poniedziałek, 27 lipca 2015

Kraków, którego już nie ma, czyli subiektywna lista istotnych braków

Kiedy bardzo lubimy jakieś miejsca, zazwyczaj nie reagujemy dobrze na zachodzące w nich zmiany. Nawet wtedy, gdy są to zmiany na lepsze, jesteśmy - przynajmniej na początku - co najmniej podejrzliwi. Zmiany jednak siłą rzeczy zachodzą: pewne miejsca znikają, na ich miejscu pojawiają się nowe. I choć sentymentalna strona natury rzęzi i rozpacza, raczej nic nie możemy na to poradzić. 

Po przeszło dwuletniej nieobecności w Krakowie, znów przemierzałam ulice jednego z najpiękniejszych miast na świecie. Mimo upływu czasu i tego, że w międzyczasie odwiedziłam różne ciekawe miejsca, to jedno pozostaje w moim odbiorze bezkonkurencyjne. Bo jakie miejsce może być piękniejsze niż to, w którym się mieszkało, mając lat dwadzieścia?

Kraków nie zmienił się jakoś drastycznie. Poniższa lista obejmuje miejsca i rzeczy, do których byłam w nim przywiązana i których już nie odnalazłam. Przy kilku punktach mogłabym dodać tag #smuteczek. Ale coś mi mówi, że przecież mogło być gorzej. Zatem: czego zabrakło?


1. Empik na Rynku Głównym.
Nie, żebym była ich częstą klientką. Owszem, na samym początku, tuż po mojej przeprowadzce do Krakowa, regularnie coś tam kupowałam. Z biegiem czasu odkrywałam inne, przyjemniejsze w moim odbiorze miejsca z książkami. Ale rola tego konkretnego Empiku w moim codziennym, krakowskim życiu i tak była istotna - to właśnie tam, pod drzwiami do kilkupiętrowego sklepu umawiało się ze znajomymi. Pod białymi ścianami starej kamienicy zawsze roiło się od ludzi, którzy w ogóle nie zamierzali wchodzić do środka - po prostu czekali na kogoś, z kim umówili się na piwo, obiad czy spacer.
Obecnie w miejscu dawnego Empiku ma swój sklep Zara. I od razu jest jakoś inaczej, jakby bardziej sztywno.

2. Księgarnia Hetmańska
Miejsce, które bardzo lubiłam. Niemal nie umiałam stamtąd wyjść z pustymi rękoma. Książki były tam ułożone w taki przejrzysty, zachęcający sposób. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że lokal nie jest duży, ale jakimś cudem byłam w stanie znaleźć tam więcej interesujących mnie pozycji niż w Empiku - zakładając, że w obu miejscach spędzałabym równą ilość czasu, dajmy na to kwadrans. W osobnym pomieszczeniu sprzedawano książki anglojęzyczne. Kupowałam tam coś od czasu do czasu, wprawiając się powoli w sztuce czytania powieści w języku innym niż polski. 
Fakt likwidacji Hetmańskiej w jakiś sposób mi umknął, dowiedziałam się o nim dopiero na miejscu, w Krakowie. 

3. Łańcuch na Gołębiej
Mówiło się, że studentom pierwszego roku absolutnie nie wolno nad nim przechodzić. Należało omijać przeszkodę naokoło. W przypadku niedostosowania się do tej zasady, studentowi groziła oblana sesja, zawalony rok i wywalenie ze studiów (bo pierwszego roku, zdaje się, nie można było powtarzać). Nie sądzę, by ktoś naprawdę wierzył w ten przesąd, ale większość z nas chyba na wszelki wypadek stosowała się do zasad sugerowanych przez legendę. Teraz łańcucha nie ma. Nie wiem, jak się to ma do egzaminacyjnych wyników młodych żaków.

4. Sklep papierniczy na rogu Gołębiej i Wiślnej
Kto mnie dobrze zna, ten wie, że mam hopla na punkcie sklepów papierniczych. Unosi się w nich taki cudowny zapach, papieru pomieszanego z czymś jeszcze. Stosy czystych, niezapisanych brulionów w przeróżnych okładkach są dla mnie same w sobie warte zagapienia się. No i długopisy, cienkopisy, pióra, ołówki - wszystko to świeże, jeszcze nie znające użycia, czekające, by używać ich do zapisywania pustych wciąż stron wspomnianych wyżej brulionów... Tak, wiem - dziś mało kto pisze ręcznie. No ale ja piszę. I mam hopla. W czasie studiów byłam częstą klientką sklepu papierniczego na rogu Gołębiej i Wiślnej. Kiedy teraz wspominam, z jaką starannością, graniczącą wręcz z obsesją, wybierałam tam okładki zeszytów do studenckich notatek, mam ochotę puknąć się w czoło. Byłam już wtedy przecież dorosłą babą. Na szczęście pracujące w owym sklepie panie były bardzo wyrozumiałe i pozwalały mi na marudzenie.
Tego sklepu już nie ma. Dziś mieści się tam sklep z butami.

5. Różowy Słoń
Kiedy zakochałam się w Krakowie, były tam trzy Różowe Słonie. Potem zniknął jeden z nich, ten najfajniejszy, na Szpitalnej. Następnie zamknięto lokal na Siennej. Został ostatni - najmniejszy i najbrzydszy, za to położony blisko mojego wydziału, na Straszewskiego - niemal naprzeciwko Collegium Novum. Słoń był rodzajem baru mlecznego, którego klientelę stanowili w dużej mierze studenci. Było względnie tanio i, jak dla mnie, smacznie - choć znam takich, którzy twierdzili, że oferowane tam jedzenie jest ohydne, a warunki higieniczne panujące w lokalu są co najmniej niepokojące. Ale cóż mogło mnie to obchodzić w czasach, gdy miałam lat dwadzieścia, a miejsce oferowało mi konsumpcję dań takich jak naleśniki z bananami, naleśniki miętowe, naleśniki wiśniowe, czekoladowe, lodowe, gruszkowe, jabłkowe, cytrynowe... No sami widzicie. Tak, ja uwielbiam naleśniki.
Nie znalazłam już Różowego Słonia na ulicy Straszewskiego. Obecnie mieści się tam jakaś inna jadłodajnia. Mają nawet naleśniki, ale nie w dwudziestu wersjach. Może w czterech. 

6. Kafejki internetowe
Kiedyś było ich zatrzęsienie. Do tego stopnia, że kiedy przez jakieś pół roku nie miałam w mieszkaniu dostępu do Internetu, niemal w ogóle mi to nie przeszkadzało. Wszak całe dnie, a często i wieczory, spędzałam w centrum. Kafejki na każdym kroku były rozwiązaniem idealnym, nawet jeśli za dostęp do komputera z Internetem trzeba było zapłacić. Właściwie to siedzenie nad ircem w dusznym pomieszczeniu, pełnym wielkich monitorów i spoconych ludzi miało swój specyficzny, przyjemny klimat (no dobra, dobierając przymiotniki starałam się, żeby wyszło właśnie specyficznie. Ale serio, było fajnie).
Jakaś kafejka pewnie gdzieś tam jeszcze istnieje. Ale rozumiem, że straciły rację bytu w epoce, w której prawie każdy ma Internet w komórce, a dla wielu spośród tych, którzy go nie mają, jest to kwestia wyboru, a nie finansowej kondycji.

7. Coffee Heaven
Wiecie, jak mnie ciągnęło do Coffee Heaven? Nie jestem fanką kawy, potrafię przeżyć bez niej. Zwykle piję ją raz dziennie, po obiedzie. Czasem częściej, ale wyłącznie wtedy, kiedy mam towarzystwo, albo kogoś odwiedzam. Z grubsza potrafię odróżnić kawę dobrą od niedobrej, ale nie jestem smakoszką. Guzik mnie obchodzi, czy to, co oferuje Coffee Heaven to kawa, produkt kawopodobny, słodki i ohydny ulepek, czy co tam jeszcze. Wiem, że zawsze smakowały mi ich napoje o wdzięcznych nazwach "Orca", "Elephant", "Tiger" i "Turtle". No naprawdę - nie ma to jak ciepły, słodki żółw w mroźne popołudnie. Wypity koniecznie na ulicy, tak by uzyskać efekt kontrastu pomiędzy zimnym, nieprzyjaznym światem, a rozkosznym gorącem i aromatem pitego napoju.
Obiecywałam sobie, że w Krakowie od razu odwiedzę Coffee Heaven. Tylko że zamiast znajomego, niebieskawego logo, wszędzie natykałam się na Costa Coffee. Poszperałam w Internecie i dowiedziałam się o procesie rebrandingu. W odruchu buntu postanowiłam, że do żadnej Costy nie pójdę. Nie, to nie. Rozczarowaliście mnie - ja nie wleję w siebie nadmiarowych kalorii, a Wy nie zarobicie. Foch.

8. Piwo jesienne i piwo różane w Bunkrze Sztuki
Bunkier Sztuki, który zawsze był jednym z moich ulubionych miejsc na knajpowej mapie Krakowa, miał kiedyś w ofercie różne i ciekawe kompozycje z piwem w roli głównej. Nie jestem piwoszką, właściwie smakują mi tylko wersje smakowe albo z syropem, najchętniej imbirowym. W Bunkrze mieszali ciemne piwo z syropem różanym, co smakowało absolutnie rewelacyjnie. Mieli też coś takiego jak "piwo jesienne" - nie pamiętam już, co tam było, ale efekt bardzo lubiłam. Albo jestem ślepa i dlatego będąc tam kilkakrotnie w ciągu dwóch tygodni nie znalazłam w menu odpowiednich pozycji, albo po prostu już ich tam nie ma. Na szczęście mają wiele innych pysznych rzeczy.

_____________________________
A co nie uległo zmianie, nadal jest fajne i sprawia, że wydaje się, jakby czas się zatrzymał? O tym innym razem. Tymczasem - miłego poniedziałku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz