środa, 8 lipca 2015

Mercedes, czyli aż strach pisać!

Kiedy miałam jakieś pięć lat, wpadłam na to, że w przyszłości będę pisarką. Miałam osiem lat, kiedy zaczęłam pisać papierowy pamiętnik - zwyczaj, który pozostał mi do dziś. W szkole uwielbiałam pisać wypracowania, tworzyłam też opowiadania na różne lokalne konkursy literackie i nawet bywało, że je wygrywałam. Pisałam też mnóstwo listów - na pewnym etapie korespondowałam z kilkudziesięcioma osobami z całej Polski (i nie tylko. Jeden z korespondentów pochodził z Ghany i był adoptowanym dzieckiem pracowników tamtejszego ministerstwa zdrowia - a przynajmniej tak twierdził). Mając kilkanaście lat tworzyłam niezliczone wersje swojej strony internetowej wypełnionej różnego rodzaju treścią, no a potem pojawiły się blogi. Najpierw pisałam trochę po kryjomu, uważając, aby nikt z rodziny i szkolnych koleżanek nie wiedział o moich zapiskach, ale potem porobiło się tak, że autorzy różnych blogów zaczęli się między sobą poznawać, spotykać, a nawet umawiać na randki i w pewnym momencie dużą część moich znajomych stanowili ludzie, którzy miesiącami, albo i latami czytali moje wynurzenia natury często osobistej (no, ale ja z kolei czytałam ich wynurzenia. W dodatku pamiętam je do dziś). Z jedną z tych osób nawet mieszkałam.

Marzenie o zostaniu taką profesjonalną pisarką wciąż gdzieś tam we mnie tkwiło. Czasem wypierały je inne pomysły na życie. Na przykład przez pewien czas zupełnie poważnie myślałam o objęciu funkcji sędziego w Sądzie Najwyższym. Podobała mi się toga i atmosfera szacunku otaczająca osobę sędziego. Pomysł pojawił się tuż po aferze w sprawie wyższego wykształcenia świeżo wybranego na prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Byłam wtedy dzieckiem, oglądałam w telewizji rozprawę i ogłoszenie wyroku orzekającego ważność wyborów zrobiło na mnie piorunujące wrażenie.

Przez pewien czas chciałam być informatykiem. To wydawało się logicznym wyborem - większość ludzi, z którymi się zadawałam albo studiowało informatykę, albo miało taki zamiar, albo przynajmniej pracowali zawodowo w branży IT. Co prawda z matematyką nie było mi do końca po drodze, ale ten problem pewnie dałoby się jakoś rozwiązać. Większe znaczenie miał fakt, że poinformowany o moich planach szkolny kolega, z którym naprawdę cudownie rozmawiało mi się o książkach i który był jedyną mi wówczas znaną osobą (poza moją mamą), która czytała Gombrowicza, uznał cały ten projekt za swego rodzaju zdradę wyższych ideałów. Dziś jestem mu naprawdę bardzo wdzięczna - gdyby nie on, zapewne doświadczyłabym wielkiego rozczarowania z powodu oblanych egzaminów.

Koniec końców zostałam komparatystką. Ale wróćmy do tematu. Nie jest bowiem tak, że marzenie zostania pisarką tak całkiem zarzuciłam. Co prawda nie traktuję tego jakoś super poważnie, ale coś tam sobie pisuję - trochę z przyzwyczajenia, trochę dlatego, że lubię. Mam kilka rozgrzebanych pomysłów na książki i kupiłam nawet fajny program do pisania powieści. Tylko wiecie, trochę boję się coś z tym robić.

Bo może być przecież tak, że jak już wydam książkę i odniosę oszałamiający sukces, to stanę się osobą znaną i zapraszaną tu i tam. Być może pojawią się fotoreporterzy, którzy zrobią mi zdjęcia na tle jakiejś ścianki zapełnionej logo różnych firm. Albo przyłapią mnie z kieliszkiem szampana na jakiejś nie do końca literackiej imprezie branżowej, na którą zostanę zaproszona i na którą pójdę, czy to z ciekawości, czy z poczucia obowiązku. Albo po prostu, zwyczajnie dla kasy. 

Ale najgorsze nastąpi, kiedy ktoś zaproponuje mi zostanie twarzą jakiejś znanej marki. Na przykład Mercedesa. I dostanę takie fajne auto, może nawet z automatyczną skrzynią biegów, i będę się cieszyć i jarać, i nawet pochwalę się na Fejsbuku, uznając, że skoro wszyscy wokół chwalą się swoimi brykami, wakacjami i ciuchami, to moje chwalenie się będzie się mieścić w kanonie. 

I wtedy nastąpi krach. Po spokojnie przespanej nocy odpalę kompa, zerknę na swoje zdjęcie z Mercem i najpierw opadnie mi szczęka, bo dowiem się, że oto zdradziłam etos pisarski, że się sprzedałam i skończyłam jako artysta,. Będę odczytywać deklaracje kolejnych zniesmaczonych czytelników, że już nigdy, ale to nigdy nie kupią mojej książki (i tym samym nie dadzą mi zarobić). Odliczać ludzi znikających z grona moich znajomych na Fejsie. Zastanawiać się, co jest nie tak z osobami, którzy nagle poczuły się w obowiązku dyktować mi sposób, w jaki mogę bądź nie mogę zarabiać na życie. Którzy najwyraźniej uznali, że pisarz, który nie klepie biedy i któremu dobrze się powodzi, to nie pisarz, tylko zdrajca. Dziwić się, że ktoś może mieć aż taki ból dupy przez to, że autor świetnych książek dostał samochód. Bo wiecie, mnie osobiście bardziej by wkurzyła zupa, która była za słona.

Trochę nie chce mi się bawić w takie akcje. 

Hm, choć może wtedy udałoby mi się umówić z Twardochem?

Jest jeszcze inny scenariusz. Mogę wydać genialną książkę, czekać z utęsknieniem na Mercedesa i zobaczyć figę z makiem. Już nie wiem co gorsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz