robili co mogli, by zapewnić naszemu przedziałowi wentylację: podczas postojów otwierali okno na całą szerokość, a gdy pociąg ruszał przymykali je na 3/4 wysokości - tak by wiało, ale nie urywało głowy. Jeśli o mnie chodzi, mogli zostawić okno tak otwarte, jak tylko się dało - każdy powiew powietrza witałam z ulgą.<br />
<br />
- A ja byłam na koncercie X* w Londynie, dostałam bilety - perorowała piętnastoletnia może dziewczyna, stojąca w gronie rówieśniczek na korytarzu.<br />
- O wow, serio? - zainteresowała się inna. - A wiesz, ja ich w ogóle nie rozróżniam w tym zespole, oni tam wszyscy wyglądają tak samo.<br />
- E, nie, nie tak samo... Ja się musiałam nauczyć ich imion na pamięć. Bo wiecie, na ich koncertach przed każdą ich piosenką wykrzykuje się kolejno ich imiona, w odpowiedni sposób, w odpowiednim rytmie i w ogóle.<br />
- O, tak? - kontynuowała swe zainteresowanie jedna z przyjaciółek.<br />
<br />
Sąsiad po prawej, najwyraźniej przysłuchując się od niechcenia tej wymianie zdań parsknął lekko i rzucił uśmiech w kierunku dziewczyn. Ile mógł mieć lat? 50? 55? Dla mnie wymiana zdań, której byliśmy świadkami brzmiała zresztą tak samo kosmicznie.<br />
<br />
W miarę jak mijaliśmy kolejne stacje, do naszego przedziału zaglądały kolejne osoby - większość z nich w poszukiwaniu miejsca siedzącego, ale niektórzy zadowalali się zostawieniem bagażu na półce. Zaczęłam się łapać na tym, że podczas postojów zerkam na swój plecak, niepewna, czy ktoś omyłkowo nie uzna go za swój.<br />
<br />
Pociąg, który z Warszawy Centralnej odjechał punktualnie, szybko zyskał czterdziestominutowe opóźnienie. Beztrosko stał na kolejnych stacjach i w polu, cierpliwie przepuszczając jadące z naprzeciwka składy. Niecierpliwie zerkałam na Google Maps, śledząc postęp podróży. Trochę się to ciągnęło. Za oknem zapadał zmrok i w którymś momencie stwierdziłam, że jest już za ciemno na to, by czytać (nawet na Kindle nie przepadam za czytaniem gdy otaczają mnie ciemności). Światło oczywiście nie działało. Zaczęłam zatem błądzić myślami po wydarzeniach ostatnich dni. Z rozbawieniem wspominałam podróż pociągiem, którą odbyłam zaledwie dwa dni wcześniej: najpierw na lubartowskim dworcu ogłoszono, że mój pociąg stoi już na peronie (nie było po nim śladu), później, już kiedy jechaliśmy, zapowiadano przyjazd na kolejne stacje, podając godziny, które dawno już minęły. Teraz też coś ogłaszali, ale z głośnika wydobywał się tylko ciąg niezrozumiałych trzasków. Znacznie lepiej rozróżniałam słowa wypowiadane przez stojące wciąż na korytarzu nastolatki.<br />
<br />
- A te ruskie wagony, one są naprawdę wstrętne.<br />
- Tam mają kuszetki...<br />
- Co? Co to znaczy?<br />
- No kuszetki, że da się spać.<br />
<br />
Na zalaną deszczem lubartowska stację wysiadałam myśląc, że to zupełnie bez sensu, że tak lubię jeździć tymi pociągami: bo przecież śmierdzi, bo przecież ciągle są opóźnienia, ciągle coś nie działa (głośnik, woda w ubikacji, światło). Podróżowałam już wciśnięta w drzwi ubikacji, podróżowałam składem, w którym zamarzły drzwi i takim, pod który rzucił się samobójca. Moimi współpasażerowie bywali bezdomni i pijani. Tak naprawdę dzisiejsza podróż była spokojna (nie napiszę, że przyjemna).<br />
<br />
Wśród wszystkich miejsc, w których zdarzyło mi się podróżować pociągiem, PKP oferuje największą dawkę wrażeń. Niezmiennie od 20 lat, kiedy to zaczęłam samodzielnie przemierzać kraj koleją. Może to o to chodzi? O tę niezmienność? W pędzącym do przodu (niestety, bywa że i do tyłu) świecie PKP pozostaje takie samo.<br />
<br />
__________________<br />
<span style="font-size: x-small;">* Niestety nie zdołałam zapamiętać nazwy omawianego zespołu - z pewnością nie była to żadna ze znanych mi kapel.</span></div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-39114778919475797032019-06-23T20:16:00.000+02:002019-06-23T20:16:15.028+02:00O tym, jak zostałam modelką. I o prezydencie<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Stwierdziłam, że zamiast narzekać na czasochłonność hobby mojego małżonka, powinnam poszukać sobie czegoś równie absorbującego, w dodatku związanego z nieobecnością w domu. Bo jak na złość większość rzeczy, które lubię, mogę bez problemu wykonywać w swoich czterech ścianach.<br />
<br />
Pewnego popołudnia usiadłam zatem do komputera z zamiarem znalezienia nowego, czasochłonnego hobby, które koniecznie trzeba uprawiać poza domem. Nie musiałam długo szukać - pewna agencja poszukiwała modelek. Ogłoszenie było trochę nietypowe - wyglądało na to, że zatrudnione w niej dziewczyny pracują nieodpłatnie, mają natomiast styczność z największymi sławami świata mody, co niektórym z nich powinno docelowo zapewnić awans do wyższej ligi. Co ciekawe, wzrost powyżej 180cm przy jednoczesnym mieszczeniu się w rozmiar 34 nie był wymagany, można też było sobie liczyć więcej niż 25, a nawet 30 wiosen. Trzeba było natomiast być kobietą względnie ładnie się prezentującą (przynajmniej zdaniem tych, którzy decydowali o przyjęciu danej kandydatki). W ramach napadu podwyższonej samooceny postanowiłam spróbować (w końcu co miałam do stracenia?) i wysłałam swoją aplikację.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilJxbk-RtrwR3yEp4vaRnN3Kdk6DD3kmYc-7IzVyJIMLcHvLg-9HXcnH0ZFqQz3dda9xiWICP6t0AMiLX_czQczGkkBnJaSVoRahvDq4K8klvAAprCSEpFcBDvtu6JCpYkPNr2-R78HLuQ/s1600/fashion-2309519_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="426" data-original-width="640" height="213" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilJxbk-RtrwR3yEp4vaRnN3Kdk6DD3kmYc-7IzVyJIMLcHvLg-9HXcnH0ZFqQz3dda9xiWICP6t0AMiLX_czQczGkkBnJaSVoRahvDq4K8klvAAprCSEpFcBDvtu6JCpYkPNr2-R78HLuQ/s320/fashion-2309519_640.jpg" width="320" /></a>Kilka tygodni później już wiedziałam, że zostałam zakwalifikowana. Pocztą zaczęły nadchodzić całe stosy najróżniejszych folderów, katalogów i umów. Wszystko prezentowało się znakomicie - wprawdzie na przelewy na konto nie miałam co liczyć, ale a ramach "pracy" miałam dostawać całą masę bonusów, takich jak możliwość korzystania z prywatnego ubezpieczenia zdrowotnego czy otrzymywanie porządnych zniżek przy rezerwacji biletów lotniczych. Poza tym chodziło tu o angaż zaledwie kilkutygodniowy - czułam, że taką ilość czasu mogę poświęcić na dość ciekawie się zapowiadającą przygodę.<br />
<br />
Co do natury samego zajęcia, założenia były proste - modelki pracujące dla tej agencji pozowały do zdjęć wykorzystywanych następnie w katalogach z ciuchami. Sesje fotograficzne miały odbywać się w określonych godzinach w hotelu, w którym miałam przez kilka tygodni mieszkać. Nawet nie musiałam się kłopotać tym, jak tam dotrzeć - pewnego dnia pod mój dom podjechał autobus, który przemierzał całą Irlandię, zbierając po drodze wszystkie zakwalifikowane do programu modelki.<br />
<br />
Hotel był niesamowity - miałam do dyspozycji swój własny, bardzo przestrzenny pokój, dużą, nowoczesną łazienkę, oraz wszelkie udogodnienia udostępnione hotelowym gościom, takie jak basen, SPA, bar... Zaczęłam z nich korzystać od razu pierwszego popołudnia, jednocześnie czekając na jakiś rodzaj wezwania, ogłoszenia odnośnie tego, jak ma wyglądać moja "praca". Spodziewałam się, że wszystko zacznie się drugiego dnia od rana.<br />
<br />
Nic takiego jednak nie miało miejsca - po przebudzeniu zostało mi dostarczone obfite śniadanie wraz z poleceniem, bym nie krępowała się korzystać z otaczających mnie dóbr. Nie krępowałam się zatem - pływałam w basenie, korzystałam z dostępnych w SPA zabiegów, pełna nadziei, że jak przyjdzie co do czego, naprawdę nie będę musiała za to wszystko płacić. I czekałam na jakiś rodzaj wezwania.<br />
<br />
Po kilku tygodniach w moim pokoju pojawił się kierowca autobusu, którym mnie tu przywieziono.<br />
- To już koniec angażu, wracasz do domu - oświadczył.<br />
- Ale jak, dlaczego? - pytałam zdezorientowana. - Przecież ja jeszcze nawet nie zaczęłam.<br />
- Po prostu wybrali tylko część z was - wzruszył ramionami kierowca. - Tyle w temacie.<br />
- Ale że jak? Stwierdzili jednak że coś jest nie tak z moim wyglądem? - wbrew sobie zaczynałam łapać doła. Nie żeby zostanie modelką było kiedykolwiek moim marzeniem, no ale...<br />
Kierowca autobusu wzruszył ramionami, a mi nie pozostało nic innego, jak tylko szybko spakować swoje manatki i dać się odwieźć do domu.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgxi0PhXhFG6XWtR-iBgTJR-n_vn4VNwYr34jxwc5FMK3nPwLtNUs2-b2DYlIZVreJjBUIotbGBkzDTTo-O_aYAxS7YbJ7UC_W5u8ICk6Jrt-xgIA3S44Co7p4_7UMXB0RErVRPxmXGny8U/s1600/sprezyna.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgxi0PhXhFG6XWtR-iBgTJR-n_vn4VNwYr34jxwc5FMK3nPwLtNUs2-b2DYlIZVreJjBUIotbGBkzDTTo-O_aYAxS7YbJ7UC_W5u8ICk6Jrt-xgIA3S44Co7p4_7UMXB0RErVRPxmXGny8U/s320/sprezyna.jpg" width="320" /></a></div>
<br />
Wieczorem nie miałam rodzinie zbyt wiele do powiedzenia. Czarny nastrój tylko mi się pogłębiał. Nie dość że wszystko było nie tak, jak miało być, to jeszcze musiałam wrócić do swojego codziennego życia. Dość wcześnie zakończyłam dzień i udałam się do łóżka.<br />
<br />
Rano obudził mnie dziwny szelest. Półprzytomna, wciąż pamiętając, co mi się przytrafiło, otworzyłam oczy i spojrzałam w kierunku dobiegającego mnie dźwięku. No tak, mogłam się tego spodziewać - od lat słyszałam o tym, że ten i ów obudził się mając przed oczyma taki właśnie widok: oto prezydent RP, pan Andrzej, zmniejszony do rozmiaru kubka, siedział w kącie mojej sypialni, bawiąc się tęczową, plastikową sprężyną mojej dzieci. W skupieniu rozciągał ją i składał, powodując tym samym towarzyszący mi od chwili przebudzenia szelest.<br />
<br />
Po chwili w ten monotonny dźwięk wdarł się inny, głośniejszy i ostry. Sięgnęłam na szafkę nocną po telefon i odebrałam połączenie przychodzące.<br />
- Słyszałam co ci się przydarzyło - krzyknęła zaraz na wstępie moja przyjaciółka. - Ty wiesz, że możesz pozwać tę agencję za to, co ci robili?! W końcu to było wprowadzenie w błąd prawda?!<br />
<br />
I wtedy obudziłam się naprawdę.</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-90338438147165445182019-06-17T11:52:00.000+02:002019-06-17T12:09:15.164+02:00Legoland z przyległościami, czyli jak Agata do Danii się wybrała<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Po raz pierwszy słowo "Legoland" usłyszałam z ust taty. Byłam wtedy dzieckiem, klocki Lego były dla mnie przez wiele lat niemal mistyczną, nieosiągalną zabawką, potem zaś zabawką nadzwyczaj drogą - pamiętam, że odkładałam pieczołowicie swoje kieszonkowe, by potem przeznaczyć je na któryś z wypatrzonych na sklepowej wystawie zestaw. Myśl o tym, że gdzieś tam, w odległej Danii, istnieje wielki park, w którym wszystko kręci się wokół Lego, była niesamowita.<br />
<div>
<br />
<div>
Kilka lat temu udało się nam odwiedzić Legoland pod San Diego - czas spędziliśmy tam miło, ale oryginalny, duński Legoland wciąż pozostawał na naszej liście.<br />
<div>
<br /></div>
<div>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiwG7CKinZ0F95yM3wBSNG1PFYp4HWMhMMCckLjWzIxSEnVEE4K_Yb2wjuQ1YvcLFrEstC_0bmlH9s7DD1K5exZG6p_QLl0bNcZeAAf8SzaaL0dVWX6bFOuptnm6I8FF086F-Lmbsd4Si1K/s1600/IMG-2027.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1200" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiwG7CKinZ0F95yM3wBSNG1PFYp4HWMhMMCckLjWzIxSEnVEE4K_Yb2wjuQ1YvcLFrEstC_0bmlH9s7DD1K5exZG6p_QLl0bNcZeAAf8SzaaL0dVWX6bFOuptnm6I8FF086F-Lmbsd4Si1K/s200/IMG-2027.JPG" width="150" /></a>Kiedy w 2014 roku zaczynaliśmy planować naszą sfinalizowaną ostatecznie w 2016 przeprowadzkę z USA do Irlandii, obiecywałam sobie, że pokażemy dzieciom różne miejsca w Europie - te, które sami odwiedziliśmy, i te, których jeszcze nie znaliśmy. Potem nastąpiło zderzenie z rzeczywistością - w Europie może i wszystko jest w miarę blisko siebie, ale ceny biletów lotniczych nie są aż tak niskie, jak można by sobie wymarzyć, zwłaszcza kiedy podróżuje się z trójką dzieci i jest się ograniczonym przez rok szkolny. Dlatego wczesną jesienią ubiegłego roku postanowiłam wziąć byka za rogi odpowiednio wcześnie, kiedy od terminów ewentualnych podróży dzieliło mnie jeszcze sporo czasu, licząc, że bilety zamówione odpowiednio wcześnie będą cenowo rozsądne. I nawet mi się to udało - czerwcowy lot do Kopenhagi był naprawdę tani. Nareszcie miałam zobaczyć oryginalny Legoland.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Kilka miesięcy po wyklikaniu biletów lotniczych zadałam sobie pytanie: czy aby Legoland na pewno jest w Kopenhadze bądź w jej okolicy? Niby to stolica kraju, ale to nie musiało niczego oznaczać. Szybkie spojrzenie na Google Maps lekko zbiło mnie z nóg. Legoland jest niemal tak daleko od Kopenhagi jak tylko się dało, zakładając, że wciąż chcieliśmy mówić o tym samym kraju. Kolejne schody pojawiły się podczas poszukiwania hotelu i zamawiania biletów wstępu. Szybko zrozumiałam, że tani lot nie musi wcale oznaczać tanich wakacji. Skoro już jednak powiedzieliśmy A, należało wymówić także B.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjm6iZUxQr5-Iaor2iZgem6D1z0FH5d4lP4CVhPmR2QX9AP1ts4KMq49s3D7jekDbDz7irmSQuFaCe9G4K2jiqsnFxO-aw4w5sN6V9ALcnhJokpnK3Cnqn7Xyg_kTt2yJWYzXaMUX0TchHf/s1600/IMG-1990.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1200" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjm6iZUxQr5-Iaor2iZgem6D1z0FH5d4lP4CVhPmR2QX9AP1ts4KMq49s3D7jekDbDz7irmSQuFaCe9G4K2jiqsnFxO-aw4w5sN6V9ALcnhJokpnK3Cnqn7Xyg_kTt2yJWYzXaMUX0TchHf/s200/IMG-1990.JPG" width="150" /></a>Mieszkanie w Irlandii ma taką miłą cechę, że kiedy poleci się stąd na przykład do Niemiec i do Włoch, ceny tam wydają się relatywnie niskie. Irlandia do tanich krajów nie należy. No cóż, okazuje się, że Dania jeszcze bardziej nie należy. Co prawda w trochę zakręcony sposób, ale jednak: wprawdzie sklep spożywczy odwiedziłam tam chyba tylko trzy razy, za każdym razem jednak miałam wrażenie, że ceny są niższe niż w Dublinie. A jaki wybór! No powiedzcie sami - butelka likieru o smaku gumy balonowej za mniej niż 10 euro? Tyle tylko, że turysta to taka istota, która w przynajmniej pewnym zakresie bazuje na restauracjach.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Pozwólcie, że Wam powiem: restauracje w Danii są drogie. W niemal każdym miejscu, które odwiedziliśmy, obowiązywał model szwedzkiego stołu (co miało sens, z Kopenhagi do Malmö jedzie się nieco ponad pół godziny). Płaciło się od osoby i korzystało z bufetu do woli. Dodatkowo płaciło się za napoje. Plusem było to, że wszystko bardzo mi smakowało. Minusem była cena.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEizDhyG61e6IMjDSicA5MM_X4HiAtr8QIO4kiKtyGyW9Sh0IqOhLPCSuuKj6zo14FuOa-xuEADWbRg0IIe1-ysjWfU6On6af5h4_8UKO8v05_Keyd5RWg02VYPCIsaiqLkAEXU1hjEMyOTP/s1600/IMG-2019.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="150" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEizDhyG61e6IMjDSicA5MM_X4HiAtr8QIO4kiKtyGyW9Sh0IqOhLPCSuuKj6zo14FuOa-xuEADWbRg0IIe1-ysjWfU6On6af5h4_8UKO8v05_Keyd5RWg02VYPCIsaiqLkAEXU1hjEMyOTP/s200/IMG-2019.JPG" width="200" /></a>Ale, ale - miało być o Legolandzie, a nie o żarciu, alkoholu i pieniądzach. Aby do niego dotrzeć, spędziliśmy w podróży cały dzień - najpierw był samolot, potem pociąg, na końcu autobus. Jak się domyślacie, do Billund dotarliśmy nieźle zmęczeni. Ale warto było - dzieci nie miały pojęcia, dokąd lecą i jadą i niespodzianka naprawdę się udała.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Nocowaliśmy w hotelu tuż przy wejściu do Legolandu. Sam budynek wyglądał jak zamek zbudowany z klocków. Wokół pełno było przerośniętych lego-figurek, a na masztach były zatknięte wielkie plastikowe lego-flagi. Pokoje również były tematyczne, co dzieci zachwyciło, a mnie lekko przeraziło - oto po trzynastu latach spędziłam z mężem noc w lego-pokoju, w łóżku nad którym umieszczony był wielki lego-witraż, który dodatkowo dało się podświetlić. Ciekawe ile par spędziło w takim miejscu swoją noc poślubną.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi_B_97TKWIdpmqGXJO8KSBLwu9IDkAJb0Wosemc2qnUqyctbPrAn9Ac_pvTRpGhGQpfAkz0Q1H9dWPGZeQ-0p39I3gI2NAJie71022X0aFTfvXULSUcGCr9Ld5bsWKbJF_ERoU9FtzUc5e/s1600/bed.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="720" data-original-width="960" height="150" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi_B_97TKWIdpmqGXJO8KSBLwu9IDkAJb0Wosemc2qnUqyctbPrAn9Ac_pvTRpGhGQpfAkz0Q1H9dWPGZeQ-0p39I3gI2NAJie71022X0aFTfvXULSUcGCr9Ld5bsWKbJF_ERoU9FtzUc5e/s200/bed.jpg" width="200" /></a>Sala, w której jedliśmy śniadanie przypominała rycerską lego-stołówkę - nawet obsługa miała odpowiednie stroje. Jedno jest pewne - przed wyprawą do parku człowiek był wprowadzany w naprawdę klockowy nastrój.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Przed 10 rano, po spędzeniu naszej pierwszej nocy w lego-hotelu i zjedzeniu śniadania w lego-stołówce, ruszyliśmy na zwiedzanie właściwego Legolandu. I tu dochodzę do momentu, w którym nie wiem, o czym dalej pisać - było tego zwyczajnie mnóstwo, wszystko działo się szybko, było głośno, wesoło... </div>
<div>
<br /></div>
<div>
Może zacznę od ogólników - duński Legoland jest duży. W sumie spędziliśmy w nim dwa dni i były chyba tylko trzy atrakcje, które powtórzyliśmy. Wszystko wygląda jak z bajki - są lego-zamki, lego-rzeźby, lego-auta i lego-statki. Pomiędzy tym wszystkim roi się od sklepików i jadłodajni, jest punkt malowania twarzy, stoisko z watą cukrową - czyli to, czego w takim miejscu można się spodziewać.</div>
<div>
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj1E6zbnddH4FFxOesZ4uP14FFcZ0FeP3cs-EhnUJqPgTtGE6lQng0xNBGKT4D7iLXVTXqAHrxTVzxgK6Q4aH_bSnBO0N0aAtAbrbh51e33NgpVlk_E7r9WfSeHGpGfqMFZm4tEUrKbpn7s/s1600/friends.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="720" data-original-width="960" height="150" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj1E6zbnddH4FFxOesZ4uP14FFcZ0FeP3cs-EhnUJqPgTtGE6lQng0xNBGKT4D7iLXVTXqAHrxTVzxgK6Q4aH_bSnBO0N0aAtAbrbh51e33NgpVlk_E7r9WfSeHGpGfqMFZm4tEUrKbpn7s/s200/friends.jpg" width="200" /></a></div>
<div>
Szczegółowe opisywanie wszystkich atrakcji Legolandu zajęłoby mi pewnie dobry miesiąc - zainteresowanych odsyłam do strony parku: <a href="https://www.legoland.dk/">https://www.legoland.dk/</a>. Wspomnę może tylko o czymś, co nazywało się "Battle of the Brick" - było to coś w rodzaju przedstawienia turnieju rycerskiego. Słowo daję, to było świetne i naprawdę nie mogłam się zdecydować, czy powinnam non stop cykać fotki telefonem, czy skupić się na widowisku. Gdyby nie to, że boję się koni, stwierdziłabym, że grający w nim aktorzy mają pracę marzeń (ciekawe ile zarabiają i czy stać ich na duńskie restauracje). Mieliśmy też nieco szczęścia - Battle of the Brick to impreza sezonowa, odbywająca się w cieplejszych miesiącach roku, czyli jesienni i zimowi turyści raczej jej nie zaliczą. Ale nie zdziwiłabym się, gdyby w pozostałą część roku wystawiali coś innego.</div>
<div>
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjtZs7g6Tgm-mhLaqpBghyphenhyphened0OWonTNduTfK4Bc0046Mh2ffFnhZzoQr1qsjM97onpGg2az_S4t9dVIX9o0BDrrPLa4s4eZV3b2lx3vRjc9nmL6m9QI5Ihm1CWvmTG2o9RCi4Dtu2Jl3Yly/s1600/IMG-2059.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="150" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjtZs7g6Tgm-mhLaqpBghyphenhyphened0OWonTNduTfK4Bc0046Mh2ffFnhZzoQr1qsjM97onpGg2az_S4t9dVIX9o0BDrrPLa4s4eZV3b2lx3vRjc9nmL6m9QI5Ihm1CWvmTG2o9RCi4Dtu2Jl3Yly/s200/IMG-2059.JPG" width="200" /></a></div>
<div>
Tak czy siak, poza wspomnianym turniejem w Legolandzie jest mnóstwo innych atrakcji - wszelkiej maści karuzele, łódki, samochody, pociągi, zjeżdżalnie, rollercoastery, jest również kino wyświetlające krótkie filmy 4D. Słowem - dużo dobra, w ilości wystarczającej do zapewnienia rozrywki przez dwa kolejne dni.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
W całym parku nie było niczego, co by mi się nie podobało - naprawdę, mogę najwyżej mówić o tym, że coś zrobiło na mnie większe bądź mniejsze wrażenie. Przypominam, że piszę to z perspektywy trzydziestopięcioletniej baby, która była tam z trójką dzieci, zatem kogoś, dla kogo ta cała wycieczka miała prawo być nieco męcząca. Cóż, była - ale naprawdę sama miałam z tego wszystkiego mnóstwo frajdy.</div>
</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Lekko zaskoczyła mnie pora zamknięcia - spodziewałam się, że park jest czynny do wieczora, przynajmniej podczas letnich miesięcy. Tymczasem podczas naszej wizyty zamykano już o 18, a wiele atrakcji przestawało działać już o 17. Zostawał zatem do zagospodarowania cały wieczór. O dziwo, nie było z tym problemu, głównie za sprawą <a href="https://www.lalandia.dk/en/billund">Lalandii</a>. Lalandia z zewnątrz wygląda jak centrum handlowe - ot, wielka betonowa bryła. W rzeczywistości jest czymś w rodzaju centrum handlowo-rozrywkowego, w którym znajduje się wielki park wodny, restauracje, sklepy, automaty do gier i kilka innych ciekawych atrakcji. Z uwagi na brak czasu oraz fakt, że do Lalandii docieraliśmy dopiero wieczorem, udało się nam tam zaledwie zjeść kolację, zrobić drobne zakupy spożywcze i trochę pospacerować. I powiem Wam, że byłam pod sporym wrażeniem.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgryV6gQPZLumsFF1ISZ7Te9zeQezlsLBafY2ihI5jejMxrVv-Z3Ib-Yd5j2pZi_fCeCUcuCDI0pgZPrzL7c0J1IHCdUVAYZTqAFJB1T0NYa_Zq_nB5_nRTYhvbiZ6Vm2DAcm14Vy6VsLIB/s1600/lalandia.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="960" data-original-width="720" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgryV6gQPZLumsFF1ISZ7Te9zeQezlsLBafY2ihI5jejMxrVv-Z3Ib-Yd5j2pZi_fCeCUcuCDI0pgZPrzL7c0J1IHCdUVAYZTqAFJB1T0NYa_Zq_nB5_nRTYhvbiZ6Vm2DAcm14Vy6VsLIB/s200/lalandia.jpg" width="150" /></a>Jak wspomniałam, z zewnątrz Lalandia wygląda jak betonowy klocek. Kiedy przechodziłam przez obrotowe drzwi, spodziewałam się wnętrza typowej galerii handlowej. Tymczasem znalazłam się jakby w innej rzeczywistości - w miasteczku przywodzącym na myśl świat Aladyna. Wszystko wokół mnie było zbudowane jakby z piaskowca, poza tym trwał klimatyczny, rozjaśniony ulicznymi światłami wieczór. Dach wewnątrz Lalandii był tak zrobiony, że przypominał wieczorne niebo, co stwarzało niesamowite wrażenie - zwłaszcza że na zewnątrz panował jeszcze dzień. Spacerując między restauracjami czuliśmy się jak podczas przechadzki ulicami, na zewnątrz, w jakimś mieście i kraju położonym tysiące kilometrów od Danii.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Myślę, że to właśnie Lalandia może być moją motywacją, by jeszcze kiedyś odwiedzić duńskie Billund. Sądząc po zdjęciach na stronie internetowej, tamtejszy park wodny to nie lada atrakcja. Ale jest tyle innych miejsc do odwiedzenia - i tyle życia do przeżycia tu, na miejscu, w Irlandii - że to raczej pieśń dość odległej przeszłości.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjaV_bWd8Wo_ybhrPcjt7k5RYio_7J94mL8O3xqP17I8oSaf_dNBmUgHfwYbCm8E8f5wtwZ82uGbEloECR8SwWX_ZSbc1A54hdfc4t1YAN5UUNe4xmGfvonMPu0-Y-dyy295OS58B5jzw7o/s1600/nyhavn.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="720" data-original-width="960" height="150" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjaV_bWd8Wo_ybhrPcjt7k5RYio_7J94mL8O3xqP17I8oSaf_dNBmUgHfwYbCm8E8f5wtwZ82uGbEloECR8SwWX_ZSbc1A54hdfc4t1YAN5UUNe4xmGfvonMPu0-Y-dyy295OS58B5jzw7o/s200/nyhavn.jpg" width="200" /></a>Przed powrotem do Dublina spędziliśmy jeszcze niemal dobę w Kopenhadze. Siłą rzeczy nie zobaczyliśmy zbyt wiele - ale miasto zrobiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Duże przestrzenie, czysto, mało samochodów, dużo rowerów, no i kompletny brak problemów w porozumiewaniu się po angielsku. Korciło nas jeszcze, żeby skoczyć na kawę do szwedzkiego Malmö, ale trochę baliśmy się, że nie zdążymy na samolot.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Podsumowując - było bardzo fajnie (choć minęło już tyle lat, wciąż mam opory przed używaniem tego słowa, mając w pamięci niechęć, jaką wywoływał u wszystkich polonistek, z którymi miałam lekcje). No i nareszcie znalazłam dobrą motywację, żeby napisać coś na blogu. Mam nadzieję, że będzie mi się to zdarzać częściej.</div>
</div>
</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-81017775038941485992019-04-02T12:56:00.000+02:002019-04-02T13:39:48.751+02:00Łóżkowe rozmowy dorosłych<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj5FvFON_QXSKpcQLs8NgXlfxR8ZPk36qffl1burK6XRqev8xpqAZXb9euI2qYHVGqU1aaQUk5mSrZiMJo_QQEUet8PcKrFgozyg5M8p6Vp6nhIGsuWmTwhB9HA5NO2G1Ioy7dgq4MQsEAd/s1600/atm-313958_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="426" data-original-width="640" height="213" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj5FvFON_QXSKpcQLs8NgXlfxR8ZPk36qffl1burK6XRqev8xpqAZXb9euI2qYHVGqU1aaQUk5mSrZiMJo_QQEUet8PcKrFgozyg5M8p6Vp6nhIGsuWmTwhB9HA5NO2G1Ioy7dgq4MQsEAd/s320/atm-313958_640.jpg" width="320" /></a>W ciemności sypialni, poddając się w końcu dręczącym mnie niepokojom wywołanym ostatnimi wydarzeniami, pytam małżonka:<br />
- Ale to włamanie u nas na osiedlu... To chyba było zaplanowane, nie sądzisz? Ktoś musiał przecież wiedzieć jakie mają zwyczaje, gdzie odkładają te klucze, żeby tak po prostu je sobie wziąć...<br />
- Tak, na pewno - zgadza się mąż. - Ale pomyśl, Irlandia Północna ma gorszy problem: tam kradną całe bankomaty. W tym roku już siedem. Koparkami.<br />
- No właśnie - ożywiam się. - Ciekawe jak wygląda śledztwo w takiej sprawie. Czekaj, ja czytałam trochę tych kryminałów, może spróbuję się domyślić. No więc pewnie najpierw robią listę ludzi, którzy mają zarejestrowane koparki... Zaraz, czy koparki mają tablice rejestracyjne?<br />
- To w zasadzie bez znaczenia, oni te koperki biorą z jakiegoś placu budowy.<br />
- Kurczę, ale tego nie da się tak po prostu bezproblemowo przeprowadzić. Koparki są duże, w miastach są montowane kamery, przecież przejazd takiej koparki przez miasto na pewno jest rejestrowany. Na placu budowy też na pewno mają jakiś monitoring.<br />
A może to ktoś pracujący na budowie kradnie te bankomaty? To by było wygodne, na pewno mają tam odpowiednie narzędzia, żeby potem je rozpruć i wyjąć gotówkę.<br />
- Mam tylko nadzieję, że nie okaże się, że to polscy budowlańcy dorabiają na boku - żartuje mąż. No tak - przechodząc codziennie obok placu budowy w naszym miasteczku regularnie słyszymy polskie rozmowy, niejednokrotnie na tle dźwięków polskich stacji radiowych.<br />
- Ale zobacz, to taka czysta kradzież: bez wbiegania do banku czy sklepu w kominiarkach, bez straszenia ekspedientek...<br />
Chwila ciszy. Po chwili pytam:<br />
- Ej, a może ja napiszę do północnoirlandzkiej policji i podsunę im pomysł, że to ktoś z tej budowy kradnie te bankomaty?<br />
Chwilę później zasypiam.</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-4005546197514940062019-01-28T13:35:00.000+01:002019-01-28T13:35:39.777+01:00Czytelnicze podsumowanie 2018 roku<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Coś ostatnio moja droga do tego bloga jest tak kręta i wyboista, że nie docieram tu tak często, jakbym chciała. Na szczęście wrodzona skłonność do pamiętania o wszelkich datach i założeniach mnie nie zawodzi. Zbliża się koniec stycznia, a ja wciąż nie podsumowałam ubiegłego roku pod kątem przeczytanych książek. Świat zapewne poradziłby sobie bez tego, czytelnicy nadal by czytali, a i ja żyłabym nadal swoim codziennym życiem.<br />
<br />
Ale wiem, że dręczyłoby mnie to, spędzało sen z powiek, przypominało się podczas tych najprzyjemniejszych momentów, po pierwszych łykach wina, kiedy po ciele rozchodzi się przyjemne ciepło, po uśmiechu, który skieruję do kogoś, kto był dla mnie miły, po tym, jak otworzę długo wyczekiwaną paczkę, psując tym samym chwilę błahego szczęścia... Dobra, koniec tego ględzenia, bo to nie ma być moja książka, tylko notka o książkach napisanych przez innych ludzi, którzy sztukę pisania opanowali najwyraźniej lepiej, skoro ktoś ich wydaje i płaci im pieniądze.<br />
<br />
178 książek to może i sporo, choć w obliczu liczby istniejących na rynku tytułów to zaledwie kropla w morzu. Szczerze mówiąc, nie wiem jakim cudem udało mi się tego tyle pochłonąć. Sporą część roku przepracowałam, czytałam wtedy w pociągach i podczas przerwy obiadowej. Słuchałam audiobooków, ale z uwagi na charakter pracy mogłam to robić jak zwykle podczas domowych porządków, szydełkowania i samotnych spacerów (choć w ostatnim przypadku przerzuciłam się raczej na Duolingo). Być może z biegiem czasu czytam coraz szybciej, być może ma tu znaczenie fakt, że paradoksalnie mając na głowie dużo obowiązków łatwiej mi się zorganizować - upycham wtedy różne dzienne zajęcia w 24 godziny niczym klocki w tetrisie i nagle okazuje się, że się da. Uparcie twierdzę, że najwięcej czytałam na studiach, kiedy program wymagał ode mnie przyswojenia treści pokaźnej listy lektur, a życie - pracy i spotkań towarzyskich. Najważniejsze jest pewnie to, że czytać po prostu lubię, dlatego upycham to czytanie gdzie tylko się da, nawet jeśli czasem mówimy tylko o jednej czy dwóch stronach tekstu.<br />
<br />
Dość usprawiedliwień, tylko winni się tłumaczą.<br />
<br />
<u><b>Po pierwsze, kryminały</b></u><br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi2tDDsEMQjA7sRxK0Bv_fjuqnr6-lr_Jj1LpI-myGc0EnVmwadLxF7QbpdOiKMTsLOLBly4QzjGcV_42DrP2Jqn19z9GfsExnvk_UZFpDqOz7yJ-4OnLj-uRj1PfK37Gn67nh1lkkHSY8t/s1600/viveca.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi2tDDsEMQjA7sRxK0Bv_fjuqnr6-lr_Jj1LpI-myGc0EnVmwadLxF7QbpdOiKMTsLOLBly4QzjGcV_42DrP2Jqn19z9GfsExnvk_UZFpDqOz7yJ-4OnLj-uRj1PfK37Gn67nh1lkkHSY8t/s200/viveca.jpg" width="140" /></a></div>
Przyjemnie czytało mi się serię <b>Viveci Sten</b>, zaczynającą się od "Na spokojnych wodach". Fani Camilli Läckberg i innych "łagodniejszych" skandynawskich kryminałów mogą spokojnie myśleć o sięgnięciu po tę książkę.<br />
<br />
W 2018 roku sięgnęłam też po powieści <b>J. L. Horsta</b>. Jego seria o Williamie Wistingu towarzyszyła mi z przerwami przez większą część roku, a kilka pozycji wciąż czeka na mojej liście. To taki autor, po którego na pewno będę sięgać w przyszłości, gdy tylko wyjdzie coś nowego. Fajerwerków może nie ma, ale towar odpowiada oczekiwaniom.<br />
<br />
O pół stopnia wyżej oceniam kryminały <b>Tess Gerritsen</b> z serii o Rizzoli i Isles. W tym przypadku sięgnęłam po audiobooki, których słuchałam trochę poza kolejnością, probując za każdym razem dopasować niczym puzzle kolejność wydarzeń w życiu głównych bohaterów. Zawsze był to proces przyjemny, stanowiący świetne tło dla powstawania moich szydełkowych wyrobów.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjShSKsZwhIbqF0pRJ3qAflkBmFrDD6g_tHUUG_ODXf9N7sFyw57243cYMrG_t04aZZRrZlpljTtn3ssGPnucLSPqLikcko8DL9vhmLUsSaNqRwZ6T340JIkJWM8gWwq3xuZuiPodYPj3eo/s1600/kukulka.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjShSKsZwhIbqF0pRJ3qAflkBmFrDD6g_tHUUG_ODXf9N7sFyw57243cYMrG_t04aZZRrZlpljTtn3ssGPnucLSPqLikcko8DL9vhmLUsSaNqRwZ6T340JIkJWM8gWwq3xuZuiPodYPj3eo/s200/kukulka.jpg" width="131" /></a>Ostatnim autorem kryminałów, którego tu wspomnę, jest <b>Robert Galbraith</b> (wszyscy już wiedzą, że to pseudonim J.K. Rowling, prawda?). Nareszcie przeczytałam "Wołanie kukułki" i tak mi się spodobało, że już planuję sięgnięcie po kolejne części. Akcja jak akcja (szczerze mówiąc, dość szybko domyśliłam się, kto zabił), ale język i sposób prowadzenia narracji tak mi się spodobał, że nie ma dla mnie znaczenia czy ta książka jest kryminałem, fantasy czy reportażem (jest tym pierwszym).<br />
<br />
<b><u>Po drugie, non-fiction</u></b><br />
W tym roku rzadko sięgałam po ten rodzaj książek. Tak naprawdę na mojej liście pojawiło się ich zaledwie kilka. Warto tu wspomnieć o "Czerwonym głodzie" <b>Anne Applebaum</b>. Ta książka uświadomiła, że wbrew temu co sądziłam, o głodzie na Ukrainie wiedziałam naprawdę bardzo niewiele. Książka mocna i wstrząsająca, ale należąca do tych, które trzeba i warto poznać.<br />
<br />
"1968. Czasy nadchodzą nowe" <b>Ewy Winnickiej</b> to swego rodzaju przekrój przez rok 1968, widziany przez pryzmat wydarzeń i zjawisk z całego świata. Ciekawe i przystępne.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgg82tlRBzkvNNoSQPTMubGPaU1BMUkg60x0fypgBusMk3eCcbLwLUi3E5J7a0Iw7fm1Ec87rPmLg0SLfAhXrVP3HHM2NjZ0814Gwcgr0MJbbW5QIjsmj4ADPKy0Olp8CD5FNc3wFtdLNlS/s1600/jablka.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgg82tlRBzkvNNoSQPTMubGPaU1BMUkg60x0fypgBusMk3eCcbLwLUi3E5J7a0Iw7fm1Ec87rPmLg0SLfAhXrVP3HHM2NjZ0814Gwcgr0MJbbW5QIjsmj4ADPKy0Olp8CD5FNc3wFtdLNlS/s200/jablka.jpg" width="122" /></a>"Moja ojczyzna była pestką jabłka" to zapis rozmowy Angeliki Klammer z <b>Hertą Müller</b>, niemiecką pisarką i laureatką literackiej Nagrody Nobla, urodzoną w Rumunii. Do tej pory czytałam tylko jedną jej powieść, wrażenie było jednak na tyle silne, że wkrótce potem czytałam już z wypiekami na twarzy biografię Nicolae Ceaușescu. Rumunia drugiej połowy XX wieku to zdecydowanie kwestia, która mnie kręci, więc jeśli ktoś może polecić jakąś lekturę w temacie, to bardzo proszę.<br />
<br />
Ta notka nie byłaby kompletna bez wspomnienia o "Dzieciach księży" <b>Marty Abramowicz</b>. Poruszająca i ważna książka, której lektura pozostawiła we mnie więcej pytań niż odpowiedzi.<br />
<br />
Podobnie było z "Żeby umarło przede mną" <b>Jacka Hułuba</b> - zbiorze historii matek niepełnosprawnych dzieci, obrazujących ich codzienne życie i zmagania. To nie jest przyjemna lektura, ale zaliczam ją do najważniejszych w 2018 roku.<br />
<br />
Pod koniec roku sięgnęłam po "Nowy rozdział" <b>Roberta Biedronia</b>. Książkę przeczytałam ze sporym zainteresowaniem i sympatią, bo takie też reakcje budzi we mnie sam autor. Nie wiem, czy chcę kolejnego rozdziału w jego wydaniu, ale na pewno bardzo chciałabym chcieć. :)<br />
<br />
<b>Po trzecie, ciekawostki</b><br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjtDIoLIS7jWX9dz4aJTOZmU3BUMpkZT2V76AkuGKBWl82yaMINI_ms9gNohZ0XA5TgcEnFyi94R6WcBpc3v1Ztt4y2hOxzSO95YAGlAmzdv-gWcRfaojoK17PSBATH56oc1VmSPFyNCVYO/s1600/siostry.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjtDIoLIS7jWX9dz4aJTOZmU3BUMpkZT2V76AkuGKBWl82yaMINI_ms9gNohZ0XA5TgcEnFyi94R6WcBpc3v1Ztt4y2hOxzSO95YAGlAmzdv-gWcRfaojoK17PSBATH56oc1VmSPFyNCVYO/s200/siostry.jpg" width="131" /></a>Wśród książek, którymi zauroczyłam się trochę niechcący, muszę koniecznie wymienić "Siedem sióstr" <b>Lucindy Riley</b>. To pierwsza część kilkutomowej sagi (pozostałych tomów jeszcze nie czytałam). Ludzie, ja nie wiem czy ta książka jest dobra i w sumie mam to gdzieś. Ja w nią tak wsiąkłam, że po skończonej lekturze chciałam lecieć do Brazylii i wcinać pomarańcze. Nawet nauczyłam się podstawowych zwrotów po portugalsku. Z tego co wiem, w następnym częściach nie ma już nic o Brazylii, a ponieważ zamierzam je przeczytać, to istnieje ryzyko, że moja lista fascynacji znacznie się wydłuży.<br />
<br />
"Nikt nie idzie" <b>Jakuba Małeckiego</b> było delikatne i urocze i znalazło mokre miejsce w moich oczach. Nie wiem jak ten autor to robi, ale chyba zagwarantował sobie dożywotnio moją czytelniczą wierność.<br />
<br />
"Śmierć Komandora" porwała mnie. Tak, wiem, że to napisał <b>Haruki Murakami</b>, od którego twórczości odżegnywałam się kiedyś z całych sił. Ale tym razem jestem bardzo na tak.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhdZ_cCTBESvB2zSJAltEkq7Ezgo87wyRoS5Ih7hcD1vudHR3Nv_RqzPQlRTKm_CzoV1E5dW2sN-Ag2ZyfAqCPzEhse2dLx30Cyd0MIRsMedQixcrHcAcjkGy4JAB-Z-wdwL3iKtXR8NtlV/s1600/immirtalisci.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhdZ_cCTBESvB2zSJAltEkq7Ezgo87wyRoS5Ih7hcD1vudHR3Nv_RqzPQlRTKm_CzoV1E5dW2sN-Ag2ZyfAqCPzEhse2dLx30Cyd0MIRsMedQixcrHcAcjkGy4JAB-Z-wdwL3iKtXR8NtlV/s200/immirtalisci.jpg" width="126" /></a>"Immortaliści" <b>Chloe Benjamin </b>wprawiło mnie w potężnego doła, z którego wychodziłam kilka dni. Dół był wielopoziomowy i zawierał w sobie zarówno tęsknotę za San Francisco i Kalifornią w ogóle, jak i strach przed życiem jako takim. Ale gdybym miała wskazać książkę przeczytaną w 2018, po którą miałabym sięgnąć ponownie, to byliby to właśnie "Immortaliści". Pięć gwiazdek na pięć.<br />
<br />
"Białe łzy" <b>Hari Kunzru</b> zauroczyły mnie niesamowitym klimatem. Wybrałam je zupełnie przypadkiem, szukając jakiegoś nowego audiobooka i to był strzał w dziesiątkę.<br />
<br />
<b><u>Po czwarte, rozczarowania</u></b><br />
"Dysforia. Przypadki mieszczan polskich" <b>Marcina Kołodziejczyka</b> to było rozczarowanie na całej linii. Serio, pojęcia nie mam po co ta książka jest i w jaki sposób czerpać z niej przyjemność. Nie czytajcie, jeśli nie musicie.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEioalH9Eq01M9qB_knUcAYNsLlNqNxUGTQyZ1vIRRsgxeHeMimDVfwDziGFJJbfCfcd9_A_PtjPhpveZGCfsuHIJOW1OdQUb3SowRuDHu97CF-JxCRjxxQ8zRPLfycnO9uR44hchYS-35cn/s1600/olbrzym.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEioalH9Eq01M9qB_knUcAYNsLlNqNxUGTQyZ1vIRRsgxeHeMimDVfwDziGFJJbfCfcd9_A_PtjPhpveZGCfsuHIJOW1OdQUb3SowRuDHu97CF-JxCRjxxQ8zRPLfycnO9uR44hchYS-35cn/s200/olbrzym.jpg" width="131" /></a>"Pogrzebany olbrzym" <b>Kazuo Ishiguro</b> przypomniał mi, że nie zawsze warto sięgać po książkę kierując się tym, że jej autor dostał Nagrodę Nobla. Oczywiście mam szczerą nadzieję, że nikt nigdy nie napisze tego samego o mojej książce, o ile kiedyś taka się ukaże ;-)<br />
<br />
"Hashtag" <b>Remigiusza Mroza</b> zdołał przekroczyć bariery mojej dość szerokiej tolerancji na twórczość tego autora. Bo ja właściwie Mroza lubię - uważam, że na kogoś takiego jak najbardziej jest miejsce, gość pisze wciągające powieści z wartką akcją. Ale w przypadku "Hashtagu" non stop coś się we mnie buntowało przeciwko temu jak bardzo ta historia jest przerysowana i nieprawdopodobna. Tak mniej więcej po 30% lektury, bo zaczynało się nieźle.<br />
<br />
________________________<br />
<br />
Umówimy się, że poprzestanę na powyższym. Oczywiście tych przeczytanych książek było sporo więcej, a wśród nich znajdowały się zarówno lepsze, jak i gorsze pozycje. Nie ma jednak szans, bym wspomniała o wszystkich - jeśli ktoś bardzo chce, może zajrzeć do mojego profilu na Goodreads, gdzie od ponad ośmiu lat skrzętnie notuję swoją czytelniczą aktywność. Wystarczy kliknąć <a href="https://www.goodreads.com/user/show/4484447-agata-marczewska">tutaj</a>.<br />
<br />
Ja zresztą nie mam nic przeciwko temu, żeby od czasu do czasu przeczytać słabą książkę. Nie zawsze mam nastrój na wybitne dzieła, a bywa, że po ciężkiej lekturze chętnie sięgam po taką, o której wiem, że będzie błaha i prosta. Może powinnam nawet napisać o takich książkach osobną notkę? Nawet jeśli tak, to pomyślę o tym w dalszej przyszłości, bo mimo wszystko nie chcę robić z tego miejsca bloga tylko książkowego. Muszę w końcu znów się za niego wziąć - opowiedzieć Wam trochę o moich snach, przygodach i co tam mi jeszcze przyjdzie do głowy.<br />
<br />
Do przeczytania,<br />
Agata.</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-73649546191704771452018-12-31T17:18:00.000+01:002018-12-31T17:18:35.931+01:00178 książek, 10 kilometrów później<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Naprawdę nie pisałam od lipca? Aż trudno mi w to uwierzyć, zwłaszcza że blog cały czas gdzieś tam istniał w zagłębieniach mojej świadomości.<br />
<br />
Notki podsumowującej kończący się rok nie mogłoby jednak zabraknąć. Zwłaszcza, że 2018 był dla mnie niczym jakieś tornado. Które, mam nadzieję, już przeszło. Bo chociaż w ostatnich miesiącach zdarzyło się sporo dobrego, to były i takie zdarzenia, których zdecydowanie nie chcę przeżywać ponownie.<br />
<br />
Co zatem się działo?<br />
<br />
<br />
<ul style="text-align: left;">
<li>Odwiedziłam Kalifornię. Bilet kupiłam spontanicznie, a swój udział w podjęciu błyskawicznej decyzji zdecydowanie miało wino. Spędziłam w Dolinie Krzemowej pewien styczniowy tydzień - i był to jeden z najlepszych tygodni w 2018 roku. The Eagles mają rację - Kalifornii nie da się opuścić. Jadąc samochodem koleżanki z lotniska w San Francisco czułam się tak, jakbym nigdy nie wyjechała. Wszystko było tak bardzo znajome i swojskie, aż trudno było uwierzyć w to, że mój dom i rodzina są na drugim końcu świata.</li>
<li>Przeczytałam 178 książek. Jak już odchoruję sylwestra, napiszę o tym osobną notkę ;)</li>
<li>Przebiegłam swoje pierwsze 10km. Kto zna mnie od dawna, ten wie, że z bieganiem byłam zawsze na bakier - tym bardziej więc jestem z siebie dumna. Niestety, owe 10 kilometrów zamiast nakręcić mnie na nowe wyzwania sprawiły, że bieganie zaczęłam stopniowo zarzucać. </li>
<li>Odważyłam się odwiedzić okulistę. Mój wzrok się nie pogarsza. Patrzę na świat przez szkła o magicznym numerze bliskim -11, wiec to naprawdę dobra wiadomość.</li>
<li>Sporą część roku spędziłam w pomarańczowym biurze HubSpota. Ta praca bardzo dużo mi powiedziała o tym, czego chcę i czego nie chcę. To temat wart przestrzeni osobnego bloga, ale nie chcę skupiać się na złych emocjach. Było ciekawie i na pewno nie żałuję.</li>
<li>Pod koniec roku zaczęłam trochę wracać do pisania. Idzie mi to różnie - raz lepiej, raz gorzej, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że brakuje mi w tym pisaniu tego "czegoś". Może piszę nie o tym, o czym powinnam?</li>
<li>To trochę dziwne, ale miałam naprawdę mało ciekawych snów.</li>
<li>Spędziłam cudowny weekend w Warszawie, w towarzystwie cudownych kobiet. Było morze rozmów, wyznań i alkoholu. Chcę więcej.</li>
<li>Wyprodukowałam całe stosy szali, chust i czapek. Wszystko na szydełku.</li>
<li>Uzależniłam się od Duolingo. Potrzebuję klona, żeby używać tego tyle, ile bym chciała.</li>
<li>Przetrwałam atak Bestii ze Wschodu, która najechała Irlandię jakoś marcu. Ostatni raz takie ilości śniegu widziałam w 2010 roku w Warszawie.</li>
<li>Z tego świata odeszły dwie bliskie mi osoby. W jakiś sposób świat wydał mi się potem jakiś bardziej kruchy, do tego stopnia, że zaczęło mnie to przerażać. Wiem, że pewne rzeczy są nieuniknione i następują prędzej czy później. Czasem może nawet lepiej jest, jeśli nastąpią wcześniej. Ale to są właśnie te rzeczy, których wolałabym już nie przeżywać.</li>
</ul>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgw4Iifru5uxl7l8EuLBoBjzpXMnsmqeTFTRD0NAE1pC5YO67FAVleorDx1rhl87cJjvNhAScGV1rFnBoAcSq7PSlkjVseW5l1JKR5PDro1Day27BELwZh6a3PRT-mUrXENpSDEVF1uxhV2/s1600/4th-of-july-blur-bokeh-450301.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="953" data-original-width="1600" height="190" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgw4Iifru5uxl7l8EuLBoBjzpXMnsmqeTFTRD0NAE1pC5YO67FAVleorDx1rhl87cJjvNhAScGV1rFnBoAcSq7PSlkjVseW5l1JKR5PDro1Day27BELwZh6a3PRT-mUrXENpSDEVF1uxhV2/s320/4th-of-july-blur-bokeh-450301.jpg" width="320" /></a></div>
<div>
<br /></div>
<div>
Za kilka godzin zacznie się 2019 rok, a ja mam tym razem kilka noworocznych postanowień. Więcej pisać (również tu). Robić zdjęcia. Więcej sypiać. Pić mniej wina. Nadal czytać. Biegać. Podróżować. Szydełkować. Poodchudzać się (jak zwykle w nowym roku). Iść na wybory. <b>Nauczyć się w końcu swobodnie obsługiwać pada do PlayStation4.</b></div>
<div>
<b><br /></b></div>
<div>
Szczęśliwego Nowego Roku!</div>
</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-21463901258441060142018-07-06T21:38:00.000+02:002018-07-06T21:38:37.031+02:00Piłkarz i powódź w moim domu<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Moi drodzy, żyjemy w świecie pełnym tajemnic. Do dziwów trudnych do objęcia umysłem zaliczają się niektóre pomysły polityków. I uwierzcie, tak jest nie tylko w Polsce. Jak świat długi i szeroki, pełno jest reprezentantów narodów, podejmujących zgoła kuriozalne decyzje...<div>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi17eyeLDhNbEGF9BQ7PuvTJORELg8S3T5pJEdCHWXlgNN5A0M44B98CTLXCP6RhwDIj3yOpMyM_jDMcRtD5A3UCK_JvYY28YhxLxl596syP6hN3oAIEZcvGwNWwPrM_kgp7raYzvSZ1_Br/s1600/ball-157860_640.png" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="329" data-original-width="640" height="164" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi17eyeLDhNbEGF9BQ7PuvTJORELg8S3T5pJEdCHWXlgNN5A0M44B98CTLXCP6RhwDIj3yOpMyM_jDMcRtD5A3UCK_JvYY28YhxLxl596syP6hN3oAIEZcvGwNWwPrM_kgp7raYzvSZ1_Br/s320/ball-157860_640.png" width="320" /></a></div>
<div>
No bo popatrzcie: siedzi sobie człowiek w takiej Irlandii, ma tu dom, rodzinę, płaci podatki - i nagle dokwaterowują mu piłkarzy. Można próbować się kłócić, tłumaczyć, że to Twoja chałupa, a poza tym nocleg dla reprezentacji Polski w Irlandii podczas mistrzostw odbywających się w Rosji brzmi jak totalny absurd - ale prawo jest prawem, rząd się zgodził, rząd musi się wywiązać. A szaremu człowiekowi pozostaje przyjąć kilkunastu chłopów pod dach, ze świadomością, że każdy z nich mógłby sobie jutro z marszu kupić dziesięć takich domów.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Dobrze, że chociaż gotować dla nich nie kazali. Ogólnie muszę przyznać, że piłkarze okazali się gośćmi dość mało wymagającymi - stołowali się chyba na mieście, nie pili, nie awanturowali się. Ot, czasem mijałam jakiegoś na schodach. Nie wchodziliśmy sobie jednak w drogę i dość szybko przestałam odliczać dni do ich wyjazdu. Ba, zaczynało do mnie docierać, że nawet nie miałabym nic przeciwko, żeby zostali trochę dłużej. Nie będę owijać w bawełnę i powiem wprost - jeden nawet trochę mi się spodobał. Nazywał się Błaszczykowski, ale uparcie chodził w koszulce Szczęsnego. Jak tłumaczył, dla zmyłki - Szczęsny został ostatnio ojcem i Błaszczykowski liczył, że w koszulce z jego nazwiskiem będzie mu łatwiej się opędzić od fanek. Tak czy siak po kilku dniach piłkarze wyjechali, a moje życie znów wróciło mniej więcej do normy.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
No właśnie - mniej więcej. Coś się bowiem nie zgadzało: od kilku dni przeglądając newsy trafiałam wciąż na informacje o ogromnych upałach panujących na Wyspach Brytyjskich, podobno największych od 80 lat. Nijak nie zgadzało się to z tym, co widziałam za oknem - padało bowiem jak nigdy, nieprzerwanie od wielu godzin. Wiedziona doświadczeniem dwóch klęsk żywiołowych w Irlandii, kiedy to sklepy i wszelkie instytucje zostały zamknięte na kilka dni* postanowiłam uzupełnić zapasy w lodówce i czekać na lepszą aurę we wnętrzu ciepłego domu.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
W nocy obudził mnie krzyk jakiegoś dziecka. Dziecko nie było moje, zdawało się być płci męskiej i niewątpliwie wolało po polsku z okna któregoś z sąsiednich domów. </div>
<div>
- Powódź, powódź! - dał się słyszeć przerażony głosik.</div>
<div>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgHti5EEN6AWA7RvcyFbkF-8k8A6mNDX1Bj0CbsNYlcoKJQHQj1Tvu-fCzSFRjSSD91DZa5MdZPH9dQZsxhoHtJhqiKtrc-moqylxoazffmDZBwoKPV08djiSb2FuRiS_-muI_nJaMT86is/s1600/flooding-2048469_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="398" data-original-width="640" height="198" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgHti5EEN6AWA7RvcyFbkF-8k8A6mNDX1Bj0CbsNYlcoKJQHQj1Tvu-fCzSFRjSSD91DZa5MdZPH9dQZsxhoHtJhqiKtrc-moqylxoazffmDZBwoKPV08djiSb2FuRiS_-muI_nJaMT86is/s320/flooding-2048469_640.jpg" width="320" /></a>Podbiegłam do okna: nasza ulica, biegnąca między rzędami szeregówek, zamieniła się w regularną rzekę. Zgadywałam, że woda sięgałaby mi co najmniej do kostek. Poza tym wciąż padał deszcz i nie ulegało wątpliwości, że poziom wody będzie się nadal podnosił.</div>
<div>
- Cholera, i co my zrobimy?! - załamywałam ręce.</div>
<div>
- Nie martw się, jesteśmy z dziećmi na piętrze - uspokajał mnie mąż. - Te domy są budowane z myślą o bardzo różnych warunkach atmosferycznych.</div>
<div>
- Może masz rację, ale to jest okropne... Ten deszcz, woda, ten krzyk dziecka... Nawet nie wiedziałam, że mamy tu obok inną polską rodzinę...</div>
<div>
- Mamy, mamy. Nie mówiłem ci? A ten chłopiec ma lekką traumę, przeżył powódź w Polsce w 97...</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Chciałam się rozpłakać i wrzasnąć, że w 1997 to rodzice tego chłopca mogli być co najwyżej na etapie pocałunków podczas leżakowania w przedszkolu, mamy w końcu, na litość boską, rok 2018, ale byłam na tyle przerażona, że nie chciałam tego werbalizować.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Była jeszcze noc, ale wiedziałam, że już nie zasnę. Usiadłam na podłodze przy oknie, wpatrując się w rzeczkę płynącą wartkim nurtem pomiędzy domami. Czy rano otworzą sklepy? Szczerze w to wątpiłam. Ulica wyglądała na coraz mniej przejezdną. W oknach okolicznych domów pojawiało się coraz więcej twarzy o przerażonych obliczach. Przeskakiwałam wzrokiem od jednej do drugiej, myśląc o tym, jak to będzie, kiedy zacznę już tonąć - o tym, jak woda będzie stopniowo dostawać się do moich płuc, uniemożliwiając oddychanie...</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Woda zaczęła opadać następnego dnia po południu, wkrótce potem, jak przestał padać deszcz. Nie wiem jaką wysokość osiągnęła - nie odważyłam się otworzyć drzwi, podobnie jak pozostali sąsiedzi. Chwilę potem otworzyłam oczy i zobaczyłam zalaną słońcem sypialnię. Tak, to był tylko sen (ten kawałek z Błaszczykowskim też), a Irlandia rzeczywiście od kilku tygodni cieszy się rekordowo wysokimi temperaturami.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
<span style="font-size: x-small;">* Huragan jesienią 2017 i ogromne opady śniegu na początku 2018 dosłownie "wyłączyły" Irlandię (i czasowo uzależniły moje dzieci od Play Station).</span></div>
<div>
<br /></div>
</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-8656246490374428942018-06-19T21:19:00.000+02:002018-06-19T21:21:48.906+02:00Najbardziej stresująca rzecz w pracy<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Pamiętam ja o Was, moje drogie Czytelniczki i moi drodzy Czytelnicy, myślę o tym blogu właściwie codziennie i nawet noszę w sobie treść, którą bardzo się chcę z Wami już od dłuższego czasu podzielić.<br />
<br />
Tak się jednak składa, że chwilowo pracuję i pracowanie to ma dość negatywny wpływ na moje grafomaństwo. Coś tam odnotowuję jeszcze w dzienniku, który jak wiecie prowadzę metodą dość archaiczną, mianowicie ręcznie. Porzucenie tej formy aktywności mogłoby jak mniemam rzutować negatywnie na przyszłość - otóż patrząc w przód, wciąż widzę przed oczyma grupę archeologów dogrzebujących się do mych zapisków za lat kilkaset, pochłaniających je i snujących na ich podstawie rozprawy historyczne. Wizja ta towarzyszy mi od dzieciństwa i nie ma takiego zajęcia, które kazałoby mi z niej zrezygnować.<br />
<br />
No, ale blog trochę opuściłam.<br />
<br />
Wróciwszy dziś do domu postanowiłam nadrobić zaległości - wszak sytuację mamy niecodzienną, właśnie przegraliśmy z Senegalem, czemu by więc mój przełom nie miał nastąpić dzisiaj? Siądźcie wygodnie, drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy, albowiem chcę Wam opowiedzieć o tym, czego -dzięki mojej aktualnej pracy - dowiedziałam się o sobie, a dokładniej rzecz biorąc - czego naprawdę nie cierpię.<br />
<br />
Nie, nie chodzi o poranne wstawanie. To znaczy oczywiście go nie lubię, jestem zwierzęciem nocnym i najchętniej spałabym między 2 a 10 rano, przesypiając tym samym 8 godzin. Niestety, świat sprzysiągł się przeciwko mnie - najpierw w przesypianiu tych 8 godzin przeszkadzała mi szkoła, potem studia, wreszcie praca i dzieci. Jakiś czas temu komuś napomknęłam, że będę w ten sposób spać osiągnąwszy wiek seniora, ale w odpowiedzi usłyszałam, że na starość się już tyle nie śpi. No trudno.<br />
<br />
Nie, nie chodzi o dojazdy. Dojazdy to ja kocham. Wprawdzie z punktu widzenia funkcjonowania rodziny byłoby lepiej, gdyby zajmowały mniej czasu, ale z drugiej strony dzięki nim mam całkiem sporo czasu na czytanie. Tak, uwielbiam czytać w zbiorkomie. W dodatku rano widuję całkiem sporo innych czytelników i dzięki temu jest mi jakoś tak swojsko.<br />
<br />
Nie, nie chodzi o rutynę - kto dobrze mnie zna, ten wie, że sama należę do ludzi poszukujących rutyny. W praktyce różnie mi to wychodzi, ale są w moim życiu sprawy, które muszą chodzić jak w zegarku - i naprawdę tak chodzą. Dana rutyna może mi nie odpowiadać, ale raczej lepsza jakaś niż żadna.<br />
<br />
Nie, nie chodzi o brak czasu - nadal czytam dużo książek, oglądam seriale, biegam i szydełkuję. Oczywiście muszę to wszystko jakoś ścieśniać, ale dać się da. Pewne sfery na pewno cierpią - jak pisałam wyżej, nie piszę tyle ile bym chciała. Brakuje mi też swobody w ciągu dnia, na przykład dzisiaj, kiedy nagle zrobiło się bardzo ciepło, a ja oczyma wyobraźni widziałam te tłumy ludzi na plaży. Ale z tym raczej da się żyć.<br />
<br />
Zupełnie inaczej rzecz ma się ze <b>wspólnym jedzeniem</b>. Musicie wiedzieć, drogie Czytelniczki i drodzy Czytelniczki, że moja firma oferuje lunche, całkiem smaczne. Większość pracowników zjada je w firmowej kantynie w towarzystwie kolegów i koleżanek. Nad stołami łopoczą sztućce i rozbrzmiewają dźwięki rozmów. I to jest właśnie to, czego - jak odkryłam - nie cierpię najbardziej.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh4apnbfHrKZjtTC7jpeGevTV9wlh0m-aTxziwnZlWReMbNbKNTA4jWdfdkrhX4vcP1sGwRPrUJaszFp7T2FqhaWR5gYYifCOmhyLATzaXXpHYLeZVUQeVNdkT5YGmxJ5-nv0HjZp_YhyDK/s1600/cuisine-2248567_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="412" data-original-width="640" height="206" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh4apnbfHrKZjtTC7jpeGevTV9wlh0m-aTxziwnZlWReMbNbKNTA4jWdfdkrhX4vcP1sGwRPrUJaszFp7T2FqhaWR5gYYifCOmhyLATzaXXpHYLeZVUQeVNdkT5YGmxJ5-nv0HjZp_YhyDK/s320/cuisine-2248567_640.jpg" width="320" /></a>To znaczy nie zrozumcie mnie źle - mnie wcale nie przeszkadza, że ktoś je i rozmawia. Ja po prostu nie lubię tego robić. Albo jem, albo rozmawiam. Sytuacja, w której oczekuje się ode mnie że będę przeżuwać, jednocześnie nasłuchując co kto mówi i jeszcze nie daj Boże odpowiadać, jest dla mnie mocno niekomfortowa. No kurde - jak jem to jem. Mogę ewentualnie jeść i czytać (ale to raczej nie w towarzystwie, chyba że w towarzystwie mojego męża, o ile on też by właśnie jadł i czytał). Ale jeść i gadać? Ryzykując, że coś źle przełknę? Że się roześmieję i wszyscy zobaczą szpinak, który utknął mi między zębami? Że odgłosy własnego przeżuwania kompletnie zagłuszą napływające do mnie fale dźwięku i będę zmuszona prosić z pełnymi ustami o powtórzenie?<br />
<br />
Tak, wspólne, konwersacyjne obiady zdecydowanie są najgorsze.<br />
<br />
Dlatego, moi drodzy, mam do Was prośbę. Jeśli mnie zapraszacie, to raczej na wino niż obiad. A jeśli już mam coś jeść, to nie mówcie nic do mnie dopóki nie skończę.<br />
<br />
Dziękuję.<br />
<br />
<br />
<br /></div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-50732846648291556262018-01-31T22:23:00.002+01:002018-01-31T22:23:17.219+01:00Czytelniczo w 2017 - podsumowanie<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;">No proszę, ostatni dzień stycznia! A ja się nie mogę wygrzebać spod stosu zaległości, w tym zaległych notek, które na swój sposób wprawdzie już istnieją, ale to istnienie odbywa się póki co wyłącznie w mojej głowie, co zamyka je na lekturę i komentarze osób postronnych. Czas jednak ucieka tak szybko - na moim podwórku zaczynają powoli kiełkować tulipany, a ja wprost nie mogę uwierzyć, że w 2018 roku zdążyłam już przeczytać 10 książek, odwiedzić Kalifornię, kupić pierwsze w życiu buty do biegania...</span><br />
<span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLLpZ86nnsCaLYqjYTq3rv41oyoL06duYsfVh1Son5d6c_pi-FjOXjjsIUeXuUkIA-fBFZo2c43JBYt4ygj_VKVhRqqq7ihN_7f95N99I3I-VFCYnx5yWRe8oM2pO8YTXi2lNt6GhrccE5/s1600/3.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><img border="0" data-original-height="280" data-original-width="176" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLLpZ86nnsCaLYqjYTq3rv41oyoL06duYsfVh1Son5d6c_pi-FjOXjjsIUeXuUkIA-fBFZo2c43JBYt4ygj_VKVhRqqq7ihN_7f95N99I3I-VFCYnx5yWRe8oM2pO8YTXi2lNt6GhrccE5/s200/3.jpg" width="125" /></span></a><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;">Zostańmy może póki co przy książkach. Bo przecież obiecałam sobie i światu tradycyjną notkę podsumowującą moje ubiegłoroczne czytanie. Naprawdę, powinnam te czytelnicze notki sporządzać jakoś częściej niż raz do roku - teraz mam tego tyle, że doprawdy nie wiem od czego zacząć ani na czym skończyć, tak więc z góry przepraszam za chaos, jaki być może zaraz się tu wkradnie. Postaram się też nie rozwlekać przesadnie - jakimś cudem przeczytałam 171 książek (na starość człowiek zaczyna szybciej czytać, możecie mi wierzyć) i broń Boże nie zamierzam tu wymieniać każdej z nich.</span><br />
<span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span>
<span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;">O książkach Eleny Ferrante pisałam kilka miesięcy <a href="http://cryptameria.blogspot.ie/2017/06/historia-pewnej-ksiazki.html">tutaj</a>. Na sagę neapolitańską trafiłam zupełnie przypadkiem, za to wiem, że w jakimś sensie te książki zostaną ze mną na zawsze. Zdaje się, że pisałam już o tym w oryginalnej notce, ale powtórzę: podczas lektury wpadałam w autentyczne stany wzruszenia, bywało, że odkładałam na moment książkę, by przemyśleć na spokojnie daną scenę, a podczas momentów, w których akurat nie czytałam, analizowałam emocje bohaterów. Te książki okazały się być dla mnie istotne na bardzo różnych płaszczyznach i na swój sposób żałuję, że nigdy już nie przeczytam ich po raz pierwszy.</span><br />
<span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiJmFSUpA68qXa0Z8mjemlQPJu2yC6-MCH5Ph-Wc0JIR5h3KhKYzDnoqwxxqsbl1mz0UGbCFBGpuH7I8N2z9ZCQptL0u8aXY2UokVyGhdPoJZuClCwm2NDgjJHSPz4cFZLx_Ab2IZnSjfCj/s1600/ziemia.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><img border="0" data-original-height="280" data-original-width="199" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiJmFSUpA68qXa0Z8mjemlQPJu2yC6-MCH5Ph-Wc0JIR5h3KhKYzDnoqwxxqsbl1mz0UGbCFBGpuH7I8N2z9ZCQptL0u8aXY2UokVyGhdPoJZuClCwm2NDgjJHSPz4cFZLx_Ab2IZnSjfCj/s200/ziemia.jpg" width="142" /></span></a><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;">Drugą sagą, w której totalne się zatraciłam, były książki Anne B Ragde o rodzinie Neshov. Ponure i wyjątkowe - czytając miałam wrażenie, jakby narrator niemal unikał opisywania emocji (no może poza postacią Erlenda, ale ten człowiek składa się w zasadzie tylko z emocji), a jednak dotykał ich na najgłębszym poziomie. Podczas lektury czułam się czasem jak w psychologicznej wyżymaczce. Te książki również już ze mną zostaną, a za Erlenda jestem prawdziwie wdzięczna - w jakiś pokręcony sposób mam wrażenie, że nigdy nie spotkałam bohatera literackiego, z którym utożsamiałabym się tak głęboko jak z nim.</span><br />
<span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span>
<span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;">Po kilku latach od przeczytania pierwszego tomu "Outlandera" Diany Gabaldon sięgnęłam w końcu po "Dragonfly in Amber". Dawno już nie czytałam w wersji papierowej książki liczącej sobie przeszło tysiąc stron, ale było warto. Najwyżej chwilami nieco niewygodnie. Czytając o trybie życia bohaterki, bądź co bądź przeniesionej w przeszłość z wieku XX, która będąc w ciąży praktycznie codziennie piła alkohol, obiecywałam sobie zrobić mały research odnośnie tego, kiedy zaczęto dostrzegać wpływu procentów na płód - tak jednak wyszło, że tego w końcu nie sprawdziłam. Ktoś wie?</span><br />
<span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj3ShZtveAZ551G7yAl4vBkeYjyqgJP56l5-TQ7HqGpA2Dx6_MDQKhCAF2AG_P9YF0de-eS9HK6TruE8YAg-i9oSJ6L-re3GdhZke49zv6CF4fFJNRuBXgqgPWtzTij9ber3nZN3sDwnwcy/s1600/mroz.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><img border="0" data-original-height="342" data-original-width="230" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj3ShZtveAZ551G7yAl4vBkeYjyqgJP56l5-TQ7HqGpA2Dx6_MDQKhCAF2AG_P9YF0de-eS9HK6TruE8YAg-i9oSJ6L-re3GdhZke49zv6CF4fFJNRuBXgqgPWtzTij9ber3nZN3sDwnwcy/s200/mroz.jpg" width="134" /></span></a><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;">Słuchajcie, słuchajcie, po miesiącach, a może i latach zastanawiania się o co chodzi z tym Remigiuszem Mrozem, który pisze chyba szybciej niż ja mówię, postanowiłam sięgnąć po jego twórczość. No i nie żałuję. Nobla facet nie dostanie, lekkie to to i choć nie zawsze przyjemne (wszak to kryminały), to jednak na swój sposób rozrywkowe. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale np. z serią o Chyłce bardzo się zaprzyjaźniłam i zawsze czekam na więcej. Swoją drogą płodność twórcza pana Remigiusza miała spory wpływ na liczbę 171.</span><br />
<span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span>
<span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;">A skoro już jesteśmy przy kryminałach - bardzo dobrze czytało mi się powieści <span style="background-color: white; color: #181818;">Arnaldura Indridasona. Islandzkie klimaty mają w sobie to "coś". </span></span><br />
<span style="background-color: white; color: #181818;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></span>
<span style="background-color: white; color: #181818;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;">Bardzo spodobała mi się powieść Stefana Dardy "Dom na Wyrębach" - pewnie po części dlatego, że jej akcja dzieje się w moich rodzinnych stronach. Niestety, inne książki pisarza już mnie nie zachwyciły. "Starzyzna" dawała sporo nadziei, ale jej kolejne części były sporym rozczarowaniem.</span></span><br />
<span style="background-color: white; color: #181818;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></span>
<span style="background-color: white; color: #181818;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;">Ale żeby nie było, że czytam same kryminały - wciągnęłam się w sagę Brandona Sandersona rozpoczętą tomem "Z mgły zrodzony". Serio, chyba dawno nie czytałam tak wciągającej fantastyki (tak, wiem - to dlatego, że w pewnym momencie przerzuciłam się z fantastyki na kryminały ;)</span></span><br />
<span style="background-color: white; color: #181818;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></span>
<span style="background-color: white; color: #181818;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;">W kategorii niezłych czytadeł muszę napomknąć o książkach Charlotte Link. Pomogły mi przetrwać długie jesienne i wietrzne wieczory. Zaskoczyło mnie to, jak różne od siebie są kolejne jej książki - być może diabeł tkwi w tłumaczeniu?</span></span><br />
<span style="background-color: white; color: #181818;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></span>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjcV_AnDgUR2HSgWXkBkQRN8ct2ZI6Ps0aVRdnpfxpUYItgH982N37XfkPHkUt_bFGg4t1aqorhMLj69cuBuwr-J8hHx8LZHE8theKpgsDZJGqKcXuYO_To0lnFjcPgrvrDyK6D9fvBHz5X/s1600/henry.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><img border="0" data-original-height="400" data-original-width="260" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjcV_AnDgUR2HSgWXkBkQRN8ct2ZI6Ps0aVRdnpfxpUYItgH982N37XfkPHkUt_bFGg4t1aqorhMLj69cuBuwr-J8hHx8LZHE8theKpgsDZJGqKcXuYO_To0lnFjcPgrvrDyK6D9fvBHz5X/s200/henry.jpg" width="130" /></span></a><span style="background-color: white; color: #181818;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;">"A Star Called Henry" Roddy'ego Doyle'a wciągnęła mnie i zachwyciła właściwie wszystkim - językiem, narracją, kreacją bohaterów, tematyką, wreszcie - samą historią. Możecie sobie wyobrazić moją radość, gdy odkryłam, że za tą powieścią czają się kolejne dwa tomy. Jeden z nich czeka już na mnie na półce. Gdyby ktoś chciał po Henry'ego sięgnąć, to ja zachęcam, da się również po polsku, a w sieci można nawet znaleźć recenzję lepszą od mojej: <a href="http://wyborcza.pl/1,75517,2498553.html?disableRedirects=true">TU</a>.</span></span><br />
<span style="background-color: white; color: #181818;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></span>
<span style="background-color: white; color: #181818;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;">A co mi się nie podobało? Z pewnością trylogia Irene Ceo "Widzę cię", "Słyszę cię" i "Pragnę cię". W założeniu chyba romans - erotyk, w praktyce, moim zdaniem, książka co najmniej okrutna, pokazująca relację zagubionej dziewczyny i zadufanego kolesia który dominuje i niszczy jej osobowość, marzenia i zasady. Jak dla mnie zdecydowanie kategoria "nie czytać, a jeśli przeczytasz, to zapomnieć".</span></span><br />
<span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span>
<span style="background-color: white; color: #181818;"><span style="font-family: Helvetica Neue, Arial, Helvetica, sans-serif;">I na tym może zakończę. Przemyślę temat częstszych notek o książkach, tak by nie było przesadnie skrótowo i z pomijaniem większości tutułów. Uprasza się o trzymanie kciuków za owocne myślenie. Kolejna notka będzie o Kalifornii. :-)</span></span></div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-76159068836327299842017-12-31T17:55:00.000+01:002017-12-31T17:55:11.007+01:00Szczęśliwego!<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Tak się składa, że mam właśnie przerwę w aktywnościach przedsylwestrowych i postanowiłam wykorzystać ten czas na stworzenie tradycyjnej, podsumowujących kończący się rok notki.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi7BiLG7LVqGy29Za1aSLX11WLLtrdb3lVx0pIqUX1VUU3hCHwTOTCbP-mAYh0o_drwUB5XMqtUy6ahrqRug7XnSfk7pXqKnqs17cLfBAsVoguIFDHN2X3QalHoSstjQTdFgjfx_SGjXRBz/s1600/champagne-3011490_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="426" data-original-width="640" height="213" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi7BiLG7LVqGy29Za1aSLX11WLLtrdb3lVx0pIqUX1VUU3hCHwTOTCbP-mAYh0o_drwUB5XMqtUy6ahrqRug7XnSfk7pXqKnqs17cLfBAsVoguIFDHN2X3QalHoSstjQTdFgjfx_SGjXRBz/s320/champagne-3011490_640.jpg" width="320" /></a>To był chyba najspokojniejszy - może nawet najnudniejszy - rok mojego życia. Nigdzie się nie przeprowadziliśmy, nie snuliśmy też przeprowadzkowych wizji - prawdopodobnie dlatego, że po raz pierwszy od jakichś 10 lat mieszkamy w miejscu, które należy do nas. Po tych wszystkich latach pełnych przenosin to właściwie ulga. W pewnym momencie miło wiedzieć, gdzie się będzie za rok czy dwa lata. A przynajmniej zakładać z dużą dozą prawdopodobieństwa. ;-)<br />
<br />
Moje dzieci, których w momencie gdy zaczynałam wrzucać na tego bloga pierwsze notki nawet nie było w planach, znów urosły. Najstarsze zalicza już drugi rok w irlandzkiej podstawówce, a bliźniaczki od końcówki sierpnia chodzą do Montessori. Przeżywam chyba coś w rodzaju złotego wieku macierzyństwa - dzieci są na tyle duże, że w dużym stopniu ogarniają się same, a jednocześnie na tyle małe, że nie sprawiają jeszcze poważniejszych problemów. Gdyby ciąże kończyły się urodzeniem od razu trzylatków mogłabym mieć ich jeszcze z piątkę.<br />
<br />
Jakoś na początku tego roku podczas rozpakowywania pudeł z Kalifornii trafiłam na resztki starej włóczki. Wygrzebałam skądś szydełko i zaczęłam dłubać. Skutek jest taki, że pokój, który początkowo planowałam przeznaczyć na domową bibliotekę stał się pokojem szydełkowym. Mam w nim jakąś straszną ilość włóczki, a w głowie - pomysły szydełkowane na kolejnych kilka lat.<br />
<br />
Przeczytałam ponad 170 książek, o czym zresztą jak zwykle napiszę osobną notkę. Pod względem czytelniczym mogę pochwalić się nie tylko wynikiem ilościowym, ale też jakościowym - zupełnie przypadkiem trafiłam na dwie serie, które zostaną w moim sercu na wiele lat. Właściwie łapię się na tym, że wracam do nich myślami niemal codziennie.<br />
<br />
Nie odbyłam wielkich podróży, choć odwiedziłam Polskę i Niemcy. Za to pod koniec roku zarezerwowałam bilet na samolot do Kalifornii. Uwielbiam Irlandię i mam nadzieję już tu zostać, ale gdybym z jakiegoś powodu nie mogła, to prawdopodobnie myślałabym poważnie o powrocie do USA, mimo że chłodna analiza nie przemawia z tą opcją.<br />
<br />
W temacie wyzwań intelektualno - zawodowych wyszło zupełnie nie tak jak miało być, ale trochę wskazuje na to, że jeszcze będzie dobrze.<br />
<br />
W maju byłam na koncercie Guns 'N Roses. Warto było.<br />
<br />
Nie schudłam tych pięciu kilogramów, które według mojej wagi dzielą mnie od czasów sprzed bliźniaczej ciąży, ale za to mam FitBita - magiczne urządzenie, które poza wskazywaniem godziny liczy moje kroki, analizuje sen i mierzy puls. Jakimś cudem to wszystko naprawdę motywuje mnie do ruchu, zaczęłam też więcej sypiać. Właśnie dziś zorientowałam się, że stało się niemożliwe - od jakiegoś czasu sama z siebie budzę się przed 8 i nie mam problemów ze wstawaniem, mimo że za oknem jest ciemno.<br />
<br />
Coś tam próbuję pisać po angielsku - zaczęłam spisywać różne obrazy zapamiętane z dzieciństwa. Wychodzi z tego lekko smętny obraz, ale z jakiegoś powodu gorzej pisze mi się o tych samych rzeczach po polsku. Może angielski to język stworzony do opisywania dzieciństwa spędzonego w Polsce lat osiemdziesiątych?<br />
<br />
No i widzicie, to by było na tyle. Nuda. Ale nie martwcie się, za 15 dni wsiadam na pokład samolotu i rozpocznę ten rok z przytupem.<br />
<br />
A tymczasem - szampańskiego sylwestra i szczęśliwego 2018!</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-3055176517096431502017-11-04T16:59:00.001+01:002017-11-04T16:59:11.917+01:00Wariacje pocztowe, czyli wielka wędrówka włoczek<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiOF8vn_MOVp5ADA5OgtiJ1Sk7yALWXhRWa9ZkozTK0NWlGVCMe3CpwlSK_hhpICo77VNyD5sfhV_xdiz6sC8ogrZbJdR86EFUmwssRYuY-NmUQrTZR1541CQvy0wa_s3iQ4mKkGAXYjrEB/s1600/IMG_7362.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiOF8vn_MOVp5ADA5OgtiJ1Sk7yALWXhRWa9ZkozTK0NWlGVCMe3CpwlSK_hhpICo77VNyD5sfhV_xdiz6sC8ogrZbJdR86EFUmwssRYuY-NmUQrTZR1541CQvy0wa_s3iQ4mKkGAXYjrEB/s320/IMG_7362.JPG" width="320" /></a>Czasami zdarza mi się widzieć oczyma wyobraźni mapę świata poprzecinaną gdzieniegdzie liniami kończącymi swój bieg w Irlandii, na południe od Dublina. To mapa ukazująca szlaki zamówionych przeze mnie kłębków włóczki, które po dotarciu do celu zostają przeze mnie stopniowo zamieniane w kocyki, chusty i szale.<br />
<br />
Ok, brzmi to jak jakaś wielka migracja, coś na kształt wielkiej wędrówki ludów. Rzeczywistość jest jednak prostsza - ot, mam kilka ulubionych sklepów zajmujących się sprzedażą włóczki online i tak się składa, że są one rozsiane po różnych krajach i kontynentach. Zamówień dokonuję w miarę potrzeb, upodobań i możliwości finansowych. W praktyce niemal zawsze gdzieś tam na kuli ziemskiej znajduje się jakaś paczka zdążająca w moim kierunku. Większość tych przesyłek pojawia się na progu mojego domu bezproblemowo, w ciągu kilku czy kilkunastu dni od momentu złożenia przeze mnie zamówienia. Niektóre jednak doświadczają przygód wartych osobnej wzmianki.<br />
<br />
Weźmy choćby przesyłkę z Izraela, którą usłużny pan listonosz przyniósł mi wczoraj. Została wysłana przez jeden z moich ulubionych sklepów, do którego mam pełne zaufanie - zarówno w kwestii jakości produktu jak i sprawnej wysyłki. Choć ostrzegają, że czas dostawy w do krajów europejskich wynosi zwykle 2-3 tygodnie, w praktyce dostaję swoje zamówienia znacznie szybciej. Aż do wczoraj. Tym razem paczka z Izraela wędrowała do mnie niemal miesiąc. Przez ostatnie dwa tygodnie nerwowo szukałam jej numeru na stronie irlandzkiej poczty, coraz bardziej nastawiając się na to, że po raz pierwszy moja przesyłka zaginęła. Co działo się z nią między 10 października, kiedy opuściła Izrael, a 3 listopada, kiedy bezpiecznie znalazła się w moim domu, tego nie wiem.<br />
<br />
Znacznie więcej mogę za to powiedzieć o innej przesyłce, której droga z Niemiec do Irlandii również zajęła dobry miesiąc. I w lokalizacji której pomógł mi Facebook.<br />
<br />
Zaczęło się standardowo. W dniu swoich urodzin, czyli szóstego września, złożyłam zamówienie na piękne włóczki, charakteryzujące się ślicznymi, przechodzącymi jeden w drugi kolorami. Wychodzą z nich cudne, delikatne kocyki, wspaniałe szale... Ok, ok - przechodzę do rzeczy.<br />
<br />
Przesyłka dość długo, może przez dwa tygodnie, pozostawała w systemie jako "opłacona". W końcu stwierdziłam, że chyba ktoś zapomniał mi ją wysłać i skontaktowałam się z właścicielką sklepu. Było tak jak myślałam - coś tam przeoczyli, bardzo przepraszali, obiecując natychmiastową wysyłkę i dodanie jakiegoś gratisa. Powróciłam zatem do stanu oczekiwania, a gdy po tygodniu status przesyłki nadal nie uległ zmianie, ponownie odezwałam się do właścicielki. Tym razem okazało się, że wszystko już jest w porządku, paczka została wysłana tuż po ostatniej wymianie wiadomości, dostałam numer śledzenia przesyłki, który to potwierdził, uznałam zatem, że mogę spać spokojnie.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiXf6I9GA0n6O_C_U71RH4iJPCeJpoPtulX_c-1uSf9d-l9si_AUrxLaBmxSHsh8LSVCRyPCWj02iVmWAFLnxsBD0oUQEjwLeS9uzzlI3nJthWPLe_nmxoYnI5OO4LmLQVtQuPM4Jt2frQT/s1600/IMG_7757.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1200" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiXf6I9GA0n6O_C_U71RH4iJPCeJpoPtulX_c-1uSf9d-l9si_AUrxLaBmxSHsh8LSVCRyPCWj02iVmWAFLnxsBD0oUQEjwLeS9uzzlI3nJthWPLe_nmxoYnI5OO4LmLQVtQuPM4Jt2frQT/s320/IMG_7757.JPG" width="240" /></a>Po paru dniach pełna emocji dowiedziałam się ze strony irlandzkiej poczty, że moja przesyłka jest już w Dublinie. Oczekiwałam na nią zatem kolejnego dnia, co jakiś czas odświeżając nerwowo stronę poczty. Wyobraźcie sobie moje poruszenie, gdy okazało się, że dostawa paczki została wstrzymana z powodu niewystarczającego adresu na przesyłce! Znów musiałam uruchamiać kolejne kanały - mejl do poczty, telefon do poczty, koniec końców okazało się, że z adresem jednak wszystko jest w porządku i swoje zamówienie powinnam otrzymać kolejnego dnia.<br />
<br />
Tym razem nie mogłam sobie pozwolić na warowanie na listonosza. Mentalnie pogodziłam się z tym, że po powrocie do domu zastanę w nim awizo i czeka mnie wędrówka na pocztę. Nic bardziej mylnego! Według strony poczty, na którą i tego dnia regularnie zerkałam (chciałam wszak wiedzieć, czy awizo leży już na moim progu, czy jeszcze nie) paczka została dostarczona. Jedna z rubryk zawierała nawet nazwisko osoby, która ją odebrała...<br />
<br />
Uznałam, że musi chodzić o kogoś z sąsiedztwa. Swoich sąsiadów znam raczej z imion niż nazwisk, czekała mnie zatem wędrówka po kilku domostwach. Nasze osiedle liczy sobie kilkadziesiąt domów, więc raczej nie zakładałam, że odwiedzę wszystkie - z pewnością listonosz zostawił paczkę komuś, kto mieszkał blisko...<br />
<br />
Niestety - żaden z moich najbliższych sąsiadów nic nie wiedział o paczce.<br />
<br />
Pełna rezygnacji usiadłam z laptopem. Wstukałam w Google nazwisko moich domniemanych sąsiadów, ale rezultaty nie były rewelacyjne - wyszukiwarka z uporem wyświetlała mi informacje o właścicielach pobliskiej apteki, nazywających się tak samo jak osoba u której znajdowała się moja włóczka. Mocno już zniechęcona włączyłam Facebooka. Ten od razu wyrzucił mi poszukiwane nazwisko - moim oczom ukazał się profil kobiety, w którą najwyraźniej miałam wspólną znajomą.<br />
<br />
Ową wspólną znajomą była pewna Amerykanka, która od czasu do czasu zajmuje się moimi dziećmi. Skojarzyłam, że swego czasu mówiła, iż ma na moim osiedlu koleżankę z małym dzieckiem. Kobieta z Facebookowego zdjęcia z pewnością miała małe dziecko.<br />
<br />
Natychmiast napisałam do znajomej Amerykanki, zerkając jednocześnie tęsknie przez okno. Gdzieś tam, po drugiej stronie drogi w jednym z szeregowych domów przebywała moja włóczka...<br />
<br />
Ustalenie tożsamości i numeru domu poszukiwanej osoby poszło sprawnie. Poprosiłam wracającego właśnie do domu małżonka o wstąpienie pod wskazany adres i odebranie przesyłki. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy po niedługim czasie pojawił się on na progu nie z jedną, a dwiema paczkami! Listonosz dostarczył bowiem aż dwa zamówienia - owo nieszczęsne niemieckie oraz drugie, amerykańskie, którego jeszcze się nie spodziewałam...<br />
<br />
<br />
Tak oto kończy się przygoda. Wiecie, nie to żeby mi się nudziło. Ale czekam właśnie aż upiecze mi się obiad i tak jakoś pomyślałam, że w międzyczasie opowiem Wam o wojażach mojej włóczki. Może ktoś z Was też właśnie gotuje i szuka jakiegoś urozmaicenia w tle...;)</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-91454600448089263632017-11-01T21:19:00.004+01:002017-11-01T21:23:51.883+01:00Byłam wegetarianką. Wyznanie mięsożercy<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiUmHC32dl4Ima8OVaTSKpFvEB4uQ4RMNeNTirHBZovZGmXu4IyT2ukvQTj_88Y38ICUisl47sE3yrhfNiUdZ5Eg1yBTSZFFHshToefnPbcGYcGYpIWb0H7XlMZGGSL7nxgGrbo8rIaFSdG/s1600/jause-338498_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="423" data-original-width="640" height="211" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiUmHC32dl4Ima8OVaTSKpFvEB4uQ4RMNeNTirHBZovZGmXu4IyT2ukvQTj_88Y38ICUisl47sE3yrhfNiUdZ5Eg1yBTSZFFHshToefnPbcGYcGYpIWb0H7XlMZGGSL7nxgGrbo8rIaFSdG/s320/jause-338498_640.jpg" width="320" /></a>W październiku byłam wegetarianką. Nie zjadłam tego miesiąca ani kawałka kurczaka, ryby czy skorupiaka. Nawet chrupki krewetkowe nie zdołały mnie skusić.<br />
<br />
Na pomysł odstawienia mięsa wpadłam już dość dawno, ale jego realizację wciąż odkładałam w czasie. Przez dłuższy czas po przyjeździe do Irlandii byłam wręcz przekonana, że nigdy nic z tego nie wyjdzie, bo tak bardzo rozsmakowałam się w tutejszej wołowinie. W końcu się udało.<br />
<br />
Celowo nie zakładałam, że nigdy już nie będę jeść mięsa. W końcu nie wiedziałam jak to będzie - być może zacznę się źle czuć (mam skłonności do anemii), albo zwyczajnie zacznę strasznie tęsknić za kanapkami z szynką. Obiecałam sobie, że w razie problemów wracam do poprzedniego stylu żywienia. Jeśli zaś wszystko poszłoby dobrze, chciałam traktować ten miesiąc wyrzeczeń jako eksperyment i, być może, początek jakichś trwalszych zmian w jadłospisie.<br />
<br />
Mój małżonek dość entuzjastycznie podszedł do tematu i postanowił dołączyć. Doszliśmy do wniosku, że najlepszym miesiącem do realizacji naszych planów będzie październik - w tym miesiącu nie wybieraliśmy się w żadną podróż (pomijając trzydniowy pracowy wyjazd Dawida), nikt nie zaprosił nas na imprezę, sami też żadnej nie planowaliśmy.<br />
<br />
I tak 30 września pojechaliśmy do Bray pożegnać się z mięchem. Każde z nas zjadło porządnego burgera żartując, że na kolejnego wpadniemy 1 listopada.<br />
<br />
Na początku było trochę kiepsko. Po trzech czy czterech dniach miałam wrażenie, że zjadłam już większość łatwo osiągalnych i smacznych wegetariańskich potraw. Przepisy, na które wpadałam w sieci odrzucałam z uwagi na długi czas przygotowywania - lubię gotować, ale długie stanie nad garnkami między poniedziałkiem a piątkiem kompletnie nie wpisuje się w mój grafik.<br />
<br />
Pomysł, by zastępować mięso tofu wydawał mi się początkowo genialny, szybko jednak okazał się niewypałem. Ludzie, jak ja nienawidzę teraz tofu. To był zdecydowanie najgorszy składnik wszystkich zawierających je wegetariańskich potraw, jakie jadłam w październiku. Na szczęście poza tym elementem potrawy te były bardzo smaczne.<br />
<br />
Planowanie obiadów do końca miesiąca pozostawało sprawą najtrudniejszą, choć z drugiej strony zawsze udawało się coś wykombinować i nigdy nie zdarzyło nam się ugotować dwa razy tego samego. Najlepszy obiad wyszedł nam w dniu, w którym Irlandię nawiedził huragan Ofelia - upiekliśmy dwie wielkie zapiekanki z ciasta francuskiego wypełnione mozarellą, cheddarem, szpinakiem, grzybami i suszonymi pomidorami. Jedliśmy też najróżniejsze makarony, racuchy, naleśniki, pizzę wegetariańską, otonomijaki (coś w rodzaju placków kapuścianych), placki kartoflane, kiełbaski wegańskie (zaskakująco smaczne, ale z kiełbasą miały wspólny tylko kształt)...<br />
<br />
To czego mi brakowało w październiku, to wybór. W restauracji musiałam mentalnie skreślić 95% menu. Gotując już po kilku dniach musiałam kombinować. Najłatwiej było ze śniadaniem i kolacją - kanapki z żółtym serem i pomidorem uwielbiam od dziecka, więc wegetarianizm w wersji porannej i wieczornej bardzo mi odpowiadał. Nie zrozumcie mnie źle - to nie jest tak, że ja w kółko jem mięso i zjedzenie obiadu, który go nie zawiera, jest problemem. Po prostu wcześniej mogłam zjeść cokolwiek, kierując się co najwyżej swoim gustem bądź apetytem na daną potrawę. Teraz dochodziło upewnienie się, że do jej składników nie będzie się zaliczać mięso. Wszystko to w moim przekonaniu wynik przyzwyczajeń.<br />
<br />
Z innych obserwacji: w październiku zdecydowanie częściej niż zazwyczaj podjadałam, często też towarzyszyło mi uczucie wypełnienia. Nie przełożyło się to w żaden sposób na wagę - 1 listopada pokazała mi to samo co 1 października.<br />
<br />
Zupełnie nie spełniły się moje obawy związane z ewentualnym złym samopoczuciem. Wręcz przeciwnie - miałam raczej wrażenie, że mam więcej siły i rzadziej chce mi się spać. Były dni, kiedy niemal czułam się naładowana energią. Nie mam pojęcia, czy miało to jakikolwiek związek z odstawieniem mięsa. Tak czy siak - z dwojga złego lepiej w tę stronę.<br />
<br />
Dzisiaj rano nie rzuciłam się na mięso. Obrzuciłam spojrzeniem leżącą w lodówce szynkę, ale w końcu zrobiłam sobie kanapkę z serem i pomidorem. Za to w moim obiedzie znalazła się kaczka, a wieczorem zjadłam kromkę chleba z pasztetem. Smaczne było, ale skłamałabym twierdząc, że umierałam z tęsknoty za tymi smakami. Mimo wszelkich niedogodności za smakiem mięsa akurat nie tęskniłam.<br />
<br />
Aktualnie nie planuję wegetarianizmu do grobowej deski, ale coś mi się wydaje, że ograniczę spożycie mięsa. I sądzę, że wkrótce powtórzę eksperyment, tym razem dopuszczając do jadłospisu ryby i owoce morza.<br />
<br />
Dawid znosił to wszystko gorzej, ale dał radę. Choć do tej pory chce mi się śmiać na wspomnienie jego SMS-a z pracowego wyjazdu, w którym odpowiadał na moje pytanie co u niego słychać:<br />
- Zmęczony. Głodny. Wegetarianin.<br />
<br />
P.S. Czy ktoś tu lubi tofu?<br />
<br /></div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-15415762387265661482017-10-15T21:03:00.001+02:002017-10-15T21:03:38.485+02:00Zegarek od Apple'a, czyli niespodziewane kłopoty<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Czy tego chcemy czy nie, spora część tego, co nas w życiu dotyka, jest dziełem przypadku. Po względnym odchowaniu trójki dzieci w sumie nie planowałam czwartego. Nie planowałam tak dalece, że gdy odkryłam, że niespodziewanie znów jestem w ciąży, informacją o tym podzieliłam się tylko z najbliższą rodziną. Miałam szczęście - jakimś cudem przez większość okresu mej brzemienności brzuch dawał się skutecznie skrywać pod ubraniem. Do tego stopnia, że chwilami sama zapominałam o tym, że jestem w ciąży - mimo, że podobnie jak poprzednio była to, o zgrozo, ciąża bliźniacza.<div>
<br /></div>
<div>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiIzFDElO351eo69TktrufLsgdc9TIpzT5FFslHUlOxHhGDV36n_yl4vwkoN3fbsjHB4_WApko75PL2RpAcBC80OLRlcBEN5CXh8RtNzx7hFS44-3NmGYnv1fTEz9qo8tt1d-opfxFiOzQ3/s1600/watch-756487_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="405" data-original-width="640" height="202" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiIzFDElO351eo69TktrufLsgdc9TIpzT5FFslHUlOxHhGDV36n_yl4vwkoN3fbsjHB4_WApko75PL2RpAcBC80OLRlcBEN5CXh8RtNzx7hFS44-3NmGYnv1fTEz9qo8tt1d-opfxFiOzQ3/s320/watch-756487_640.jpg" width="320" /></a>Z myślą, że już wkrótce funkcjonować będę nie jako matka trzech, a pięciu córek, jeszcze nie udało mi się oswoić. Oczywiście trochę mnie to przerażało, choć starałam się wszystko sama przed sobą obracać w żart: piątka dzieci? Czemu nie - przynajmniej raz na zawsze odrzucę wizję kupowania samochodu, bo taka mnogość potomstwa do żadnego mi się nie zmieści.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Tego dnia czekała mnie pierwsza poważna wizyta u lekarki prowadzącej moją ciążę. Ponieważ była ona związana kontraktem ze szpitalem, w którym bardzo chciałam rodzić, zaproponowała, że dzisiejsze badania przeprowadzimy właśnie tam. Przy okazji trochę się tam pani rozejrzy, tłumaczyła.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Do placówki dotarłam nieco przed czasem, ale nawet mnie to cieszyło - pogoda była piękna, już po jesiennemu chłodna, ale ulice Dublina wyglądały przepięknie w promieniach słońca, ozdobione stosami opadłych z drzew złotych liści. Szpital mieścił się w starym budynku z czerwonej cegły, do jego wejścia prowadziły stare, kamienne schody. Z przyjemnością usiadłam na jednym ze stopni i wystawiłam twarz do słońca. Pomyślałam, że już wkrótce na dłuższy czas będę musiała się pożegnać z takimi beztroskimi chwilami...</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Spojrzawszy na zegarek upewniłam się, że powinnam już wchodzić. Właściwie i tak o tym wiedziałam, ale samo sprawdzanie godziny było dla mnie przyjemnością. Kilka dni wcześniej dostałam od Dawida Apple Watcha i aktualnie była to moja ulubiona zabawka. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie byłam aż tak na bieżąco z czasem.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Będąc już w środku i czekając na lekarkę zdjęłam zegarek z ręki i po raz nie wiadomo który oglądałam go ze wszystkich stron. Nagle kątem oka zauważyłam, że rozwiązała mi się sznurówka od buta. Niewiele myśląc chwyciłam zegarek ustami i z lekkim trudem schyliłam się w kierunku obuwia.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Nie wiem jak to się stało. Wciąż wydaje mi się to absurdalne. Najwyraźniej jednak takie rzeczy się zdarzają. Oto bowiem z przerażeniem odkryłam, że w trakcie zawiązywania sznurówki... połknęłam Apple Watcha.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Zdenerwowana wstałam i pogładziłam się po brzuchu. Pod dłonią wyczuwałam już wyraźnie główkę jednego z bliźniąt. Gdzieś tam w pobliżu tej główki, myślałam w panice, pływa sobie w moim wnętrzu smart watch. A co jeśli nagle przyjdzie mi na niego jakieś powiadomienie? Czy fale, które zostaną wyemitowane, mogą zagrozić moim dzieciom? I co z wibracjami? Przecież były włączone, a sam zegarek był połączony z moim kontem na Facebooku, Twitterze, Messengerze, Instagramie, Gmailu, WhatsAppie, Hangoutach... Oznaczało to, że jakakolwiek notyfikacja z którejś z powyższych aplikacji będzie powodowała wibracje zegarka. Zegarka pływającego spokojnie w moim wnętrzu, gdzieś nie tak daleko od moich nienarodzonych dzieci.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
----------</div>
<div>
Nie macie pojęcia, jak dobrze było się obudzić... :)</div>
</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-14163169269213814442017-10-02T12:02:00.000+02:002017-10-02T12:07:36.436+02:00Nawiedzony sąsiad, czyli moja druga najstraszniejsza przygoda w USA<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Moja druga najstraszniejsza przygoda w Kalifornii miała miejsce w tym samym roku, co pierwsza, choć nieco wcześniej. Był początek roku, we mnie rosły bliźniaki co było zresztą już doskonale widoczne, ja zaś przeżywałam prawdziwą manię jedzenia zupy serowo-brokułowej.<br />
<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiIN1F-o2rBVcqVR_oA_5WlkHJKOhV-pgv5o0XMBV6uq0X9I9yRYFhoTMztA939mLzad7ODxK5C0pQ9TPB3s8wtZogyKjP3wC2Hb948YqdN_wBKXr1m7AkRZyXehKfZvVwbE8OZUkIRHBg1/s1600/vegetables-694304_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="440" data-original-width="640" height="220" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiIN1F-o2rBVcqVR_oA_5WlkHJKOhV-pgv5o0XMBV6uq0X9I9yRYFhoTMztA939mLzad7ODxK5C0pQ9TPB3s8wtZogyKjP3wC2Hb948YqdN_wBKXr1m7AkRZyXehKfZvVwbE8OZUkIRHBg1/s320/vegetables-694304_640.jpg" width="320" /></a>Miałam na nią ochotę właściwie 24 godziny na dobę. Na szczęście podawano ją w pobliskiej knajpie, takiej, do której dało się dotrzeć bez wsiadania do samochodu, znajdowała się bowiem tuż obok apartamentowca, w którym wtedy miesz<br />
kaliśmy. Regularnie zatem wynosiłam na dwóch spuchniętych nogach swoje coraz bardziej puchnące ciało w kierunku wyczekiwanej uczty dla podniebienia. Spacer już wtedy był trochę skomplikowany, idąc przypominałam zapewne pingwina i nawet przyszło mi do głowy, że zamiast kombinować z tymi spacerami i jeszcze wydawać pieniądze, powinnam raczej gotować sobie tę cholerną zupę w domu, wtedy mogłabym mieć ją w ilościach hurtowych, bez ograniczania się do niewielkiej miseczki - niestety, zupa brokułowo-serowa okazała się być jedną z potraw, które absolutnie nie chciały mi się udać, ser zbijał się i nie chciał przemienić w delikatną, lekko słonawą zawiesinę.<br />
<br />
Chodziłam zatem na tę swoją zupę, pochłaniałam ją, czytając lepszą lub gorszą książkę, a potem wracałam do domowego zacisza. Tak samo było i tym razem - szłam klikając w smartfona, gdy nagle zauważyłam, że idący koło mnie człowiek zrównuje ze mną krok. Pierwsza myśl, jaka przyszła i do głowy, była taka, że przez nieuwagę jakoś zaszłam mu drogę i on właśnie próbuje mnie minąć, zwolniłam zatem znacznie, czekając, aż przejdzie obok. Gdy to nie nastąpiło, spojrzałam na idącego obok faceta, który ni stąd ni zowąd zapytał:<br />
- All you all right?<br />
<br />
Trochę zdębiałam. Fakt, mogłam nie wyglądać na okaz sił witalnych, ciąża bliźniacza jest lekko męcząca, poza tym dopadła mnie anemia i męczył ból kręgosłupa, ale na swój sposób byłam do tego przyzwyczajona i nie wydaje mi się, żebym sprawiała wrażenie kogoś kto może np. zemdleć. Z drugiej jednak strony facet mógł po prostu być troskliwy, może sam miał żonę albo siostrę w ciąży (był mniej więcej w moim wieku), albo jakieś złe doświadczenia. Zapewniłam go zatem, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i ruszyłam dalej przed siebie.<br />
<br />
Facet też ruszył przed siebie, problem polegał jednak na tym, że najwyraźniej zmierzał w tym samym kierunku. Okazało się bowiem, że mieszkał w tym samym apartamentowcu - kiedy doszliśmy do bramy, otworzył ją swoim dyngsem, a potem szedł wraz ze mną przez ciemne korytarze. W tym czasie zdążył mnie zapytać:<br />
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg5It0eL8NQeIgzSKhkBypiXmKcM2Adk0ZIgypyDrQYleWAKflJO28ElkYl4PHUS2Nr-1hOfgMMNkeiviQ2oXJGwVjJ84mA4oNzxmjkNW7WAAbeKJKPkBmvxCSLM21anDQ6gVz1PnAibdzE/s1600/pregnant-163611_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="640" data-original-width="500" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg5It0eL8NQeIgzSKhkBypiXmKcM2Adk0ZIgypyDrQYleWAKflJO28ElkYl4PHUS2Nr-1hOfgMMNkeiviQ2oXJGwVjJ84mA4oNzxmjkNW7WAAbeKJKPkBmvxCSLM21anDQ6gVz1PnAibdzE/s320/pregnant-163611_640.jpg" width="250" /></a>- skąd jestem,<br />
- jakimi językami mówię,<br />
- czy mój mąż się cieszy z ciąży<br />
<br />
...i o kilka innych rzeczy, oraz powiedzieć:<br />
- że pracuje w PayPalu<br />
- że jego dziewczyna mówi po angielsku, francusku i jeszcze w jakimś języku<br />
- że nasz apartamentowiec jest super<br />
<br />
...i kilka innych rzeczy. Był to trochę dziwny potok informacji jak na kogoś, kogo "znałam" od trzech minut, ale naprawdę przestraszyłam się, kiedy facet podszedł ze mną pod drzwi naszego mieszkania. Zapytał, czy jestem pewna że nic mi nie będzie, a kiedy zwróciłam się w kierunku drzwi, objął mnie na pożegnanie.<br />
<br />
Wpadłam do środka, zamknęłam drzwi na klucz, przypominając sobie jednocześnie teorię znajomego, w myśl której włamywać się do kalifornijskiego domu czy mieszkania należy przez ścianę, a nie przez drzwi, bo drzwi akurat są w miarę solidne, natomiast ściana to taka byle jaka sklejka. Siadłam do komputera i spuchniętymi palcami wystukałam kilka spanikowanych wiadomości do D. Wszystko to było kompletnie absurdalnie - facet nie zrobił w sumie nic złego (poza naruszeniem mojego "bąbla", jak nazywa to moje sześcioletnie dziecko), ale to akurat mogło mieć jakieś uzasadnienie i wynikać np. z wychowania czy różnic kulturowych. Całość jednak była dziwna i niepokojąca.<br />
<br />
I wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi, a ja cała zdrętwiałam.<br />
<br />
Oczywiście najprostsze wyjaśnienie było takie, że dzwoni listonosz. W ciąży przeżywałam prawdziwą manię tworzenia biżuterii i non stop przychodziły do mnie jakieś paczki z koralikami. Odczekałam chwilę i podeszłam do drzwi. Wyjrzałam przez wizjer i zauważyłam znajomą sylwetkę mojego nowego znajomego, znikającą za rogiem korytarza.<br />
<br />
No i teraz byłam już nieźle przestraszona. A ponieważ wyobraźnia działa u mnie zwykle na wysokich obrotach, przez kilka kolejnych tygodni nie chodziłam już na zupę brokułową, a w torebce nosiłam nóż.<br />
<br />
Nic się jednak nie działo - nikt dziwny nie dzwonił do moich drzwi, nikt mnie nie zaczepiał. Oczywiście co jakiś czas myślałam o tym wszystkim - coraz bardziej prawdopodobna wydawała mi się teoria, zgodnie z którą facet miał jakąś obsesję na punkcie bab w ciąży. Samotny nie był, mówił przecież że ma dziewczynę, zdaje się też, że mieszkanie wynajmował wspólnie kolegą. Po jakimś czasie uspokoiłam się, wyjęłam nóż z torebki (noszenie go tam też nie było super bezpieczne) i powoli zaczęłam zapominać o sprawie.<br />
<br />
Pewnego dnia dzwonek do drzwi zadźwięczał ponownie. Nawet nie przyszło mi do głowy, że to może być tamten człowiek - minęło za dużo czasu. Otworzyłam więc bez namysłu i oto miałam go przed sobą, stojącego z niewielkim szmacianym pakunkiem w ręku. Gość zaczął mi tłumaczyć, że mają jakąś akcję w mieszkaniu, jakąś dezinsektyzację czy coś w tym stylu i muszą wynieść swoje rzeczy, on właśnie wynosi do znajomego laptopa i jakiś inny sprzęt (pokazał mi swój wypchany plecak), ale chciał zapytać czy nie mogłabym mu przechować tej paczki, którą trzymał.<br />
<br />
Patrzyłam na niego niepewnie, bo w ogóle mi się to nie podobało. Facet musiał to zauważyć, bo zaczął zapewniać, że w tym pakunku niczego takiego nie ma, on mi zresztą zaraz wszystko pokaże - ot, strój na siłownię, wyjaśniał, pokazując mi jakąś zwiniętą koszulkę i spodenki. Pojęcia nie mam, dlaczego kolega mógł mu przechować laptopa, ale koszulki i spodenek już nie. Wiem, że prawdopodobnie w ogóle nie powinnam brać od niego tej paczki, ale z drugiej strony bałam się tego nie zrobić. Kiedy już ją przyjęłam, gość chciał jeszcze się umówić na jej odbiór - najchętniej za kilka godzin. Powiedziałam, że za kilka godzin to absolutnie nie będzie mnie w domu (miałam zamiar być, ale postanowiłam zmienić plany i trzymać się jak najdalej od tego miejsca przez kolejne godziny) i podałam godzinę wieczorną, żeby być pewną iż D. będzie już wtedy w domu.<br />
<br />
Nigdy więcej nie widziałam tego człowieka, bo wieczorem paczkę oddał mu mój mąż. I do tej pory nie wiem o co w tym wszystkim chodziło. Wrażenia D. były podobne jak moje - z gościem zdawało się być wszystko w porządku, choć robił dziwne rzeczy. Nie aż tak dziwne jednak, żeby dało się do czegoś jakoś konkretnie przyczepić. Podryw mocno ciężarnej baby na zawiniątko ze strojem gimnastycznym wydaje się dość zaawansowaną teorią.<br />
<br />
Kilka miesięcy później wynajęliśmy inne lokum, choć nie ze strachu przed sąsiadem. Jakoś po tym, gdy D. przekazał mu paczuszkę moje nerwy zdołały się uspokoić.<br />
<br />
A Wy coś z tego rozumiecie?:)<br />
<br /></div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-72192775320345776422017-09-28T12:27:00.003+02:002017-09-28T12:27:39.039+02:00Moja najbardziej przerażająca przygoda w Kalifornii<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgX2SwVlbhOOL7cOuLdopFCs69RDzg5OfFqropQWZ6SQWojgjDaqd22hdb2hzKuiablRlEuaNV7lTFV6QxImei0UcuFeqPRw2Xb8yoHTHmi_sZyV5GQXG3lxnZc_8EQLLXan3OzxFvkI2xu/s1600/antique-car-2658565_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="420" data-original-width="640" height="210" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgX2SwVlbhOOL7cOuLdopFCs69RDzg5OfFqropQWZ6SQWojgjDaqd22hdb2hzKuiablRlEuaNV7lTFV6QxImei0UcuFeqPRw2Xb8yoHTHmi_sZyV5GQXG3lxnZc_8EQLLXan3OzxFvkI2xu/s320/antique-car-2658565_640.jpg" width="320" /></a>Wczoraj lało i wiało do tego stopnia, że poważniej niż zwykle zaczęłam rozważać kupno samochodu. Broń Boże nie chciałabym nim jeździć codziennie - mieszkam w miejscu zapewniającym mi rzetelną dawkę codziennego spaceru, z którego za nic nie chciałabym rezygnować. Ale jeśli mogłabym od czasu do czasu uniknąć przemoknięcia do suchej nitki, to może jednak...? Dziś jednak poranek przywitał mnie pięknym słońcem i wszelkie samochodowe idee uciekły z mojej głowy w siną dal.<br />
<br />
Ale coś mi się przypomniało. Coś, o czym zaraz Wam opowiem. I może nawet niektórzy z Was uwierzą, że czasem lepiej nie mieć samochodu niż go mieć. Albo inaczej: czasem fakt posiadania samochodu może być przyczynkiem do powstania sytuacji co najmniej nieprzyjemnych.<br />
<br />
To była końcówka listopada w 2014 roku. Kalifornia tonęła w oparach słonecznych promieni, a ja od dwóch tygodni po raz pierwszy w życiu mieszkałam w domu. W domu, nie w mieszkaniu. Właśnie dlatego tak dobrze pamiętam, kiedy to się wydarzyło: przeprowadziliśmy się z San Jose do Mountain View, z którego było dość daleko do dotychczasowego przedszkola E. Postanowiliśmy zatem ją wypisać i poszukać innej, bliższej placówki. Dzień, o którym mówię, był jej ostatnim w starym przedszkolu. Gdyby coś takiego wydarzyło się wcześniej, ten ostatni dzień nastąpiłby zapewne o wiele dawniej.<br />
<br />
Ale po kolei.<br />
<br />
Późnym popołudniem jak zwykle podjechałam pod budynek przedszkola. Parking był tam dość mizerny - mieścił może 10 aut, więc o ile nie przyjechało się odpowiednio wcześnie, pozostawało parkowanie przy ulicy. Nawet mi to pasowało - było to jak najbardziej legalne i prostsze niż celowanie w konkretne wąskie miejsce, z którego potem trzeba było jakoś wyjechać. Biorąc pod uwagę fakt, że podobnie jak większość odbierających dzieci matek byłam posiadaczką minivana, jakieś tam znaczenie to miało.<br />
<br />
Zaparkowawszy samochód zwróciłam uwagę na pojazd stojący przede mną. Natychmiast go rozpoznałam - niewątpliwie należał do faceta mieszkającego naprzeciwko przedszkola. Gość był dość malowniczym typem - wyglądał jak podstarzały hippis, z długą białą brodą, niedbałym strojem i nieprzytomnym wzrokiem. Pod jego domem zawsze stało kilka zdezelowanych aut. Teraz jedno z nich stało tuż przede mną, a jego właściciel zajęty był wyciąganiem z jego wnętrza kolejnych toreb z zakupami i przenoszeniem ich na drugą stronę jezdni. Nie zastanawiając się nad tym wszystkim za bardzo, wyjęłam ze swojego bagażnika wózek, do którego zapakowałam swoje kilkumiesięczne bliźniaki i poszłam odebrać ich starszą siostrę.<br />
<br />
Kiedy wróciłam do samochodu, zapakowałam wózek i trójkę dzieci do środka, zajęłam miejsce kierowcy i zamarłam. Przed sobą nadal miałam zaparkowane auto dziwnego faceta. Za sobą zaś - kolejny z jego zdezelowanych samochodów. Facet zwyczajnie mnie zastawił. W tej chwili stał naprzeciwko, przed swoim domem i kiwając się w przód i w tył wpatrywał się we mnie uważnie. Zauważyłam, że przed jego domem znajduje się przedziwna dekoracja - co najmniej kilkanaście drewnianych krzyży wbitych w ziemię. Pojęcia nie mam o co w tym chodziło (prawdopodobnie po prostu o to, że facet był dziwny), wiem natomiast, że budziło dość przerażające wrażenie. Uwierzcie - ten człowiek nie wyglądał jak ktoś, do kogo powinnam podejść i poprosić o przestawienie samochodu.<br />
<br />
Nie wiedziałam co robić, zaczęłam więc od napadu paniki. Potem, zdaje się, wysłałam Dawidowi wiadomość odnośnie sytuacji. Być może powinnam zadzwonić po jakąś policję czy inną pomoc drogową, ale byłam zbyt przerażona żeby racjonalnie myśleć. Myślałam o tym, że facet pewnie celowo zastawił moją Hondę, żebym pieprznęła w jego auto i spowodowała szkodę, za którą musiałabym zapłacić.<br />
<br />
To było najdłuższe wycofywanie w moim życiu, polegające na wielokrotnym podjeżdżaniu i cofaniu<br />
- a przynajmniej tak odebrała to moja psychika. Byłam przerażona, dzieci na tylnym siedzeniu również. Ostatecznie wyjechałam szczęśliwie, w czym niewątpliwie pomogła mi kamerka. Jechałam do domu z bijącym sercem i niesamowitym poczuciem ulgi. Do tej pory zdarza mi się opowiadać o tamtym zdarzeniu. Po 3 latach nadal nie wiem dokładnie o co w nim chodziło. Wiem natomiast, że była to jedna z dwóch najbardziej przerażających rzeczy, które spotkały mnie w Stanach*.<br />
<br />
Teraz moje dzieci pokonują drogę do przedszkola i szkoły pieszo. Dzięki temu żaden podejrzany koleś z krzyżami pod chałupą nie może mnie zastawić.<br />
<br />
P.S. Nie, to nie sen.<br />
<br />
<br />
*Chcecie usłyszeć o tej drugiej?:)</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-23296046652997575912017-09-20T12:51:00.000+02:002017-09-20T12:51:11.110+02:00W szafie mojej mamy<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Ostatnie miesiące mojego życia, wypełnione przede wszystkim błogim spokojem i beztroską radością okazały się być ciszą przed burzą. Bezmiar możliwości, który zdawał się roztaczać przede mną jeszcze kilka dni temu został nagle zwężony do rozmiarów mentalnego kartonu. Nagle zawaliło się wszystko.<div>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjmwjAYsg28_R8eShsQmV69FdIv8WNUs_i1f73uRwTt1pgveObeQncgPSwAD4E_2m-K8aKm807ZS1knWxCZyOC4dFCcAkgfy-v3zacTuqjIrbSKpZw_dPvmO6U5O5UktNostPhxNZJ90pGQ/s1600/nettles-142194_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="480" data-original-width="640" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjmwjAYsg28_R8eShsQmV69FdIv8WNUs_i1f73uRwTt1pgveObeQncgPSwAD4E_2m-K8aKm807ZS1knWxCZyOC4dFCcAkgfy-v3zacTuqjIrbSKpZw_dPvmO6U5O5UktNostPhxNZJ90pGQ/s320/nettles-142194_640.jpg" width="320" /></a></div>
<div>
Mój umysł wahał się pomiędzy paniką z serii "z tej sytuacji nie ma wyjścia" a rozpaczliwym przeszukiwaniem świadomości w nadziei odnalezienia czegoś, co jednak mogłoby się owym wyjściem stać. Gorączkowo przeczesywałam też w pamięci listę bliższych i dalszych znajomych, z których rady bądź pomocy mogłabym skorzystać. Tu jednak pojawiał się rozsądek, który podpowiadał, że jedyna osoba na którą mam prawo teraz liczyć, jestem ja sama.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Rozsądek mówił też o tym, że tego upragnionego wyjścia z obecnej sytuacji jednak nie ma. Czekało mnie życie w odosobnieniu, bez kontaktu z dziećmi, które ponownie będą mnie mogły zobaczyć jako zgrzybiałą staruszkę, same zaś będą musiały iść przez życie z piętnem posiadania matki gnijącej w kryminale. </div>
<div>
<br /></div>
<div>
Zabiłam. Co prawda była to obrona własna, ale zważywszy na okoliczności trudno byłoby mi to udowodnić - a nawet jeśli zdołałabym sprawić, by ta wersja wydarzeń przeszła, pozostawała kwestia bezczeszczenia zwłok. Mojego niedoszłego oprawcę postanowiłam bowiem unicestwić w sensie fizycznym. Początkowo myślałam o czymś prozaicznym, jak zakopanie zwłok, przyszło mi jednak do głowy, że takie zakopane przez laika zwłoki zapewne szybko zostałyby wygrzebane przez okoliczne psy. Wpadłam zatem na inny pomysł, jak początkowo myślałam - lepszy.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
- Słyszałaś, że Robert zaginął? - zagadnęła mnie mama, a ja usilnie starałam się, żeby przez moją twarz nie przebiegł ślad żadnych emocji. Nie było to proste, zważywszy, iż Robert w formie małych kawałków mięsa spoczywał w misce ukrytej w szafie. W szafie wyprodukowanej przez firmę Black Red White, która stała w tej chwili zaledwie kilka metrów ode mnie, w mieszkaniu mamy.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Przez chwilę miałam ochotę odpowiedzieć: "Tak, mamo wiem! A poza tym słuchaj, co za straszna historia: jego ktoś zabił, pociął na kawałki i schował do twojej szafy!". Coś mi jednak mówiło, że takim tekstem zwróciłabym na siebie niepotrzebną uwagę i podejrzliwość. Mama wprawdzie zawsze mnie kochała i może nawet zgodziłaby się mnie kryć, niewątpliwie jednak cała sytuacja byłaby dla niej kłopotliwa. </div>
<div>
<br /></div>
<div>
Zrozumiałam, że ukrycie kawałków Roberta w szafie było błędem. Trzeba będzie się ich szybko pozbyć, postanowiłam. Wrzucenie ich w nocy do rzeki powinno rozwiązać sprawę. Tam nie zostaną zbyt szybko odkryte, a kiedy to nastąpi bedą się już znajdować w stanie uniemożliwiającym identyfikację.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Tego wieczoru poszłam spać z poczuciem, że koniec tematu jest jednak bliski. Wprawdzie do końca życia będzie mi towarzyszyć niepokój związany z tym, że ktoś kiedyś mógłby odkryć mój związek ze sprawą zaginięcia Roberta, ale przynajmniej pozbędę się dowodów. Coś jednak nie dawało mi spokoju.</div>
<div>
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjPGD9odKJXpQ1-0NbhM1H_PeIDq1j3YIDqsHQDzab2CwjVj-K2ZXIP9egHtmNc5Yva0ZXbmOgoloBCgcdI9bRXE92LTsnClnHtFH9O_b3U9rP7unaBjpJSj36R01FD-slLTCrmZCU4MD_P/s1600/maple-leaf-2744360_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" data-original-height="526" data-original-width="640" height="263" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjPGD9odKJXpQ1-0NbhM1H_PeIDq1j3YIDqsHQDzab2CwjVj-K2ZXIP9egHtmNc5Yva0ZXbmOgoloBCgcdI9bRXE92LTsnClnHtFH9O_b3U9rP7unaBjpJSj36R01FD-slLTCrmZCU4MD_P/s320/maple-leaf-2744360_640.jpg" width="320" /></a></div>
<div>
W nocy ze snu obudziło mnie lekkie pukanie w szybę, którego dźwięk jakoś zdołał się przebić przez hałas kropli uderzających o parapet. Wstałam i otworzyłam okno, za którym stał, zmoczony deszczem, mój dawny szkolny kolega. Rozpoznałam jego twarz, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć imienia. Wiedziałam tylko, a właściwie czułam, że jego osoba i fakt pojawienia się tutaj powinny mnie niepokoić.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
- Wiem co zrobiłaś z Robertem - powiedział bez wstępów, wykrzywiając twarz w złośliwym uśmiechu - I wiesz, na czym polega twój największy problem? To nie jest twoje pierwsze zabójstwo.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Mój umysł bronił się przed tym, ale wiedziałam, że on ma rację. Przed oczami zaczęły mi stawać fragmenty jakichś wspomnień - trawnik w parku, leżący nieruchomo człowiek, dół, który kopałam wspólnie z moim nocnym gościem...</div>
<div>
<br /></div>
<div>
- Jeśli się nie dogadamy - kontynuował znajomy - policja dowie się o wszystkim. A aby uprawdopodobnić moją wersję wydarzeń wskażę im miejsce ukrycia tych pierwszych zwłok.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Krople deszczu nadal uderzały miaro w parapet. Wył też silny wiatr. Leżałam spocona i przerażona w łóżku. Po nocnym gościu nie było śladu, a ja po raz enty w życiu czułam ulgę, że to co właśnie się stało było tylko snem.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
<br /></div>
</div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7768143784938847885.post-60959366238335817162017-09-01T19:24:00.001+02:002017-09-01T20:09:54.503+02:00Myśli o poczcie. I o klockach<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhpys8jZIq1PR7GR3Pexli33x1EepBYEDVV26qj9mS3tfwQ_S2XpDTF43m13x48D2ZNeQaaEd31GQWC8dkfOA5e30f0OAr7C_GQYDsWXmOynB9qtDosVs-JI-H3TPGePk5-3qozzpkzaW4B/s1600/mailbox-2462122_640.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="480" data-original-width="640" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhpys8jZIq1PR7GR3Pexli33x1EepBYEDVV26qj9mS3tfwQ_S2XpDTF43m13x48D2ZNeQaaEd31GQWC8dkfOA5e30f0OAr7C_GQYDsWXmOynB9qtDosVs-JI-H3TPGePk5-3qozzpkzaW4B/s320/mailbox-2462122_640.jpg" width="320" /></a>Pięć lat temu siedziałam na walizkach. W mieszkaniu, które wynajmowaliśmy, zostało już niewiele sprzętów, a my powoli zaczynaliśmy żyć wyobrażeniami naszych pierwszych dni za oceanem. I właśnie wtedy Szwajcaria postanowiła uderzyć w nas z całą mocą, za pomocą korespondencji, którą tego dnia znaleźliśmy w naszej skrzynce pocztowej. Koperta, której zawartości już nie pamiętam, zaadresowana została w Chinach i wśród namiarów na nadawcę widniały na niej zaledwie dwa elementy: imię i nazwisko mojego męża oraz kraj: Szwajcaria. Zero informacji o ulicy, o mieście już nie wspominając. Cóż - widać dla doskonale zorganizowanej szwajcarskiej poczty ustalenie miejsca pobytu odbiorcy wyłącznie po nazwisku to nie problem.<br />
<br />
Poczta od zawsze zajmowała dość ważne miejsce w moim życiu. Mając jakieś jedenaście lat odkryłam ideę zamawiania książek drogą pocztową bezpośrednio od wydawnictw. Do dziś pamiętam wakacje, które niemal spędziłam zbiegając co moment do skrzynki na listy, pełna nadziei, że książki już doszły, tylko leniwy listonosz zamiast wchodzić na pierwsze piętro wolał zostawić awizo. Potem zamawiałam płyty, ubrania, a w okresie mieszkania w Stanach nawet szampon do włosów (mój ulubiony często był w promocji na Amazonie, a że przesyłki były za darmo...). Aktualnie większość odbieranych przeze mnie przesyłek zawiera włóczkę. Tak czy siak mogę zaryzykować stwierdzenie, że od lat niemal wciąż czekam na jakąś paczkę.<br />
<br />
Dziś po wejściu do domu podniosłam z podłogi awizo, które zostało wrzucone podczas mojej nieobecności przez wrzutkę w drzwiach, zapowiedziałam więc od razu potomstwu, że nieco później czeka nas wyprawa na pocztę. To co powiedziałam nie spotkało się z przesadną aprobatą ze strony dzieci - no bo co to za frajda, wyprawa na pocztę? A ponieważ córki me są już w wieku, w którym próbuje się podejmować dyskusję, wywiązała się nam całkiem interesująca rozmowa.<br />
<br />
- Wolałabym, żeby tu było jak w Kalifornii - oświadczyła sześcioletnia E.<br />
- To znaczy? - mruknęłam, zamykając drzwi. E. opuściła Kalifornię na zawsze kilka dni po swoich piątych urodzinach i nie miałam pewności na ile wyraźne są jej amerykańskie wspomnienia.<br />
- No, bo tam jak przychodziła poczta i ciebie nie było w domu, to listonosz zostawiał ją przed drzwiami.<br />
<br />
Tak było. Jeśli coś mieściło się w niewielkiej skrzynce na listy, to lądowało właśnie tam (skrzynka nie była w żaden sposób zamykana), a większe przesyłki zostawiane były pod drzwiami wejściowymi, dostępne dla wszystkich przechodniów. Nie, nigdy żadnej przesyłki przez to nie straciłam.<br />
<br />
- No, ale nie wszystko tak było zostawiane - zaczęłam tłumaczyć. - Ważne rzeczy listonosz mógł zostawić tylko wtedy, kiedy podpisałam, że je odebrałam.<br />
- Jakie?<br />
- No, na przykład wasze paszporty, albo inne ważne rzeczy...<br />
- Nieprawda - oświadczyło dziecko. - Jak przyszły moje klocki z magnesami, a to była BARDZO WAŻNA PACZKA (uwierzcie, wręcz słyszałam tego capslocka), to niczego nie musiałaś podpisywać, tylko znaleźliśmy je pod drzwiami jak wróciliśmy do domu...<br />
- Dziecko drogie - powiedziałam, pomijając kwestię istotności dziecięcych zabawek - to było półtora roku temu, a ty to ciągle pamiętasz?!<br />
- Mamo - westchnęła teatralnie E. - pewnych rzeczy po prostu nie da się zapomnieć.<br />
<br />
No tak, wiadomo - klocki ważna rzecz.<br />
<br />
<br /></div>
Agatahttp://www.blogger.com/profile/06674295779299014314noreply@blogger.com0